Prose

Lech


older other prose newer

31 august 2014

Interview z Bękartem

Muzyka w tle oznajmiała, że program dobiega końca. Włączyłem mikrofon i przeczytałem:
— Dziękuję państwu za uwagę. Zapraszam za tydzień o tej samej porze, na cykl reportażowy. Noszący tytuł: „Szczęście". Ta audycja należy do was, to wy jesteście jej twórcami, a więc jak zwykle przez trzydzieści minut oczekujemy na wasze telefony i ciekawe historie, którymi zechcecie podzielić się ze słuchaczami.
Odetchnąłem z ulgą. Co prawda chętnych do rozmowy nie było zbyt wielu, jednak czasem ktoś zdobywał się na odwagę i dzwonił. Emitowane przez naszą rozgłośnię reportaże wcale nie przedstawiały życia od jasnej strony. Docieraliśmy raczej do ludzkiego dramatu niż do szczęścia. Wielu opowiadało, że spodziewali się owego uśmiechu losu, ale z niewiadomych powodów nie stał się on ich udziałem.
***
Zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę. — Program radiowy „Szczęście”, słucham. — Po drugiej stronie, usłyszałem jedynie głęboki oddech. — Słucham! Proszę się nie krępować.
Ale oprócz nerwowego chrząknięcia nie uzyskałem żadnej odpowiedzi.
— No cóż, jeśli brak panu czy pani odwagi, to proszę zadzwonić później — powiedziałem trochę zniecierpliwiony. Miałem już odłożyć słuchawkę, gdy usłyszałem:
— Proszę dać mi chwilę czasu.
Nastąpiła długa pauza — czekałem cierpliwie, czas płynął... W końcu odezwał się niepewny, drżący ze zdenerwowania głos młodego mężczyzny:
— Ja nie wiem, czy moja sprawa się nadaje... Ale, kurde, ja muszę w końcu komuś to opowiedzieć! Chce mnie pan wysłuchać?
— Tak, proszę mówić. Mam czas tylko dla pana — powiedziałem zachęcająco.
— Nie wiem, jak zacząć... bo, kurde, we mnie wszystko się trzęsie. Ja nie mogę sobie z tym poradzić. Bo, wie pan, dowiedziałem się, że jestem bękartem. No, i teraz nie wiem, co mam z tym zrobić. Siedzę, piję, słucham radia... i, kurde, nie wiem — co ja mam z tym pierdolonym życiem zrobić? Przepraszam za wyrażenie, ale, panie... ja nie mam po co tu żyć. Ta kurwa mnie urodziła i nigdy nie powiedziała, że ja nie jestem od tego samego ojca co moje rodzeństwo. Całe życie kurwa jedna kłamała. Ale co ja tu będę przez telefon głowę zawracał, niech pan do mnie przyjdzie, to sobie pogadamy, bo ja nie wiem, co mam ze sobą zrobić. Nic mi się nie chce, tak jakbym już nie żył.
Zawahałem się, ale coś mnie tknęło, żeby przyjąć zaproszenie, chociaż uważałem dylemat tego człowieka za banalny i niepasujący do naszego programu. Odparłem trochę niepewnym głosem:
— Możemy spróbować. Czy zgadza się pan na nagrywanie rozmowy?
— Z tym nagrywaniem to ja nie wiem... Chciałem po prostu komuś to wszystko opowiedzieć, i tyle. Ale jak pan musi, to ja rozumiem.
— Dziękuję. Kiedy się umówimy?
— Ja myślałem, że teraz pan do mnie wpadnie.
— Teraz to może nie, jutro byłoby o wiele lepiej.
— Panie... jutro to ja już z nikim nie będę chciał gadać! Jutro to... — urwał gwałtownie.
Wyznanie zabrzmiało niepokojąco. Próbując pomniejszyć jego egzaltację, powiedziałem:
— Chyba nie chce pan odebrać sobie życia z tak błahego powodu? Nawet pan nie zdaje sobie sprawy, jak wielu ludzi jest w takiej samej sytuacji, i nie robią z tego tragedii — stwierdziłem poirytowany jego zbyt dramatyczną reakcją.
Po drugiej stronie zapadła cisza. Zaniepokojony, zapytałem:

— Jest pan tam!?
— Tak.
— To dlaczego pan się nie odzywa?
— Bo daję panu możliwość walnąć kazanie… — urwał, tak jakby musiał zaczerpnąć powietrza, by się uspokoić. 
Po chwili dodał:
— Wasza audycja wydała mi się taka ludzka, dlatego zadzwoniłem. Jakbym potrzebował kazania, to poszedłbym do księdza, no nie? To co, przyjdzie pan do mnie?
— Tak. Proszę podać adres.
***
Zastukałem w stare odrapane drzwi. Po drugiej stronie odezwał się znany z telefonu głos:
— Proszę wejść!
Przycisnąłem klamkę i wszedłem do środka. Z półmroku uderzył mnie w nos skisły zapach i smród papierosów. Z wersalki podniósł się dwudziestoletni mężczyzna niskiego wzrostu. Był zażenowany, a jego ruchy wskazywały, że nie wie, co ma ze sobą zrobić. Przejąłem inicjatywę i wyciągnąłem do niego rękę.

— Mam na imię Ryszard.
— Marcin — przedstawił się krótko, bardzo zmieszany.
— To co... możemy teraz porozmawiać? — zapytałem.
— A, no... możemy. Niech pan siada w tym fotelu.
Zająłem wskazane miejsce i z torby wyjąłem magnetofon. Popatrzył na niego w taki sposób, jak dziecko w gabinecie lekarskim na strzykawkę.
— Myśli pan, że to jest konieczne? — upewnił się.
— Nie wiem... zobaczymy — oznajmiłem lakonicznie. — A co... krępuje pana to urządzenie?
— Trochę.
— Po chwili przyzwyczai się pan, a nawet o nim zapomni — stwierdziłem. — Tak w ogóle... mówmy sobie po imieniu, da nam to większą swobodę.
— Dobrze — zgodził się na propozycję.
Ośmielony wyciągnął w moim kierunku paczkę z papierosami.
— Zapalimy?
— Nie, dziękuję! Już od wielu lat nie palę.
— Szczęśliwiec — stwierdził. — Ja nawet nie próbuję przestać... Bo i po co? Takie pieprzone życie i tego sobie jeszcze odmawiać.
Uśmiechnąłem się wyrozumiale, ale nie pociągnąłem rozmowy w tym kierunku. Spojrzał na mnie trochę zakłopotany i zapytał:
— Ale nie przeszkadza ci, że ja będę palił?
— No, mówi się trudno, przy takiej pracy muszę się godzić na niewygody — próbowałem zażartować.
— To może piwo? — zaproponował.
— Tak, piwo może być — odparłem, lekko się uśmiechając.
Podając butelkę, żartobliwie stwierdził:
— Już myślałem, że aureola na twojej głowie się zapali.
Pociągnąłem łyk i oznajmiłem:
— Taki święty to ja nie jestem... Ale mieliśmy rozmawiać o twoim problemie.
— Wiesz, ja nie jestem taki wymowny. Nie potrafię ładnie gadać, jak wy tam w radiu.
— Przesadzasz! To tylko tak na zewnątrz przyjemnie wygląda, ale zanim co, to czasem nieźle trzeba się nagimnastykować, żeby wszystko miało ręce i nogi.
— Chyba fajnie mieć taką pracę?
— Jak kto lubi, to fajnie — odpowiedziałem. — Ale nie mieliśmy przecież rozmawiać o pracy w radiu.
Spuścił głowę i niepewnym, drżącym głosem powiedział:
— Wstydzę się tego... — wskazał ręką na magnetofon — i nie wiem, jak zacząć.
— Zaraz zapomnisz o tym urządzeniu — powiedziałem zdecydowanie, a kierując uwagę we właściwą stronę, dodałem:
— Przez telefon mówiłeś o swoim odkryciu, że jesteś bękartem i nie możesz dać sobie z tym rady.
— No, właśnie! Dowiedziałem się, że facet, na którego całe życie byłem wściekły, nie jest tym właściwym.
— Jak do tego odkrycia doszedłeś?
— Tak prawdę mówiąc, to zawsze coś nie grało. Moje starsze rodzeństwo dokuczało mi, nazywając podrzutkiem. Ale wiesz... jak to dzieciaki, mówią, co im ślina na język przyniesie. Nie brałem tego na serio.
Zawsze myślałem, że mamy ojca, który, co prawda, jest świnia i uciekł do Ameryki, ale śle jakieś tam paczki, a czasem to i nawet listy. Raz po kryjomu dorwałem się do tych listów, bo siostra nigdy nie chciała przeczytać. Fajne były, pisał takie ciepłe słowa do brata i siostry, ale do mnie nic... Płakałem, ale jakoś nie miałem odwagi pytać. Zresztą siostra zawsze szturchała i wyzywała, a brat zupełnie nie zwracał na mnie uwagi. Sądziłem, że tak lekceważą, bo byłem ponad dziesięć lat młodszy. Usuwałem się im z drogi, gdyż cała rodzina jakoś tak dziwnie patrzyła przeze mnie, jak przez taflę szkła. Nigdy nikt o nic mnie nie pytał, nikt nie przytulał, nie przypominam sobie, aby mnie ktoś pocałował, a jak coś dawali, to tak, jakby przeze mnie, a nie dla mnie — ja nie istniałem. Nikt nie patrzył mi w oczy, wszystko działo się ponad moją głową. Przyzwyczaiłem się do tego i niczemu się nie dziwiłem. Zresztą jak ich miałem zapytać, kiedy sam nie wiedziałem, o co chodzi. Myślałem, że tak jest normalnie. Matka do mnie też nie mówiła, o tak tylko, o wszystkim i o niczym.
Uczyłem się nawet dobrze, bo i co miałem robić, nauka dawała mi rozrywkę, ale i tak nikt nie zwracał na to uwagi.
Kiedyś w paczce ojciec przysłał taśmę, na której nagrał taki list mówiony. Brat z siostrą zamknęli się w drugim pokoju, a ja podsłuchiwałem pod drzwiami. Mówił do nich tak jak ojciec, że tęskni i nie może sobie ich wyobrazić, i że jak tylko skończą po osiemnaście lat, to ich zabierze do siebie. Później nawijał im takie kazania, żeby byli ostrożni i nie robili głupot i w tym stylu, a oni, słysząc to, zalewali się ze śmiechu i przedrzeźniali go, i szydzili z tego, co do nich mówił. Gdy wyszli z pokoju, to poprosiłem brata, żeby dał mi posłuchać tego, co tata do nas mówi. Ale oni zaczęli z tego tak się śmiać, jakby to był najlepszy kawał. Stałem, nie rozumiejąc, co ich tak rozbawiło, w końcu brat odpowiedział:
— Po co ci słuchać tego durnia, wystarczy, że dostałeś te amerykańskie koszule.
— Ale one są na mnie za duże – zaprotestowałem.
— To nic nie szkodzi, urośniesz. Skąd ojciec ma wiedzieć, jaki masz rozmiar?
— Przecież ostatnio wysyłaliście do niego wasze rozmiary, to dlaczego nie napisaliście, jaki ja mam?
— Przestań marudzić, bierz koszule albo oddam komuś innemu i nic nie będziesz miał.
— Ja nie chcę tych koszul, daj tylko taśmę.
— Ty chyba zwariowałeś — odparł, śmiejąc się — zaraz na niej nagram swoją muzykę.
— Na tej taśmie? — zapytałem zdumiony.
— A na jakiej?
— Przecież to jest od taty. Daj przynajmniej posłuchać.
Popatrzył takim dziwnym wzrokiem i wycedził przez zęby:
— Zapomnij o nim, to zwyczajny idiota! Pieprzy tam jakieś farmazony. Zostawił nas na pastwę losu, a teraz zgrywa dobrego tatusia. Będzie prawił nam kazania. Niech wypcha się z tymi pierdołami.
Popatrzyłem na brata, był wściekły...

Wszystkie postaci występujące w tym opowiadaniu, jak również opisane sytuacje są całkowicie fikcyjne, jakiekolwiek podobieństwo do osób i sytuacji rzeczywistych - przypadkowe.
                                            ***
Jeśli pragniesz przeczytać całość, zapraszam do księgarni internetowej: https://www.smashwords.com/books/view/594554






wybierz wersję Polską

choose the English version

Report this item

 


Terms of use | Privacy policy

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1