Arsis
Abyss
Podziemny test nuklearny… A więc te monstra przechodzą przeze mnie. Idą na wskroś, 
rozsyłając wokół promieniotwórcze bakterie. 
Idą na przestrzał. Przez całą amfiladę pokoi, w których noc. 
W których mrugają obskurne światła kinkietów na ścianach… 
Pochwyciła mnie w swoje szpony ostra jak brzytwa 
gorączkowa maligna, 
podczas której obijam się o ściany. W półmroku. W ciszy. W łomotach bijącego serca.
Przywieram do zimnej powierzchni. 
Zlizuję tynk… 
Te osypujące się mikroskopijne grudki gorzkiego kwarcu… 
W plątaninie 
pajęczyn. 
Kurz na języku… 
Całuję lodowate, martwe usta. .. 
Jak bardzo martwe? 
Jak kawał zimnego mięsa. 
A więc 
to tutaj. 
Żelazne, skorodowane drzwi z zatartym napisem: 
STAYING IN THIS PLACE MAY RESULT IN CANCER
Zwisające fragmenty nie wiadomo czego. 
Jakieś szmaty…
Bijąca woń 
zgnilizny. 
Odór rozkładu…
Otwieram. W zgrzycie. 
Skrzypieniu. Mordędze naporu…
W powietrzu czai się woń czegoś bardzo przykrego. Nowotworowe guzy naciekają plątaninę 
żeliwnych rur…
Z betonowej bryły grobowca… W betonowej bryle pęknięcia. 
Odłupane fragmenty od natarczywych prób wydostania się na zewnątrz.
Przez kogo? Przez, co?
Odór rozkładu PRZYTŁACZA.
W pulsującym, czerwonym świetle stroboskopu 
dudnią w głowie kopyta pędzących po moich śladach diabłów. 
Dudnią udziwacznione chorobą zmory. 
Widziadlane kreacje 
psychodelicznych fascynacji.
Coraz tu 
ciaśniej 
i gęściej. 
Coraz bardziej zawile. 
Coraz częściej zawadzam o jakieś pogięte, 
powyginane blachy 
o nieznanym przeznaczeniu. 
W opuszczonej fabrycznej hali frezarki opuszczają głowy. Jak podpierający ścianę ludzie 
w kolejce do NICZEGO.
Puste. Wybebeszone. 
Cuchnące smarem, chłodziwem, krwią…
Wypatroszone 
artefakty 
industrializmu.
Próbuję wyłapać licznikiem Geigera 
uciekające po ciemnych kątach cząsteczki straszliwej radiacji.
Wysypują się zewsząd 
w piskliwym szumie. 
Coś tu umarło. 
Lecz, nie wiadomo, co… 
Jakieś pradawne jestestwo 
o nieznanej proweniencji. 
Zalegające teraz w formie 
trudnego do zdefiniowania symbolu. 
.
Na podłodze stosy powyrywanych z notesów kartek… 
Poowijane w gazety 
metalowe skrawki 
nie wiadomo czego…
Jakieś szafy. Gabloty z powybijanymi szybami. I twarze, nie-twarze. Ale, czy to są 
twarze? 
Patrzą się na mnie. Nie patrzą. 
Jakieś eksponaty. 
Monstra nie z tego świata: 
Neurofibromatosis, Proteus syndrome… — i mnóstwo innych etykiet, opisów… 
Pod spodem brunatne smugi zakrzepłej formaliny. Rozlane wokół kałuże…
Materace cuchnące moczem. 
Pokryte szarym pyłem 
stosy szpitalnych łóżek.
Korytarze. Spirale… 
Zakosy. Zakola. Schody. Zejścia. Piwnice. 
W mroku. W półmroku…
Odgłosy czyichś kroków. Dziecięcych truchtań. Starczych szurań. Dalekich skowytów..
Lecz oto wyłania się z mroku 
korpus kobaltowej lampy. 
Mordującej niegdyś potokiem światła.
Coś żywego. Wciąż żywego.
Rozłażącego się w szmerze nieskończonego wzrostu.
Kiedy idę, liżą mnie po twarzy zwisające zewsząd fragmenty skóry z resztkami siwej sierści.
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-04-14)
***
https://www.youtube.com/watch?v=UNuvfpRrIGs
https://truml.com