Mirka Szychowiak, 24 june 2010
Biedny, nieogolony chłopczyku - ubierz się,
nie stój w kącie jak za karę. Co miałam
zobaczyć i tak umknęło; trudno się skupić
na nagim ciele, kiedy krew cię zalewa,
że ono takie biedne, że się poddało i nie lśni.
Odziedziczony po Andżeli ze stosem
pulowerków - miałeś mnie chronić, a nie być
topniejącym w szybkim tempie spadkiem.
To inny oddział drogi pacjencie - tutaj wredna
salowa zaraz sprzeda ci kopa, nikt nie pomoże;
twój lekarz wypisał się stąd na własne żądanie.
Zostaliśmy sami. Wymawiam ci kuchnię,
wszystkie korytarze i kąty. Dzwoń do biura
numerów, poproś o namiary jakiegoś pola
bitwy. Pojedź, przetrwaj, potem się zobaczy.
Mirka Szychowiak, 20 june 2010
Łucja lubiła mieć koło siebie zdjęcie z wodospadem,
otwarte książki – mogła wtedy leżeć całymi dniami
i udawać, że tym razem to już koniec.
Dziadzia twierdził, że tak długo się nie umiera:
ty mi ze śmierci nie rób durna teatrów; ja z wojny
pamiętam – nie zdążył jeden z drugim pomyśleć,
a już go nie było. Potem szedł zgorszony
do swoich zajęć i modlił się o rozum dla Łucji.
Teatr czy nie – dom robił się coraz bardziej
żałobny. Dzieci wyjmowały z szafy jedwabną
suknię matki, czarne pantofle; w milczeniu
podziwiały ten trumienny zestaw i cicho
popłakiwały. Łucja lubiła ich smutek.
Będę umierać, jak długo mi się zechce –
mamrotała drąc kolejne listy, fotografie Stasia.
On też nie zapytał czy może umrzeć. Zamykała
oczy, a dziadzia przyjmował zakłady – na jak długo.
Dom już był gotowy, gra z dnia na dzień
coraz mniej była grą. Dzieci zaczynały
być niecierpliwie, chciały już czegoś na pewno.
Mirka Szychowiak, 20 june 2010
Zbyt długo czekał, w końcu wygasł.
Zderzenie czołowe z powietrzem,
pękła czaszka, a świat wdarł się
do środka ze świstem.
Pozamiatane.
Nie tamuj ruchu, odejdź na bok,
niech wypłynie smoła. Zastygnie nie
w miejscu, gdzie nie ma drogi. Obok.
Ja jestem twoją drogą.
Układam się kostka przy kostce,
przed zakrętem wybrzuszam - zwolnij.
Przy znieczuleniu miejscowym nie ma bólu,
jest strach. Zaciski na brzegach ran
to tylko zimne dłonie. Dziwne uczucie,
że ktoś ogląda twoje bebechy i może
przypadkiem zahaczyć o serce, skaleczyć.
Wystarczy na dzisiaj.
Zgaśmy ten dzień. Szwy muszą
się wyspać, ślady utrwalić.
Rano obejrzymy miejsca po martwych
tkankach, pomyślimy co dalej.
Mirka Szychowiak, 18 june 2010
Pod skórą druga skóra, pod nią następna.
Nikt nie chce odpowiadać za ukryte wady.
Projekt przebudowy samotności w coś
przytulniejszego – został odrzucony.
Nie będzie nowego wystroju wnętrza,
efekt cieplarniany niczego nie wskórał.
Dom zaczyna zamarzać, ma samobójcze
myśli i nie dba o siebie. Nie ma dla kogo.
Mirka Szychowiak, 17 june 2010
Gówno mnie obchodzi to, że jestem
stara. Może nawet lepiej, że cofam
się wcześniej, kiedy jeszcze widzę
i ruszam się z wdziękiem. W dobrym
stylu się toczę, w towarzystwie siedmiu.
Republika mojego dzieciństwa
rozprawiła się z brykającym
społeczeństwem – wprowadzając
obowiązek szkolny i karty rowerowe.
Wtedy odeszli wszyscy czarodzieje,
z lasu poznikały nory, zasypano ścieżki.
Swój bunt wyraziłam tym, że nie
urosłam. W piwnicy założyłam
partię krasnoludków – po latach
w gazecie, gdzieś na pierwszej stronie
– moje zdjęcie i order za ten akt odwagi.
Dlatego nie, nie. Jeszcze się tu pokręcę.
Mirka Szychowiak, 16 june 2010
Przecież puściłeś mnie kantem, bo puściłam się z Waldkiem.
Puszczaj i odsuń się mięczaku. Za dużo wzdychania, za mało
konkretów. Wypuść powietrze i zacznij o kobietach myśleć
kilogramami. Metafizyka wpuściła w maliny nie jedną muzę.
Więc i ja odpuszczam sobie. Odkąd Mietek mnie opuścił
dla tej puszczalskiej z parteru, żyję w cnocie. Koniec
popuszczania na widok każdych nadętych portek.
I nie nachodź, bo tych z naprzeciwka napuszczę. Biorę się
za oczyszczanie duszy i ciała. Natychmiast. Napuszczę
wody do wanny i będę się modlić, żeby Bóg mi odpuścił.
Nie podpuszczam. Zasłonę zapomnienia spuszczam tylko.
Mirka Szychowiak, 15 june 2010
Wyprowadził je z rozżarzonego piachu w sam środek
piekła. Teraz czekają cierpliwie, aż wiatr zawróci rzeki.
W żadnej z prowincji nie ma miejsca dla świętych słoni,
ich brzemiennych samic i wysoko urodzonych krewnych.
Z wiekiem przybywa bezradności, ubywa bezpiecznych
miejsc. I chociaż miasto jest zawsze stolicą jego smutku,
dla nich miało być miejscem, w którym uda się rozmnożyć
szczęście, ułaskawić wyklęte ptaki, pobłogosławić ziemię.
Miasto ciche jak cmentarz, żałobnicy pochyleni, milczący.
Wszystko stoi w miejscu, święte słonie zastygają powoli
i nie będzie komu zaświadczyć o cudzie narodzin, o bólu
krótkim i pięknym. Łaska oddala się, jak ostatni oddech.
Mirka Szychowiak, 14 june 2010
Przydałaby się państwu kolejna płeć.
Średnio zainteresowana docieraniem
w głąb. Taka gosposia biegnąca
na ratunek zrujnowanej kuchni.
Państwo by się skraplali nie na wyścigi,
akty rozpaczy nabrałyby rumieńców.
Teraz między państwem dzieją się
wyłącznie incydenty – wojna hormonów,
kłucie na oślep – poharatać, ale nie zabić.
Jedna śmierć to i tak dwa groby.
I nic do uratowania ani do stracenia.
Trzecia płeć lęgłaby się w głowie
jak guz. Bezpłodna z natury, łagodna
w objawach. Bez ambicji, drugi plan.
Martwa natura z widokiem na łóżko.
Państwo mieliby wtedy wybór i szansę
na pęd. A tak, to jest zwykłe pierdolenie
i już nie odróżniacie, które z was jest które.
Mirka Szychowiak, 13 june 2010
To się może udać, Marylka.
Powymiatam z ciebie zaległe
plany ucieczek, czerstwe jak
niesprzedany chleb, bo przecież
nigdy nie smakowała ci samotność
i tak już zostało. Zostałaś.
Otwórz się, bądź nawiedzonym
po latach tamtym domem,
w którym nie gasło światło.
We mnie jest wszystko,
o czym nie chcesz zapomnieć.
Mirka Szychowiak, 13 june 2010
Wiersz wlepiam na czyjąś usilną prośbę, po tym, jak wygadałam się, ze uwielbiam wiersze z rymem-:)
Tekst napisałam kilka lat temu, dedykując go Andrzejowi Waligórskiemu w kolejną rocznicę śmierci.
Król Orgazzini, wielce wzburzony,
strażom nakazał wezwać rycerzy,
by z nich wyciągnąć, który do żony
królewskiej co noc - na seksy bieży.
Już od miesiąca bowiem małżonka
we wspólnym łożu dziwnie leniwa.
Król patrzy z lękiem na swego członka:
biedny kutasie – ty dogorywasz.
Otarł łzy, bowiem właśnie rycerze
weszli do sali szczękając zbroją:
Gadać mi świnie, które to zwierzę
rżnie od miesiąca małżonkę moją?!
W boju do dupy żeście w komplecie,
z koni spadacie - nędzne pokraki,
Gadać, a żywo! Jak nie – zginiecie,
a przedtem zrobię wam z jaj tiktaki!
Strach padł okrutny, patrzą po sobie,
każdy przezornie za krocze chwyta
modląc się cicho: tchórzu, odpowiedz,
że twoja pani smakuje pyta!
I nagle głośno w sali tronowej:
To Luj de Pippo, rosły młodzianek:
spełniałem tylko rozkaz królowej
- żądała, bym jej odebrał wianek.
Boś panie, swojej żony niegodzien;
łkając wyznała, żeś straszny potwór.
Łże - król zaryczał - dźgałem ją co dzień.
Być może, panie, lecz w inny otwór.
Król Orgazzini tę awanturę
utajnić kazał pod groźbą śmierci,
a Luj de Pippo – ów znawca dziurek,
w sypialni żony - uczy go wiercić.
Za te nauki, tytuł szlachecki
i pół królestwa otrzymał Luj.
Że zamiast wojen, Luj wybrał kiecki?
Nie wasza sprawa, ciołki. I chuj!