RM, 5 june 2010
Opadłem bezwładnie na kamienne dno.
Tafla wody bezpiecznie przykryła stygnący,
korpus skutecznie go znieczulając.
Piasek krępuje ręce. Jestem tak samo
bezpieczny co bezbronny. Pseudo
dekadencki w swoim niejednoznacznym
położeniu na granicy środowisk i bytów.
Unoszę się z każdą falą o kilka centymetrów
w głąb. Nie kontroluję lewitujących kończyn.
Staram się całkowicie zapanować nad oceanem.
RM, 5 june 2010
Cykady kleją się do mojego ciała
jak ślimaki do soczystych liści.
Drgają wprawiając w ruch osłabione
narządy, pulsuje i powietrze wokół.
Martwe cykady spadają z drzew
malując na trawie śmiertelny deseń.
Chore ciało rozpada się i wsiąka
w nigdy nie dość żyzną glebę.
Staram się rozluźnić. Zamknąć oczy
i zasnąć. Wtedy cykady bez kłopotu
wkręcają się we mnie wszystkimi
otworami coraz głębiej. Przesiąkam
gorzkim smakiem zapłodnionej ziemi.
RM, 3 june 2010
Zatrzymujemy się pośrodku pustyni.
Wiatr wieje południowo wschodni.
Suche światło migoce w nie pierwszej
tego lata wyschniętej kałuży petów.
Nalewanie do pełna, ani picie do dna
nie zaspokaja pragnienia podobnie jak
samoczyszczące się sedsy nie gwarantują
uśmiechu na twarzach zaspanych staruszek.
Benzyna wchłaniana przez podatną skórę
zużywa się szybciej niż ktokolwiek przed
podróżą, trzydzieści lat temu przypuszczał.
Mimo wszystko po raz kolejny,
trzeba się odlać i zatankować.
RM, 3 june 2010
Struktura gęstniejących zakrętów
odzwierciedla chaos linii papilarnych
na mojej trzydziestoletniej dłoni.
Ulokowani w klaustrofobicznej kapsule,
która wyciska z nas nieświeże soki,
stanowimy grupę bezbłędnych turystów
skupionych na konspiracyjnych gierkach.
Dławię się, ale w miarę bezpiecznie,
wyschniętą beztlenową przestrzenią
klimatyzowanego samochodu.
Ostro w prawo, ostro w lewo.
Źrenica drga jak złota rybka
uwięziona na wirtualnym pulpicie.
Za horyzontem zakrętu permanentny zachód
słońca. Niespełnione oczekiwania jako przykra
ale nieunikniona konsekwencja drogi na wprost
przed siebie.
RM, 3 june 2010
Dzisiaj chrząkam nieprzyjemnie.
Krew masuje płuca namiętnie.
Słodko mi na podniebieniu, ale
żołądek trawi ciężkie odchody.
Dzisiaj nie za dobrze idzie mi
wyrabianie zysku dla Tesco.
Szukanie równowagi na mokrej podłodze
i klucza w dziurawej kieszeni.
Oczywiste różnice są co najwyżej
statystycznym błędem dnia.
Tego samego dnia, który wczoraj chciałem
zgwałcić, a jutro sprzedam za bezcen.
RM, 14 may 2010
starsze kobiety zmęczone
pochylają się rozstawiając nogi
po obu stronach wąskiej ścieżki
dojrzałe pracownice o twarzy spokojnej
rutynowo penetrują zagłębienia
uginając kolana pod naporem nieba
unoszą nade mną pełne kosze
naciągając na łydki grubą spódnicę
szeptają, przechodząc wycierają
zabrudzone ziemią dłonie o uda
leżę w jesiennym słońcu patrząc
na chmur układy perwersyjne
RM, 14 may 2010
śluz jest miękki jak struktura cieczy
spływa po naszym sumieniu
pomarszczonym jak tafla wody
po udach branych pod włos
o krok od samospełniania
i kary za współudział
gadanie, że tego nie chcemy
jest jak przegrana z góry bitwa,
którą podejmujemy ponieważ
nie stosując zbędnych pytań,
zapędzamy się w sam narożnik
RM, 9 may 2010
Na wąskiej ulicy budynki zaciskają
pętlę na mojej nodze.
Nie potrafię odznaleźć tego miejsca.
- może tylko mi się wydaje że tam
byłem. Może to nie ta ulica?
Może to nie to miasto?
Krawężniki strącają mnie z chodnika
Zimne krople wody okradają z resztek
ciepłego oddechu. Drgam tylko
na kocich łbach nie trzymajac poziomu.
RM, 9 may 2010
U murphego jestem dzisiaj 5B.
Żaden system nie pozwala mi przewidzieć
jaki symbol otrzymam jutro, pojutrze
i w każdy kolejny dzień powrotu
do mieszkania na Norskiej, do którego
mam coraz dalej, jakby miasto było
pompowane na gumowym baloniku,
a mnie ktoś bezboleśnie strugał
tępą żyletką czasu.
Tramwaj 23 wybiera objazd.
Barman wybiera niskie blondynki.
Ja daję się wciągnąć w rozmowę,
jak cytryna w tequile.
RM, 9 may 2010
Ta jedna kropla potu spływająca po nagich plecach
jak po gładkiej powierzchni szklanego kieliszka
jest jedyną czystą kroplą w piekle, które sobie urządzamy.
Pachniesz luksusową. Pory twojej skóry wydzielają
kwaśny smak. Zlizuję bezczelnie, zanim barman
zamknie ten bar, zdążymy się urżnąć.
Delikatnym ruchem zgiętego palca wskazującego
wyciskam z ciebie ostatnią kroplę zniecierpliwienia.
Pragnienie jest już bardziej bólem, my jesteśmy
już raczej wrogami, a podniecenie napiętą
żyłką na skroni, bliską zerwania.
RM, 3 may 2010
Na Vaclavske Namesti
uśmiechnięta kobieta podchodząc,
pyta na co mam ochotę.
Nadkładam trzydzieści minut,
ale unikam schodzenia pod ziemię.
W metrze radio tylko szumi
słowami rozgniecionymi na pył.
Na końcu każdego wagonu skóra przesiąka
intensywnym zapachem porannego potu.
Odbijam się od punktów dużego miasta.
Od kobiety, która dokarmia wszystkie koty
na ulicy Kosickej. Od mojego project managera
i jego podszytymi pod wargą słowami:
"klient jsou ty cisla na nasim vyplatnim pasku".
Na Vaclavske Namesti
uśmiechnięty mężczyzna podchodząc,
pyta na co mam ochotę.
Wypełniam się tym miastem po brzegi.
Prędzej czy później pęknę,
albo zwymiotuję
RM, 3 may 2010
w oknie na Bulovce przegląda się Praga,
absurd europy, ptaki nie dokarmione
unoszę się tramwajami jak Sindbad
nad miastem tysiąca nieprzespanych nocy
znowu nie odebrałem reszty w kasie
i pojechałem metrem w drugą stronę
po dwóch miesiącach odbijania się
od szyb wchodzę przez nie do środka
RM, 3 may 2010
1.
W ciągu ostatniej godziny upłynęło zaledwie 10 minut.
Czas rozciągnął się jak guma do żucia. Przykleiłem się
Zwabiony jak mucha do żółtego lepu, słodkiej imitacji.
2.
Nie zdążę dobiec wszędzie jednocześnie.
Lepiej więc tylko metr, ale centymetr po centymetrze
Kalkulować swoją niby drogę do kolejnej gospody.
3.
Gdybym wyszedł kiedy krew była jeszcze ciepła,
Zdążyłbym na kolację. Praga nocą przy prędkości stu
Czterdziestu kilometrów na godzinę zamienia się w błysk.
4.
Życie przy prędkości stu czterdziestu kilometrów
Na godzinę odbite w szybie taksówki wydaje się
Bezpieczne i ciepłe jak okładka czeskiego playboya.
RM, 3 may 2010
Rozwiązanie, jak najbardziej uproszczone, które wybieramy
będzie nam wprawdzie odpowiadało,
ale nie zostanie nam zaliczone, przez żadnego z Bogów.
Czarno-białe sroki goniące na gałęziach czarno-białych brzóz.
Za płotem lotnisko. Nie widać stąd dachów, anten, latawców
i papierowych samolotów wypuszczanych z okien.
Na wyciągnięcie ręki mam papierosa.
W tym wieku wypalamy się powoli.
RM, 3 may 2010
Od rana pod klatkami grupki.
Piwo,
udekorowane kwiatami samochody.
Sobota,
wielki dzień kiboli i nowożeńców.
Wpatrzeni w siebie czują się nieswojo i obco.
Na parkingu białe welony,
obok pod sklepem, tłuste ekspedientki
i przygarbieni dwudziestoletni.
Patrzą spode łba na przejeżdżające merole,
zasłaniając ręką południowe słońce.
Ciepło, brak wiatru, pot na rękach i plecach.
Takie śląskie Alcatraz.
RM, 3 may 2010
Mam nadzieję, że mieszkanie jest puste gdy się budzę.
Można wtedy stanąć pod każdą ścianą niezauważony.
Pościel i sny z dnia na dzień coraz bardziej
pogniecione. O tej porze mam już za sobą
wszystkie etapy wczesnego poranka.
Leżę spocony z dłonią pomiędzy udami.
Zresetowałem swoje pragnienia. Teraz
mogę je od początku gromadzić jak nowe.
RM, 3 may 2010
Wchodząc do lasu nie wiem co jest
na końcu tej wąskiej ścieżki, która
niebezpiecznie wciąga coraz głębiej.
Zgubić się to nie zupełnie to samo, co być
szukanym. Żeby się zgubić niepostrzeżenie,
trzeba kogoś oszukać. Żeby zgubić się ostatecznie,
trzeba oszukać samego siebie. Zamknąć oczy,
pomyśleć o czymś przyjemnym.
RM, 3 may 2010
w tym roku nie ma szpaków
pociągi rzadziej odbierają mi poranki
w tym roku jesień przychodzi w lecie
coca cola jest słodsza niż my
w tym roku kolorów jest więcej
w oczach przepalonych od słońca
w tym roku zrobiłem bilans
może teraz przejdę do kontrataku?
inaczej niż zwykle ubieram się co rano
pod innym kątem patrzę z lustra
w tym roku odmierzam odległości
lepiej niż to bywało do tej pory
RM, 3 may 2010
Spacer do "wacka" jak modlitwa
na placu pewnego świętego. Przestrzeni
utopionej w słonecznym koktajlowym kacu.
Zmęczeni upałem ludzie, nie odchodzą daleko.
Przywiązani do ławki pilnują cieni,
domów, cieni dzieci.
W upalne południe dzieci i domy,
schowane pod stopami czekają
na kolejny śląski podwieczorek.
RM, 29 april 2010
Podczas spaceru koryguję
ustalone zaledwie na moment,
wzajemne położenie osób i światła.
Jak na przemalowanym obrazie,
dorysowana postać, przechodzi z psem
na druga stronę rzeki.
Teoretycznie przemieszczam się
z miejsca mniej konkretnego w bardziej
oczywiste i odwrotnie. Tylko jak to udowodnić?
Czekam na konfrontację tego co jest,
z tym co chciałbym, ażeby mnie spotkało
i ewentualnie nie dało żadnego wyboru.
Na miejscu sklepu mięsnego
sprzed kilku lat, wybudowano bank.
Stoję w kolejce do bankomatu, wpatrzony
w jego czarny otwór. Czekam na kiełbasę.
RM, 29 april 2010
Odkrywam na skórze nowe rysy.
Drobne zadrapania pod powierzchnią.
Pozostałość po nie ukończonym w porę ruchu.
Światło stopniowo traci inicjatywę,
ustępując pod naporem mrużonych powiek.
Rzędy krzeseł przybierają nocne odcienie.
Odkładam przeterminowaną gazetę
na stos nieistotnych wydarzeń.
Napinam mięśnie płuc,
zbierając w jednym oddechu,
całe przetrawione powietrze.
Bilans strat i dokonań oscyluje,
wokół kłopotliwego remisu.
Zostało już tylko kilka godzin,
zanim jutro od nowa będziemy,
przewracać dzień na drugą stronę.
RM, 29 april 2010
Pocieram policzkiem o szorstką ścianę,
przyciskając biodra do zimnego muru.
Kilkanaście centymetrów dalej
mój napęczniały brzuch wulgarnie
wypycha puste powietrze.
Zajmuję nie więcej miejsca niż monitor
albo otwarte pudełko po kawie.
Ja i mój żołądek, wypełniony kolacją
niczym pluszowy miś.
Te słowa mieszczą się w pewnych
granicach słyszalności. Ja cały
świetnie mieszczę się w sobie.