Prose

Florian Konrad


older other prose newer

15 march 2017

Kneph, cz. dziewiąta

Rozdział czwarty
Zapojka

Nie wiem, kim jesteś, ile masz lat, ani skąd pochodzisz. Twój świat, słoneczny okruch jeszcze istnieje, czy wypalił się, jak wszystko wokół.
Może w ogóle cię nie ma, ten list rozpłynie się na rozżarzonym, toksycznym dworze?
Jeśli czytasz te słowa to znak, że przeżyłem, choćby w paru zdaniach przemyciłem siebie, cząstkę wrzących myśli.

Zacznijmy od początku. Nad starym, niedokończonym domem rosły burze, bezdenne oceany targane sztormami, pioruny- ukwiały.
Tata, Dorian, zapewniał, że trzy gliniane piętra nie grożą zawaleniem. Ale my wiedzieliśmy swoje.
Wisząca nad głowami szpada Damoklesa. Szczątkowy, cuchnący na kilometr rodzinny chlew.
Najgorsza była kuchnia, pleśń przez kilka er stworzyła tam odrębną cywilizację. Wybuchały wojny, plamy zjełczałego tłuszczu walczyły zieloną kromkę chleba z wylęgłymi w wiadrze pomyj paciorkowcami i bakteriami E.coli, gronkowce najeżdżały kalifaty salmonelli buzującej w zepsutych jajkach, skzypy ze skisłej dwa lata wcześniej zupy podbijały Związek Socjalistycznych Republik Nadgniłej Polędwicy.

Mulista trucizna,gotowana przez mamę w alchemicznym destylatorze- samowarze odurzała nas, zakładała kaganiec stęchłej ruderze.
Po wypiciu paru filiżanek dekompozycyjna nora od biedy nawet dawała się lubić. Lepszy taki dom, niż koczowanie pod mostem.

Epidemia wybuchła, gdy byłem w czwartej klasie. Nigdy nie zapomnę tego dnia.Jedenasty września dwa tysiące jedenastego.
Rozżarzona pieczęć przystawiona do czoła.
Osama bin Bergoglio, lider organizacji terrorystycznej Al-Scientologija rozpylił pseudoherdewin w aramalnowickim metrze.
Odkręcił słok po korniszonach i brunatna zaraza rozpełzła się po mieście. Budynkoporoza. Wszystkożerny jad, bulgocząca atrofia i dystrofia.
Wagoniki podziemnej kolejki jak popiół. Z pasażerów nie zostały nawet szkielety.
Pomimo groźby śmierci czułem absurdalność całej sytuacji. Ośmiornica wypełza znikąd i zakleja ci świat śluzem. Burleska zamiast melodramatu, gołe laski tańczące tarantellę na trupach swoich pierwszych kochanków, owrzodziałe staruszki kradnące w Lidlu wódkę, chipsy i wagon SaintGeorgów, brzuchate prymitywy rozdziewiczające studentki religioznastwa na maskach fiatów multipla.
Wieżowce pełne kraterów, dziupli. Komputery wierzgają przez sen, tetrabajty, megabity ich pamięci utleniają się, demencja kasuje przygody Pacmanów i braci Mario, gruzińskie pornosy z syfilitycznymi dziwkami, teledyski Cradle of Maiden, wszystkie odcinki Słonecznego Patrolu.
Dogorywająca ludzkość zapomina, ile procent cukru jest w cukrze, czy C2H5OH to wzór na pole rombu, czy numer do głupiej, telefonicznej wróżki zza siedmiu mórz.
Niedobitki uciekają z Armalnowic. Pod pachami figurki Santa Muerte.

W ciągu tygodnia miasto zostało zżarte i wydalone przez gigantycznego stwora ze slapstickowej komedii grozy, tyranozaura z różowej peruce. Kostucha wyszła pijana z dark roomu.
Rodzice rozpłynęłi się w okamgnieniu, dwie- trzy krople mazi zmieniły ich w zasuszone mumie, lakierowane kraby ze stoiska z kiczowatymi pamiątkami znad morza.

Szpital, póki nie jest za późno.
Biegłem przez pobojowisko. Cywilizacja wpadała na błyskającą laserami górę lodową, kruszyła się i szła na dno.
Plastelinowe bloki gięły się, spalone samochody, wraki żelaznych pterozaurów leżały na ulicach. Wysiadywały jaja, białe czaszki.
Za parę dni będzie wystarczyło pomyśleć o zakażeniu, by umrzeć, choroba zaczie się rozprzestrzeniać telepatycznie.
Ledwie zdasz sprawę, że coś ci dolega- trach! -padasz martwy.

Ponury budynek. Okna zamalowane szarą farbą.
Bardziej wygląda mi to na więzienie. Może tu będę bezpieczny...- myślałem.
Drzwi zamyknęły się z głuchaym łoskotem. W jednej chwili zostałem oddzielony od zatrutego miasta. Amputowany z niego.

Półmrok, zdychające światełko jarzeniówek.
Wilgoć, lepkie wodospady cieknące po ścianach. To... miód! Jakim cudem? Dziwne, jak boga nie koch...
Nagle pojawiły się przede mną dwie bajkowe istoty. Bliźniaczki, obie tak samo brzydkie. Półotwarte usta, wyłupiaste oczy..
Możesz mi nie uwierzyć, ewentualny czytelniku tego listu, ale one miały... skrzydła. Jak u motyli.
Pomyślałem, że chyba trucizna odebrała mi rozum, mam zwidy, może dogorywam, majaczę w gorączce.

Dziewczyny- owady zabrały mnie do podziemi Nie bałem się. Co może się stać we śnie?
Rój klonów w ponurym ulu, piwniczne państewko identycznych robotnic. Miejsce- zabobon, w który nikt nie wierzy.
Ludzie tworzeni na starym powielaczu, żyjący w drugim obiegu. Humanoidalne pszczoło- ćmy o kolcach zamiast paznokci.
Jestem po trzeciej stronie lustra, w psychodelicznej masdze dla zjaranych przedszkolaków..

W sali, do której weszliśmy pachniało śmiercią. Nie umiem tego określić, nie rozkładem, bardziej taką... beznadzieją, poczuciem, że wszystko co dobre już się skończyło. Że na coś bardzo ważnego jest i zawsze będzie za późno .
Na kamiennym tronie siedziało coś. Początkowo myślałem, że to manekin. Ale to żyło, oddychało.
Kobieta, ale jakaś ... nieludzka, odpychająca.Łysa, bardzo chuda i chyba cierpiąca na padaczkę. Cała w drgawkach, jakby pod bladą skórą miała tylko węże i robaki. Albo jakby ją do prądu podłączyli.
Jest ubrana w rozpadające się, zbutwiałe łachmany. Na lewym oku ma czarną przepaskę.

Towarzyszące mi skrzydlate odbitki klękają przed żywym trupem.. Baśniowa królowa piratów patrzy na mnie zdrowym, srebrnym okiem.
.Mam mdłości, ze strachu i obrzydzenia..
Zimnym, schrypniętym głosem maszkara każe podejść bliżej. Ani drgnę.
Mówi, że znała mnie wcześniej, jestem bezimiennym imitaklem Złotego Chłopca, zmarłego w innych światach, w poprzednich opowieściach. Według niej istnieję tak długo, jak Wszechświat- zeszyt w kratkę.
Brednie, przecież nazywam się... ten... Wyleciało mi z pamięci, chyba ze stresu.
Stara wariatka, pewnie jest zarażona pseudoherdewinem.

Nieładne bliźniaczki prowadzą mnie do władczyni. Padliny. Próbuję się wyrwać.
Potwór zsuwa przepaskę. Z oczodołu wylatują tysiące, miliony owadów. W ciągu paru chwil mroczna komnata roi się, przeistacza w pancerze, odnóża. Nie ma nas, istnieje jedynie grzechoczący, szeleszczący materiał, powietrzne mrowisko, larwy w rozkładającym się ciele świni.
Brudny szpital leci na grzbiecie chrabąszcza prosto w słońce.

Nie wiem, jak długo byłem oblepiony paskudztwem.
Nadle dotarło do mnie, że jestem w innym pomieszczeniu. Za kratami jednego światełka, rdzawy księżyc oświetla kompletną pustkę. Armalnowice wciągnął tysiącgłowy mrówkojad.

Ściany celi wyłożone ohydnymi kafelkami w różyczki. W kątach piętrzą się puste butelki. Jedna do połowy pełna. Musiały tu się odbywać niezłe libacje.

Nigdy wcześniej nie próbowałem alkoholu. Okropność! Zlizuję miód z sufitu, płomienie w ustach przygasają.
Na stole parę czystych kartek. Piszę do ciebie, hipotetycznego czytelnika, człowieka z mgły, zacieku o twarzy Jezusa na szybie podrzędnej speluny. Przyjdziesz mi z pomocą, czy jesteś tylko złudzeniem, płonną nadzieją?

Śniła mi się Łąka. Ja- motyl w idyllicznej Essenticarii, wiosce- kokonie.
Swędzące plamki- objaw gorączki. Hiperforsycje karłowate, przyklacje i borsentie, zasuszone kwiatki we włosach Największego.
Dziecko, córeczka, której nienawidziłem...

Kartka się kończy. Zaraz włożę list do butelki po ,,Kostnicznej" i wyrzucę przez okno.
Czy ktokolwiek ją odnajdzie? Dowie się, że żyję, ŻYJĘ, ŻY...






wybierz wersję Polską

choose the English version

Report this item

 


Terms of use | Privacy policy

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1