ZGODLIWY


ROZDZIAŁ I "A my nie chcemy uciekać stąd !"


Najpierw wąskie szparki. Światło znalazło szczelinę, wdarło się igłami pod powiekę. Powoli, bezceremonialnie rozchyliłem je szerzej. To nie prawda, że w takich momentach powoli się człowiekowi przypomina, co, jak i dlaczego. Chciałbyś...
Uderzyło wszystko, natychmiast, jednakowo i mocno. Całe wypomnienie jedenastu godzin umierania. Wszystko natychmiast znalazło się w głowie. I natychmiast zabolało. Teraz już nie pamiętam co bardziej, czy myśli, czy szwy na przedramionach, czy “zakotwiczony” wężyk od bezceremonialnie “zainstalowanego” cewnika. Odwróciłem głowę i zobaczyłem twarze. Wszystko to razem spowodowało nieartykułowany szloch... debilne, takie “przewidywalne”. Rozpłakał się... kurwa, ja chciałem być twardy. Odwróciłem głowę w stronę ściany. Coś mówili, coś równie sztampowego jak moje szlochnięcie. Miałem to w dupie. Czekałem, aż pójdą. Nie dla tego żeby zostać sam, żeby cierpieć, żeby pomyśleć. Chciało mi się cholernie pić.
- Pan musi się leczyć – powiedziała z udawanym wyrazem troski na twarzy.- Są szpitale w których pomogą Panu pokonać problemy i znaleźć sens życia. A kiedy Pan wróci i spotkamy się następnym razem odpowie Pan “tak” gdy zapytam “Chcesz żyć?”.
Patrzyłem na nią i z lekkim uśmiechem, nie za bardzo, bo jestem w końcu w depresji. Przez głowę przeszła mi myśl: “To może być wyjście. Jakieś rozwiązanie. Przecież teraz nawet nie wiem co z sobą począć. Nie mam domu, nie dam rady pozałatwiać wszystkich problemów. A szpital będzie takim azylem, ucieczką od bagna w jakie sam się sukcesywnie w czasie kilku minionych lat wpakowałem.
Zgodziłem się.
- Ja się dziś zorientuję gdzie jest miejsce. Podzwonię i załatwimy panu pobyt od jutra. Co pan na to? - No to super, od jutra. Prosto z chirurgii do szpitala. Pasowało mi to! Udałem, że się zamyślam ze wzrokiem wpatrzonym w jeden punkt, pokiwałem potakująco głową. Byle się wyrwać... byle daleko od wstydu i tego żałosnego “Tak mi ciebie szkoda” w spojrzeniach ich wszystkich.
Przyszła mama. To była trudna chwila. Pewnie jedyna przyszła mi powiedzieć, że jestem ostatnia świnia, tchórz i skurwysyn... nie powiedziała.
- Co ty chciałeś mi zrobić? - zamurowało mnie. Tobie? Co chciałem Tobie zrobić? - Nic nie mówiłeś, nie dałeś nawet znaku... - ta kurwa, a te wszystkie ostatnie miesiące kiedy jak tępy nieobecny siedziałem z nimi, jak opowiadałem o kłopotach z J. Jak z łzami w oczach mówiłem “Ja nie wiem jak to będzie”. To było nic? Jasne, powinienem któregoś dnia na spotkaniu rodzinnym, przy włączonym TV z serialem w tle. Pomiędzy opowieściami snutymi przez wszystkich, jaki to ojciec był nerwowy, a wyrzutami szwagra do rodziny. Po trzeciej flaszce, oznajmić: “A ja moi mili nie dam rady już żyć. No i postanowiłem się zachlastać... Jak myślicie w te święta? Pasuje wam jeszcze jeden dzień wolnego po Wielkanocy – na pogrzebik?”. Wtedy by pasowało? Zrozumiałem i wtedy, że ani mama, ani oni, a już na pewno J nie zrozumie DLACZEGO. Uff, jak dobrze, że rano jadę do Lubiąża. Zero trudnych tematów, zero tłumaczenia się, użalania. Posiedzę w łóżku szpitalnym, będą mnie nabijać jakimiś prochami i pewnie “uświadamiać”, że życie ma sens. A ja pogram trochę człowieka z deprechą i posiedzę tam jakieś kilka miesięcy.
Pełen optymizmu, wieziony na noszach podniosłem rękę w pożegnalnym geście. Stali i chyba sami z podobnymi uczuciami odetchnęli w chwili zamykania się za mną drzwi karetki. No to uniknęliśmy wszyscy trudnych pytań i tego bolesnego poczucia “Też jestem temu choć trochę winny?”.
CDN



https://truml.com


drukuj