31 may 2014
Brzydki chłopiec
Na plener do Jasienia przyjechałam z Kaliną z wydziału grafiki. Tym samym pociągiem przybyła duża grupa kolegów i koleżanek, ale my, jak zawsze , trzymałyśmy się osobno. Niektórzy od razu po przyjeździe zabrali się do malowania, Kalina poszła nad jezioro, a ja powędrowałam na wzniesienie skąd widać było pola pegeeru rozległe, jak gdyby nie mające końca. Wracając na kolację natknęłam się na kolegę. Siedział na kamieniu. Zerknęłam, co też on rysuje. No proszę, to były postacie ludzkie, ale jakieś dziwne. I pomyślałam; wariat, po co mu plener? Przyjrzałam się chłopcu. Brzydki. I jakiś inny od nas wszystkich. Młodszy.
Znajomość została zawarta jeszcze tego wieczoru przy ognisku. Ja i Kalina siedziałyśmy na uboczu tylko we dwie, a on się przyłączył. Podszedł, powiedział;
- Dobry wieczór – usiadł. Odpowiedziałam;
-Cześć.
I tak się zaczęło. Zapytał, czy nie przeszkadza. Skądże. Mimo brzydoty wydawał się interesujący. Chociaż rozmowa była dość banalna. Nie mogłam skupić uwagi. Po drugiej stronie ogniska w swobodnej pozie bywalców siedzieli dwaj moi koledzy z roku, którzy w pewien szczególny sposób nie byli mi obojętni. Kiedyś próbowałam porozmawiać z nimi poważnie o sztuce, czy coś w tym rodzaju, ale oni nie wydawali się zainteresowani i nie podjęli tematu, jakby to, co mówię , było niestosowne. Więcej się do nich nie odezwałam. Ani oni do mnie.
Nowy znajomy miał na imię Piotr i dopiero w tym roku zdawał na uczelnię, a więc na plener przyjechał zapewne w drodze wyjątku. Przez kilka następnych dni spędzaliśmy czas we troje. Kalina jednak po paru dniach przestała nam towarzyszyć, dyskretna, a może po prostu znudzona, a więc, chcąc nie chcąc, to ja w końcu zostałam dziewczyną Piotra.
Przyznaję, czułam się skrępowana, bo on był gruby i nosił krótkie chłopięce spodnie, jak harcerz. To prawda – oczytany, lecz czy na pewno zdolny? Bo wciąż rysował ludziki w różnych sytuacjach. A tego się już nie robi. Przecież uczyli nas kapiści.
Chodziliśmy po pagórkach, leżeliśmy w miękkiej trawie. Pachniała macierzanka. Dotykał mnie i całował, lecz robił to niezręcznie.
Czasami schodziliśmy ku jezioru posiedzieć w pobliżu plaży. Podpatrywałam wtedy z uwagą starsze koleżanki i całe to eleganckie towarzystwo, które się tam zbierało. One w bikini, oni w slipkach. Byli wśród nich tamci dwaj, tępi aroganci z mojego roku. Miałam wrażenie, ze ktoś, kto by się zbliżył do tej gromadki, byłby na pewno intruzem. Ja bym się na to nie odważyła, a Piotr nie chciał. Pozostali uczestnicy pleneru także przyglądali się im z daleka. Do jednej z pięknych dziewczyn przyjeżdżał znany pisarz, o którym mówiono, że to narzeczony. Był narzeczonym, a jakże, pobrali się tej jesieni, ale na plenerze traktowałyśmy to z niedowierzaniem. Pisarz, mężczyzna taki sobie, niewysoki i zaczynał łysieć, ale sławny, a więc na pewno bogaty. Przyjeżdżał zwykle taksówką z pobliskiego miasta. By zakochany i ostentacyjnie to okazywał, a nam, mnie i Kalinie wydawało się to niesmaczne.
Piotr nigdy nie patrzył w tamtą stronę. Otoczenie go nie interesowało. Niewiele wiedziałam o nim, bo nie opowiadał o sobie. Coś tam o siostrze, że pracuje podczas wakacji i że powinien jej pomóc. Jego siostra studiuje biologię, czy coś takiego… nie słuchałam. Sama nie zdając sobie z tego sprawy obserwowałam zachłannie tamto towarzystwo. O czym też oni między sobą tak swobodnie gwarzą? No i.. skąd wytrzasnęli te ubrania?
Któregoś dnia dyrekcja pegeeru, pożyczyła nam, to znaczy uczestnikom pleneru, ciężarówkę. Była wyposażona w ławki, ale bez plandeki. Zwykle służyła jako środek transportu zetempowcom, albo innym takim, których zwożono na czyn społeczny. Do żniw było jeszcze daleko, więc teraz my jechaliśmy na wycieczkę podrygując na wybojach i wystawiając twarze na wiatr. Ja pojechałam oczywiście z Piotrem. W mieście odłączyliśmy się od grupy, bo musiał znaleźć pocztę i zatelefonować do mamy. Miał pieniądze, ja nie. To on nieproszony zafundował ciastko. Nie spiesząc się chodziliśmy po uliczkach. Wśród ruin natknęliśmy się na kościół, który przypominał gotyk. Kościół nieczynny , nieremontowany, ewangelicki zapewne. Wewnątrz było chłodno. Powiedziałam dowcipnie (tak mi się wydaje) że w zakamarkach tego kościoła czai się duch historii. Nie naszej, niemieckiej, ale zawsze. Kiedy tak wędrowałam sama z Piotrem i nikt z kolegów nas nie widział nie czułam się skrepowana jego wyglądem i było nam ze sobą dobrze.
Pewnego wieczoru doszło do zbliżenia, to znaczy do pocałunku i coś więcej, chociaż nie do końca. Nieporadne to było jakieś i jeśli chodzi o mnie bez satysfakcji. Zupełnie. Do miłości się nie nadawał , ale lubiłam jego towarzystwo. Onieśmieleni, prawie wcale nie rozmawialiśmy ze sobą na osobiste tematy. Przeważnie mówiliśmy o sztuce i literaturze.
W tym czasie nie rozstawałam się z niedawno wydaną Etyka Spinozy – miałam ją na plenerze. To była jedyna książka, jaką zabrałam ze sobą i właśnie czytałam część czwartą; O niewoli ludzkiej, czyli o siłach afektów. Piotr też nosił pod pachą książkę. Nie pamiętam jaką. To na pewno nie była powieść, ale Spinozy czytać nie chciał.
Siedzieliśmy nad jeziorem, każde ze swoją książką, zabraną ot tak a ja, jak zawsze nie mogłam oderwać wzroku od plaży, na której z taką swobodą baraszkowało tamto towarzystwo. Elegancik z mojego roku, ten o pomarszczonej twarzy zblazowanego Francuza, podrywał jedną z dziewczyn i chyba mu się udało. Pisarz i narzeczona leżeli za kępą trawy niby ukryci, ale niezupełnie. Obok nich rozłożyła się piękna Magda, a jej, jak zawsze towarzyszył chłopak nieco dziobaty, ale bardzo męski. Słychać było urywki rozmów, żartów niezrozumiałych dla mnie, może z powodu odległości. A może brzmiało to trochę tak, jakby posługiwali się jakimś szyfrem.
- Tych dwóch jest z mojego roku – powiedziałam.
Piotr nosił okulary. Być może obserwowanie na odległość sprawiało mu pewna trudność.
- Nie znam.
- A książkę tego pisarza znasz?
Znał. Na pewno. Wszyscy znali. Była o Powstaniu. AL., kanały, coś tam – ja jej nie czytałam. W czasie Powstania dziadek z babcią zginęli pod gruzami. Po wojnie nie było już żadnego rodzinnego domu. Mama i ja mieszkałyśmy tu i tam. U różnych ciotek i u obcych. Kątem.
Piotrowi się nie zwierzałam , bo i po co? Powiedziałam, ze mieszkam na Mokotowie. I to była prawda. Okazało się, że on również. Musieliśmy się rozstać jeszcze przed końcem pleneru, bo dostał list od mamy z prośbą o szybki powrót. A więc przez parę dni, które nam zostały byliśmy nierozłączni i wyglądało na to, że stajemy się sobie bliscy. Kiedy wyjechał, poczułam nawet, że czegoś mi brakuje. Kalina zajęta sobą była już kimś obcym. Na szczęście wkrótce dostałam list od Piotra, bardzo czuły. Przepraszał, ze naraził mnie na samotność. Zobaczymy się lada dzień. Nawet wyznaczył datę i godzinę. Szóstego sierpnia o szóstej, w parku Dreszera, na ławce.
Kiedy wróciłam do Warszawy zauważyłam, że nieoczekiwanie zmieniła się moda. Teraz nosiło się spódnice na obfitych halkach. No cóż. Jedna pensja mamy powinna na to wystarczyć. Na ciuchach przed Dworcem Wschodnim udało mi się kupić bardzo szeroką, pikowaną spódnicę, która przy każdym, ruchu układała się niczym dzwon. Była podarta trochę, widocznie na Zachodzie nosiło się to od dawna. Szpilki kupiłam także. Co prawda zużyte nieco i ze sztucznej skóry.
W tym stroju, odmieniona, pewna siebie poszłam na spotkanie z Piotrem. On też wyglądał inaczej – o dziwo – jak mężczyzna. I tak też się zachowywał, surowo, poważnie. W parku Dreszera jest ograniczona przestrzeń, a więc postanowiliśmy przejść się po Łazienkach. Szliśmy Puławską rozmawiając. Zaskoczył mnie jego chłód, sparaliżował nas oboje – chłód spowodowany zapewne jego nieśmiałością. Ale ja czułam się z tym nienajlepiej. Nie zauważył nawet jak wyglądam. Coraz częściej i na coraz dłużej zapadało pomiędzy nami milczenie, szczególnie na Bagateli. Jakieś napięcie, oczekiwanie na coś? Czyżby na przekroczenie bramy? Chyba tak, bo kiedy weszliśmy do Łazienek odetchnęłam z ulgą. Zwolniliśmy kroku, zaczął mi opowiadać o tym, co robił w tym czasie , kiedy był u mamy. Ja mu nie powiedziałam (bo i po co) że czułam się osamotniona.
- Kiedy jestem sama, czuje się doskonale, mogę myśleć, tworzyć.
Piotr bardzo poważnie stwierdził, że nade wszystko sobie ceni niczym nie skrepowaną, osobistą wolność.
Pod koniec tego spaceru okazało się, że to było nasze jedyne spotkanie, przynajmniej w najbliższym czasie, bo następnego dnia wyjeżdża. Niedaleko. Na wieś.
Ale przez resztę wakacji pisał do mnie listy. Troskliwe, czułe listy pełne serdeczności, a ja zapominałam nawet, że pisze to brzydki chłopiec. W tych listach był plan na przyszłość, bo Piotr zaprosił mnie do swojego domu. Pretekst był oczywisty. Napisał mi, że urządzi koncert. Podobno ma nowe płyty i to nie będzie Presley.
Mieszkał na jednej z tych ulic na Mokotowie, przy których stały same wille. Wille prywatne. Właściciele, czy też użytkownicy byli uprzywilejowani i nie musieli obawiać się kwaterunku. Ta willa stała przy chodniku, ogród był gdzieś z tyłu. Wyglądała jak twierdza. Gładka ściana, okna wysoko i mocne wejściowe drzwi. Kiedy zadzwoniłam, te drzwi otworzyły się natychmiast. Piotr czekał i zachowywał się tak, jakby chciał mnie ukryć. Lecz się nie udało. Do holu, który był tak obszerny, że mógłby być równie dobrze salonem weszła matka. Nie spodziewałam się, że tak wygląda. Była szczupła i ubrana w coś, co musiało być dość kosztowne.
- Pozwól, ze ci przedstawię – powiedział Piotr do matki. Potem powiedział do mnie
- Moja matka.
Zlustrowana jej bystrym wzrokiem weszłam do jego pokoju. A tam! O Boże. Pisarz i narzeczona. I to do tego z koleżanką. Poza krótkim
- Cześć – gdy weszłam nie było w ich zachowaniu ani zdziwienia, ani aprobaty. Ale ja byłam rozczarowana. Nie będziemy sami? Piotr zwolna przerzucał płyty i rozmowa była tylko o tym. Pod ściana na stoliku stał gramofon bardzo dobry, drogi. Ktoś zadzwonił, trzasnęły drzwi. Sądząc z głośnej rozmowy i śmiechu nie był to nikt obcy. Do pokoju wkroczyła Magda, a z nią ten jej dziobaty, elegancki chłopak. Magda była ubrana w szarozieloną obcisłą suknię z dzianiny. Okazałam zainteresowanie.
- Ta suknia? To z Paryża – powiedziała Magda.
Spostrzegłam od pierwszej chwili, że Piotr był zażenowany. Czemu? Nie wyglądałam elegancko? A przecież mnie się wydawało, że jest wręcz przeciwnie. Ale on był spięty. Tamci, najwyraźniej zaprzyjaźnieni, zachowywali się swobodnie, choć rozmawiali półsłówkami (może ze względu na mnie?) Ja milczałam. Z dystansem, jakbym siedziała osobno usiłowałam dociec, co ich łączy. Mieszkali gdzieś w pobliżu, zapewne w tych eleganckich willach. A ich rodzice? Kim są? Dostojnicy partyjni? Jakże. Dyplomaci? Może.
Po skończonym koncercie – słuchaliśmy Beethovena – zdobyłam się na odwagę i powiedziałam:
- Pójdę.
Piotr nie mógł mnie odprowadzić, bo tamci zamierzali zostać. Głupstwo. Po chwili znalazłam się na ulicy zupełnie sama e chłodnym, jesiennym powietrzu i pomyślałam;
Nigdy.
Parę dni później, kiedy rozpoczął się rok akademicki, Piotra widziałam jedynie z daleka. W auli.
Ale nie minęło zbyt wiele czasu i miałam innego chłopca. Wszyscy mówili o nim, że wybitnie zdolny. Nosił wystrzępiony wojskowy szynel, pił wino i po pijanemu zachowywał się jak skończony wariat. Pod jego wpływem zarzuciłam lekturę Spinozy i zaczęłam czytać Bergsona Ewolucję twórczą. Ale to już opowiadanie całkiem innej bajki.
Piotr, podobno, legalnie wyjechał do Paryża.
Oglądałam niedawno w telewizji migawki z przeglądu filmów w Kazimierzu i w pewnej chwili usłyszałam nazwisko Piotra. Grażyna Torbicka zapowiadała z nim wywiad. Wiedziałam, że Piotr jest znanym filmowcem francuskim i byłam ciekawa jak wygląda. Człowiek na starość staje się swoją własną karykaturą, na pewno okropnie brzydki. Ale… nie. Z Grażyną Torbicką rozmawiał starszy pan, pan o szlachetnym obliczu, skromny, świadomy tego, że jest wielkim i znanym artystą. Nawet dość przystojny.
2010