Florian Konrad


Plemnopedia cz. I.


,,pamiętasz mistrzu
jak potok rwał na biało znikał w czerni a potem znów
otwierał się i płynął przez białe sale"
Michał Piętniewicz ,,Antoni, czyli hiatus"
 
Kolejny tekst eksperymentalny, pisany bez poprawiania, od razu na czysto. W dodatku - nigdy na trzeźwo. 
Lektura pod patronatem rodzimego polmosu. 
Rozlejcie słowa do szklanek, stągwi, co większych kieliszków. Niech ktoś przyniesie wafelki na zakąskę. Albo chociaż ogóry. 
 
I. Serendypność i inne słowa, od których robi się niedobrze
 
,,Grzymów powitał mnie deszczem" - nagryzmoliłbym w dzienniczusiu, pamiętniczynie, gdyby tylko chciało mi się bawić w słowokleja, wersolepa.
Pogoda istotnie - pod nieżywym Brysiem. Z tego co widzę przez zamalowane okienko (na szczęście jakiś nieszczęśnik przede mną wydrapał maleńką, dziurkę i inni, przechodzący tantalowe męczarnie więźniowie mogą łypnąć okiem na - tfu - świat) - bryndza i kaszana.
Trzy i pół dnia drogi. Hektolitry godzin gapienia się na Rdazję i Gondwanę - dwie plamy brudnofarby. Łączą się, stykają, by po chwili odskoczyć od siebie jak oparzone. Żywe, czy co?
Pra - Europa wyciąga lepki kikut w kierunku Niedoazji. Braterski uścisk, objęcie się, niczym Gierek z Breżniewem. 
I nagle, gdy samochodem zatrzęsie na koleinie, czy innym progu zwalniającym - hops! - kontynenty dzieli dwucentymetrowe Morze Korozji.
Dziwne zjawisko, jakby w blasze budy istniała mikrocywilizacja. Jeszcze lepiej - dwa wrogie plemiona. Rdzawy nalot to ich zwarte szeregi, hordy, kohorty. Idą na siebie, walczą...
Co ja truję?
Od wczoraj pada. Tadadadadadadam! Dzielni Kałasznikowianie strzelają z palców w dach suki.
Od małego wiem - wszędzie należy wypatrywać istot. Deszcz rzadko bywa zwykłym i banalnym deszczem, wodą (niezbyt czystą, z resztą). 
Najczęściej kryje się za nim coś grubszego, ściśle tajny, topsikretny plan, o którym nie wolno ci mieć pojęcia.
Załóż kurtkę, weź parasol i przeczekaj. Zaraz zza blackocumulusów wyjrzy pyzate słoneczko, pambucek o twarzyczce dobrotliwego mesjaszyka rozepnie na niebiesiech kolorową teczuchę.
Jad? Jaki znowu jad? Niewidzialne armie? Skądżeś się urwał, koleś? Masz wszystkich w domu?
Za kredensem chrobocze myszka, pewnie gryzie starą gazetę. Niemożliwe, by trwała tam wojna atomowa, dziecko! 
Krzyk? Gdzie - w korze drzewa? Coś ci się przywidziało, masz przesłuchy, nie graj tyle na konsoli, bo ci mózg całkiem w ekran wsiąknie, popłynie kabelkami do telewizora. 
Tę wierzbę zasadził tato, nie było cię na świecie, więc nie możesz pamiętać. Kto by w niej wrzeszczał? Żarty się widzę, trzymają pana. Ten budynek nie drży. Dobrze się czujesz, człowieku? Masz halucynacje, delirkę? Może zadzwonię po lekarza?
Ech, żyjemy wśród golców. Kreciska, gołe jak święci hindusko - tureccy/ Banda niewidomych mądrali, cwaniaków spod gleby. 
Drążymy korytarze w jądrze Ziemi, myśląc, ze wielkimi zębiskami zżarliśmy wszystkie rozumy. Poza buzującą czerwienią nie ma przecież nic, na wschód i zachód od Piekła ciągnie się Ziemia Niczyja. Rządzi tam jakiś... jak mu tam.. Bóg, czy Jeho... Jahw... mniejsza o to. 
Po co sprawdzać, dociekać? Siadaj. Nie trzeba się wychylać. Znajdziesz jedynie lód, lepki piasek i śmierć. 
Zostań, pochyl się i żłop. Dobre kamulce, co? Sama gotowałam.
...spędy obleśnych stworzeń o głowach jak skórzane koszyki, łepetynach pełnych borowików, rydzów i pieczarek. Tym jesteśmy - bezrozumnymi i butwieją...
Tylko nieliczni znają prawdę prawd: ja, ojciec (świeć, Panie, nad jego duszą), brat co nigdy nie istniał i nasi aniołowie. Strażnicy niebiańscy. 
Ale co oni mogą? Patrzą bezradnie, niemo, głucho człapią, krok w krok. 
Kto pozamiata ten burdel? Jaki hultaj wyrwał stwórcy miotłę i zwiał?
 
II. Relate refero
 
Smużyna światła wpada do wnętrza puszki na kołach. Peep show, gdzie można pooglądać goły, rozebrany do rosołu kraj. 
Jedziemy bez końca. Woda obdziera ze skóry, z wierzchniej warstwy, z lukru, każdy krajobraz. Bez różnicy, czy przetaczamy się przez metropolię, dziurę zabitą osinowymi kołkami, leśne ostępy, czy fabryczne, lub postindustrialne krainy smaru i mgły. 
Wszędzie widzę to samo: stworzenia, tajemne dzieci urodzone na rozstajach dróg. Przedszkolaków uciekłych z pomarańczowych beczek z napisem BIOHAZARD (pewnie zamknięto je tam za grę w pokera. Hazard jest be!). 
Utuliłbym was, maluchy. Gdyby tylko nasze płaszczyzny się stykały. 
Eskortujący mnie milicjanci stanęli na popas przy makdrajwie. 
Zapach śmieciowego żarcia. Pleaseburger, z podwójnym czosnkiem, cebulką i chili. Aż w nosie wierci. 
Daliby, choć gryza. Od tygodnia nic w ustach nie miałem. Jak tak dalej pójdzie, to dowiozą szkielet, nie więźnia. 
Czemu nie karmicie? Chcecie, bym skonał z głodu i pragnienia? Mam nadzieję, że już blisko...
Karoca rusza gwałtownie, niemal uderzam głową w sufit. Nadgarstki palą żywym ogniem. Kajdanki wrosły, pewnie aż do kości. Gehenna - to mało powiedziane. Czołg jeździ po biednym Florku - w przód, to w tył. Zardzewiały 102. 
,,Do domu wrócimy, w piecu napalimy" - śpiewają w środku rozgrzane bimbrem sałdaty. 
Przymykam oczy. Chodź, Morfi, obejmij niewyspańca. 
Przez moment doświadczam para- - snu. Nie ,,śpię", to zbyt głębokie słowo. Rolka filmu przesuwa się szybciutko przed oczami. 
Jestem peereloweskim projektorem Ania, rzutnikiem. Na powiekach, po wewnętrznej stronie - cień. 
Idę w jego kierunku. Na plecach wyrasta tornister. 
Lekcje skończone, pora do domu. Rodzice właśnie zapożyczyli się okrutnie. Cztery i pół tysiąca złotych - fortuna! W dużym pokoju, na poczesnym miejscu, dumnie stoi nowy telewizor.
Plazma wielkości trzydrzwiowej szafy. 
- Mamo, tato - czemu to zrobiliście? Nie, nie cieszę się, stary przecież działa! Co z tego, ze kineskopowy? To taki obciach? Przecież nie mamy pieniędzy! Jesteśmy bied - ni! bied - ni! A wy bezrefleksyjnie wyrzucacie w błoto grube tysiące na całkiem zbędny, głupi i krowiasty, żałosny... co z tego - że wielki ekran? Ale i wielki kredyt!  - obsobaczam rodzicieli jak szczeniaków, choć mam może ze dwanaście lat. 
- Czego się czepiasz? Źle ci? Zobacz - wi - fi ma, dolby stereo, podwójne wejście USB, internet, stację dokującą do smartfona, jest kompatybilny z telefonami - o - pik! - i zmieniam kanał - spod łóżka wypełza moja niedosiostra (zawsze zastanawiałem się, jakby wyglądała, gdyby dane jej było poistnieć) i zaczyna zachwalać cud techniki. 
- A dżojstikiem - tu spod ekranu płaskiego pudła wysuwa się plastikowa, fallicznoształtna gałka - sterujesz dronem. Na podczerwień i ultrafiolet. Pokazać lasery? 
- Jasne! - rozentuzjazmowany ojciec podaje córze pilota. 
- Banda kretynów. Pójdziecie z torbami. Co do gara włożycie - światełko lasera? Żarcie z ekranu, z Polsat Food wyciągniesz, baranie?
- nie jesteś przystosowany do życia we współczesnym świecie. Zostałeś. Kto stoi w miejscu, synu, ten się cofa. Mamy 20XX rok - jedzenie w tradycyjnej formie to przeżytek. Tylko największe lamusy w lamerniach typu Burkina Faso, Kraków, czy Somalia używają... boziu, jak pomyślę, że kiedyś, za komuny jadłam... Śmiać mi się chce. Przez łzy. Żenada, człowiek młody był, szedł jak to cielę za głosem tradycji. Konserwatyzm, konserwa, puszka! Restauracje, bary szybkiej obsługi, spożywczaki... jakie to starodawne. Rej z Kochanowskim mogli jeść, zażerać się nawet. Kulturalny i nowoczesny człowiek, obywatel 5.0 nie tknie zabitej rośliny, zamordowanego zwierzęcia, ani ich dzieci - owoców. To wysoce niehumanitarne. Dla braci mniejszych należy się szacunek, poszanowanie ich godności, ciał dusz...
- To jak wy teraz...?
- Bardzo prosto - mama naciska jakiś guziczek plazmatycznego samograja i otwiera szeroko usta. Jak nietrudno się domyślić - snop światła. Do gardła. Aż do trzewi.
- Chrysss...  - cofam się z przerażeniem. 
- Wstawaj! - świńskooki młokos w mundurze szarpie mnie za ramię. Rozglądam się, przez moment nieprzytomnie.
Finito! Finisz! Jesteśmy na miejscu. Koniec trwającej czterysta czterdzieści lat wędrówki do Ziemi Obiecanej. 
Chlast! - drugi z małolatów odsuwa drzwi. Zostaję obryzgany lodowatym światłem, parą wodną, lecą na mnie meteoryty wprost z Wenus. Planeta Kobiet powoli rozpada się. I rani, drażni, kłuje nieszczęsnego Florka, który - jak amen w pacierzu, jak w szwajcarskim banku - już nie spotka, nie zobaczy przedstawicielki płci...
- Rusz dupsko! 
Zostaję wywleczony z wozu. WSZYST - o dziwo - na pierwszy rzut oka robi dobre wrażenie. Spodziewałem się szaro - ponurych kazamatów, odpadającego tynku, chudych palców więźniów obejmujących kraty, zasieków, kolczastego drutu pod prądem, budek wartowniczych, z siedzącymi w środku wściekłymi owczarkami, a tu... niespodzianka. Przedszkole. Milionkolorowa elewacja w stylu ,,Gaudi - nie Gaudi" drży, faluje, mieni się, połyskuje. Tu załamanie, tam wypukłość. Cała przyroda uchwycona, sportretowana, ujęta w formę architektonicznego... wariactwa. Dekonstruktywizm, brutal - naturalizm Flory, cętki gepardów i naszywki na dżinsach punkowców! 
chaos, pan prezydent gra na drumli, bezgłowa Mona Lisa tańczy kankana na zwłokach Mao Tse Tunga - to widzisz patrząc na elewację WSZYSTu. Jackson Pollock gotuje ci w umyśle zupę z farb.
Automatyczne drzwi, kształtem przypominające liście (zmutowane, zmutancone - jak mówiłem w dzieciństwie, liście fukushimskiej róży) rozsuwają się z cichym syknięciem.
Młodziki wpychają mnie do środka. 
Przestronny hall / izba przyjęć / recepcja - w równie niepoważnym stylu. Cały budynek został zaprojektowany przez Muppety do spółki z Krasnalem Hałabałą. Różowe żaróweczki, świecące z pysków gipsowych lwów, esy - floresy na suficie, sgrafitta, akwaforty, plafony, portrety konne przedstawiające kompletnie nikogo - kicz, cepelia, ludowość, jarmark, bezguście i śmietnik w jednym. Świątynia antyestetyki. 
Za przypominającym rozdeptaną żabę, płazowato - zielonym biurkiem,  kontuarem pokrytym śluzem, siedzi znudzony portier. 
Tak, wiem - strażnik. ale gość wygląda jak ostatni cieć z najlichszej, praskiej kamienicy. Śmieszno - straszny dziadunio pół roku przed emeryturą . Godzinę przed zgonem. 
Gdyby nie łomot trepów po ażurowej posadzce, pewnie nie zauważyłby nas, tkwił w wirtualnym świecie, na - jak się domyślam - portalu randkowym dla nestorów, lub stronce z gerontofilskim porno. 
Staruch odrywa żółte oczy od monitora. Krótka, szczekliwa wymiana zdań ze ,,stróżami prawa". Chłopcy nawet mówić nie umieją jak normalni ludzie, wyrzucają z siebie słowa ostro, po wojskowemu. Rygor, reżim, zamordyzm - nawet w gadce.
- Taaa... Ładnie, ładnie. To ten, o którym wszystkie media...? - przygląda mi się badawczo, jakby z postury, kształtu głowy chciał wyczytać moje intencje, dociec, co kierowało owym człowiekiem, że dokonał tak strasznego czynu. Prześwietla mnie wzrokiem, gapi się jak Cyganka w szklaną kulę. 
I co wywróżyłeś? - chciałbym zapytać, ale wątpię, czy zrozumiałby. 
Jeden z gówniarskich milicjantów, blondyn, chyba o imieniu Paweł, zdejmuje mi kaganiec (i po coście zakładali, debile, przecie nie gryzę!). 
- Kto go tak urządził? Podczas przesłuchania? 
- Gdzie tam,. panie - drugi ze szczyli uśmiecha się ironicznie. 
- Stawiał opór przy zatrzymaniu.
- Nie, coś ty! Uciekał, przeskakując płot stracił równowagę i wyrżnął buźką o żwir. I już nie jest taki śliczniuśki - drwi świński blondas.
- Tak, sorry, coś mi się pochrzaniło - cała trójka rży w najlepsze nad moim rozpaczliwie żałosnym wyglądem.
,,Śmiej się durniu, bo to z makiem"- jak głosi staropolskie powiedzonko. 
- Na poziom AKB - 23/LX5. Choć nie, czekajcie - V816- P52/37- Z. Tam wsadzić gnoja, niech sczeźnie, mole go źrą. Macie, plakietka. Od dwudziestego trzeba ją skanować przy każdym wejściu, inaczej nie odemkną. Środki ostrożności, wiadomo, jak to z takimi bywa - tu puścił oko do funkcjonariuszy.
- Ić! - wyseplenił ciemnowłosy.
Prowadzą mnie przez istny małpi gaj, dżunglę z surrealistycznego koszmaru. 
Bad trip po przejedzeniu się smogiem. W brzuchu kiszki przestały grać marsza. Nawet żałobnego. Leżą teraz, smętne, czarne serpentyny. Ścianki żołądka się skleiły. Organizm przeszedł w stan wstrzymania. Aż się prosi, by wyciągnąć wtyczkę.
- Gdzie ja jestem? - pyta kobieta na korytarzu. Wiek trudny do określenia, w przedziale między piętnaście, a sto pięć. Dziwna babka, połączenie przedwojennej arystokratki z lumpenproletariuszką: lorgnon, krwistoruda peruka, do tego zielonkawy dres z oryginalnego, turkmeńskiego ortalionu, kozaki Relax. W lewej dłoni - fajka. Hemingway w żeńskiej wersji, z ciuchlandu, znaleziony w kartonie z rzeczami dla ubogich.
- Na balu u senatora.
- C... co?
- Tak, tak, zaraz zjawi się sam Czapajew, gieroj. A pani taka nie ubrana, mało odświętna. Jakby dopiero co z łóżka wstała. Jazda, jazda, przebierać się w suknię balową - bredzę.
Chyba- Paweł popycha mnie mrucząc wulgaryzmy. I bądź tu dobry! I chciej zażartować!
- A wiecie - zgrywam się dalej - raz mi Marszja odpisała. Wyobrażacie sobie? Nie ktoś prowadzący jej profil, jakaś ciura odpowiadająca za social media, jej ,,kontakt" z fanami, ale ona WE WŁASNEJ OSOBIE. 
- Zamknij mordę.
- ...był czat internetowy z nią, na żywo i ja się pytam, czy nie zechciałaby pani wziąć na warsztat któregoś z bardziej klasycznych poetów, zrobić piosenkę z wiersza na przykład Borowskiego, czy Jastruna, a nie tylko pop i pop o miłości pani śpiewa. A ona - że zostawia to bardom, jej domeną jest muzyka rozrywkowa. Taka nobilitacja! Odpisała mi! Czułem się normalnie jak celebryta z pierwszych stron brukowców, cały tydzień chodziłem nabzdyczony, jakbym Orła Białego dostał.
- Morda! 
- Dobra już, dobra.
Zamykam się, by nie zarobić z piąchy w żebra. Chyba jestem socjo - i psychopatą, skoro bawi mnie drażnienie nieprzychylnych, tępych pałkarzy. Mają umysły jak u rozwielitek, w głowach pospiesznie zszytych, niby salcesony, z byle jakiego miecha. 
Frankenbóg umieścił połamane śrubokręty, zomowskie tarcze, młotki i cegły w ich baniakach.
Poszturchiwany przez ledwie piśmiennych bandziorków w mundurach, idę przez śmieszny korytarz. Tu nie ma cel? Czemu więźnio... - pardon - pacjenci chodzą samopas?
Pryszczaty z wyglądu alkoholik w kepi, rudzielec w rogatywie. Bal przebierańców w niekończącym się budynku senatu. Moloch bez początku i końca, istniejący od zawsze, albo zbudowany przez zamorskie, inteligentne dinozaury, zarazem - arena cyrkowa, kabaret, nocny klub. 
W łazience paru obdartusów grilluje w najlepsze, z mijanych sal unosi się dym kadzideł, skrętów i palonych (zapewne w proteście) opon.
- Patataj! Wiśta, Kasztan! - pokrzykuje bezzębny gość ujeżdżając drewnianego konika. Bez biegunów, rzeźbę. 
Wsiadamy do windy. Smoluch, bo tak będę nazywać milicmajstra, którego imienia zapomniałem, wciska trójkę. I dwa, siedem, potem iks łamane na dwadzieścia osiem. 
- Zły kod, za krótki - mówię teraz całkiem poważnie. 
- Od myślenia my tu są! - jakże intelektualnie odpowiada Paweł. 
Ping! - i jesteśmy wewnątrz telewizora, albo komputera. Serio - wszystko tu, że się tak wyrażę ,,kabli się", drży, pojękuje, migocze. Teledysk poliuretanowy, kipi z połyskliwej masy.
Strażnicy, klawisze i pielęgniarki przejedli się światłowodami, opędzlowali kilka kartonów lampek choinkowych. Odbija im się luxami, lumenami. Nawet ściany hałasują i bekają błyszczącym karmelem.
Co za miejsce! Co za koszmar! To plazma wzięta na kredyt przez nieroztropnych rodziców, utracjuszy żywiących się napięciem 230 volt. 
Smoki podwawelskie zieją fluorescencyjnym kisielem, w każdym karku - po pięćdziesiąt gadzin. Gdzie nie spojrzeć - lśni błoto. Coś skrzeczy, wyłazi, zmienia się w dumnego doktora. Jaszczurki noszą zmięte kitle, przeprowadzają w piwnicach nielegalne aborcje i trepanacje czaszek. 
Boję się każdego błysku, nie ufam im. Cholerne halucynacje! 
Sala numer 8-KZWB3-X-8-P. Łatwe do zapamiętania.
Wnętrze jakże odbiega od barwnego burdelu, wizualnej rozpierduchy korytarza! To wręcz cela kartuza, kameduły, czy innego eremity! 
Paskudnie, lepko, wręcz szare ściany. Tak, nie przesłyszeliście się - lepko - szare. Kolor kleisty i gorzki. 
Dwa wyplecione z drutu ,,łóżka", sienniki. Jeden jasiek. Brak jakiejkolwiek szafki na ubrania, umywalki. Ba - nie ma nawet żarówek. Zero światła, jak za króla Ćwieczka.
- Mark Eberhard Thomson - przedstawia się łysy jegomość w piżamie. 
Podaję kikut. Nadal, pomimo rozkucia, nie czuję nadgarstków, ani dłoni.
- Flo. Po prostu Flo. Pa, chłopaki, idziecie już? Zostańcie, zrobię herbatkę. Pogawędzimy - rzucam przez ramię do gówniarzy.
Zostawili mnie tak po prostu, wzięli cztery litery w troki. Ani słowa na odchodne. Ech, kultura ,,stróżów prawa".
- A pan, przepraszam... Anglik? Amerykanin?
- Skąd! Góral, spod samiuśkich Tater. Ojciec był Gruzin z pochodzenia, stąd nazwisko. 
- Aha... Za co?
- Jakby to ująć... nastąpiło rozhermetyzowanie kabiny i próbowałem dosyć ostro... - tu sąsiad z celi popukał się wymownie w skroń.
- Zaraz! Ej! - znam cię! - bezceremonialnie przekręcił moją głowę. Dziurą pod światło. 
- To ty jesteś ten zamachowiec, o którym na okrągło mówią w telewizji! Poznaję, bandycie jeden, zakapiorze, he, he. No toś ich urządził - bez mydła. Profeska. I co, mimo wszystko dałeś się złapać? Wpadł król podziemia, bomber nad bombery. 
Rybia gęba rodaka Stalina rozpromienia się.
- Dobry jesteś gość. Źle ci z oczu, znaczy - z oka patrzy. Blizny też - niczego sobie. Dodają charakteru, Gdzie cię tak urządzili - na komendzie?
- Katowni gestapowskiej, czymś w ten deseń. Przesłuchujący bydlak miał taki haczyk. O - tu zaczepiał i ciągnął, obdzierał ze skóry. Aż oskalpował. Włosy już mi nie odrosną, to pewne. Fryzjer już na mnie nie zarobi - usiłuję żartować. Wypada sztucznie i gorzko. 
- Ile przybili?
- Tyle, co myślisz. 
- Dożywotka?
- Bez prawa do korespondencji i widzeń. Wsiąkłem we WSZYST. Na amen.
- W Dzienniku słyszałem, że proces jeszcze się toczy, za zamkniętymi drzwiami.
- Wrotami piekieł. Pancernymi bramami krematorium imienia Mahatmy Ghandiego - bredzi się wesoło choć, ze zrozumiałych względów, nie powinno być do śmiechu. 
- Nie ma się co przejmywać - baca robi irytujące błędy językowe.
- Rok nie wyrok, a i sto lat da się przetrzymać. Organizm ludzki jest silny, ma wolę walki, chęć przetrwania w nawet najbardziej niesprzyjających...
- Dają tu w ogóle jeść?
- Czasami, jak im się zachce. Przynosi taki jeden, Leszek. Niekiedy ma na imię Roman. Zależy od pogody, ciśnienia atmosferycznego. Im więcej hektopaskali - tym trudniej dociec jego personaliów. Meteoropata kompletny. Najczęściej zupę, pochlopkę, więcej wody, niż w Bałtyku. W zasadzie osolona kranówa. Na zagryzkę - czarny chleb, jak w piosence więziennej. Tylko kawy skąpią. Picie - w łazience. Skombinuj jakieś naczynko i nalej se. Najczystsza leci w kabinach prysznicowych. Można śmiało brać - prawie bez rdzy i chloru. Oligoceńska, he, he.
- Ma pan pożyczyć? Od niepamiętnych czasów niczego w ustach nie miałem. Kaźń, tortury, morzenie głodem. Skurwys...
- Tylko mnie oddaj - wyłupiastooki towarzysz niedoli z namaszczeniem podaje nader ważny przedmiot w tym grajdole - brudną szklankę  z Myszką Miki. Rzecz ścisłego zarachowania, na wagę platyny.
- Czemu tu każdy chodzi samopas? Nie ma osób w kaftanach, pasach?
- Poluzowanie czasów i obyczajów - Gruzin sili się na metaforę i kryptocytat. 
- Od siedemdziesiątego piętra - awaria. Poszło drutami, potem wirus przeniósł się na kable, wywołał zwarcie. Jak buchnęło, mówię ci, iskry jak z Wezuwiusza. Układy scalone im poszły w kibieni matyry, monitory, matryce, radiatory, tyrystory, co tylko chcesz, chłopcze - wywaliło. Drzwi, bramy - to się, to zamykają. Bam, bam, bam! Hałas jak w hucie. Nie szło spać, a pielęgniary dostawały szału. Weź pracuj w takich warunkach. Naprawy nie przynosiły efektu, to wyłączyli większość systemów - i tak łazimy z kąta w kąt. Bo co innego robić? Pluć i łapać?
- Obiad - będzie? Która w ogóle jest godzina?
- Samolot do Berlina jeszcze nie leciał - łysol wskazuje zakratowane okienko - znaczy- jeszcze przed południem. Wcześniej jak druga - nie ma co liczyć. Czasem nawet o siedemnastej dadzą. A bywa, że w ogóle. 
- Co za burdel...
- Też jest. Jednoosobowy. Madmoiselle Carmen przyjmuje panów za pieniądze. 
Parsknąłem śmiechem.
- Mało kto do niej chodzi. Kobita po siedemdziesiątce, a i atmosfera jakoś nie sprzyja. Jakby klimat tego pierdla kładł się cieniem na człowieku, rozstrajał wewnętrznie. Shulzowskie sanatorium, mówię ci - tu Gruzin błysnął intelektem. 
- Masz, znaczy... miałeś dziewczynę na wolce?
 



https://truml.com


drukuj