21 october 2013
Bajka o – nie tylko frazeologicznym – krótkim związku Króla i kucharki
Był przednówek. Disneje siedzieli w swoich pałacach i spożywali wystawne obiady, kupowane za pożyczane od Domlandczyków pieniądze. Domlandczycy w tym czasie jedli owsiankę, pocieszając się, że i w Paryżu nie zrobią z owsa ryżu, a parę groszy w kieszeni zostanie na ciężki czasy. Na przystawkę zajadali się rakami, zamiast homarami czy jesiotrami, jak to czyniono za płotem, żartując, że na bezrybiu i rak ryba. Główne danie ponosiło jednak gotowość bojową Domlandczyków, jako że były to kartofle w mundurkach z kwaśnym od zgryzoty mlekiem, gdy w tym samym czasie disneje wtranżalali gicz cielęcą, popijając ją tokajem. I rozpieszczali swoje francuskie pieski frykasami, kiedy Domlandczycy psom rzucali resztki, mając wpojone od małego, że nie dla psa kiełbasa.
Jedzenie przyrządzano także w obu królewskich pałacach. O ile jednak kuchnia króla Ambrożego wspomagała także co biedniejszych mieszkańców Domlandii, w tym rodzinę przypałacowego Dreptaka, dając tak początek różnym kuchniom dla ubogich, o tyle kuchnia pałacu Króla Domnalla Brecca służyła tylko i wyłącznie jemu i jego małżonce.
Temperatura w kuchni pałacu Domnalla uderzała rtęcią o sufit, więc kucharka w niej gotująca rozebrała się do rosołu, który właśnie miała ugotować. Na dodatek piec źle ciągnął musiała pociągać za miech, naciągając sobie mięśnie i jednocześnie kształtnie je kształtując. Zgodnie z porzekadłem pracowała sama jedna, bo wiadomo przecież, że gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść, a musiała się śpieszyć, gdyż Pani Domnallowa była głodna jak wilk i zjadłaby konia z kopytami. Śpieszyła się tym bardziej, bo wiedziała, że głodny człowiek, to zły człowiek, a Pani była wyjątkową kutwą. Mimo że nie dawała sobie dmuchać w kaszę, musiała uważać, by nie nawarzyć sobie piwa jakimś nieopatrznym gestem czy słowem. Tak choćby jak było z makatkami, wiszącymi nad kuchennym stołem.
Pani Domnallowa nie musiała, ale i nie lubiła sama gotować, więc kiedy zobaczyła w kuchni makatki, a na nich napisy: „Gdy żona dobrze gotuje, drogę do serca męża znajduje”, „Dobra żona tym się chlubi, że gotuje co mąż lubi”, albo „Gdy kuchnia stygnie, stygnie i miłość”, wiszące nad kuchennym stołem, wpadła w taką furię, że kuchnia na chwilę przypominała pole królewskiej bitwy. I za nic było biblijne przysłowie, że jak kto w ciebie kamieniem, to ty w niego chlebem, skoro leciały talerze i garnki.
Cóż było robić, kto czyj chleb je, tego piosenkę śpiewa, więc nie czas było kucharce płakać nad rozlanym mlekiem, tylko dmuchać na zimne, kiedy raz się sparzyła.
Cały czas jednak pamiętała, że kąsek żółci nawet beczką miodu zepsuje, i tylko czekała chwili, by tym kąskiem zostać. A tu za pasem był tłusty czwartek.
Bo gdyby nie kucharka, Król mąż chodziłby cały czas głodny, a głodnemu chleb na myśli, a nie seks. A Domnallowa lubiła się kochać, bo przecież nie samym chlebem człowiek żyje, a ona, z jej potrzebami, tym bardziej. A i przywiązać do siebie seksem można bardziej niż dybami. I co z tego, że można było o niej mówić, iż kochanego ciała nigdy dość, skoro wiedział, że jakie częstowanie, takie dziękowanie. A częstować umiała.
Z drugiej strony nie było ważne, że mąż był, jaki był i najczęściej w łożnicy nie miał sił. Oczywiście po wyprawach i grach strategicznych z przyjaciółmi. Ale lepszy rydz, niż nic, szczególnie jak to nic jest królem i ma cały skarbiec pieniędzy i klejnotów.
Jako doświadczona w miłosnych przyprawach wiedziała, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, i jak już udało się jej zaciągnąć męża do łoża, to robiła wszystko, by zatrzeć złe wrażenie, towarzyszące rozłączeniu stołu i łoża w jego świadomości.
Była doświadczona i dobry seks był dla niej jak bułka z masłem, a skoro nie był już od dawien dawna owocem zakazanym ani dla niej, ani dla niego, musiała się starać, by jednak smakował go nadal z dreszczykiem emocji, tak jakby pierwszy raz dostawał jabłko z drzewa rozkoszy.
Przez długi czas wszystko to, co zaplanowała i realizowała, szło jak po maśle, tak gładko, że żadna pompadour Królowi nie weszła w drogę, choć od czasu do czasu staczał bitwy na pałacowych bezdrożach i zakamarkach, sycąc się pośpiesznym seksem, jak głupi bobem. Nie z każdej jednak mąki może być chleb, więc co się nie upiecze, to uciecze. Jednak Król ma w królestwie taką pozycję, że nawet pieczone gołąbki lecą mu same do gąbki, a co dopiero kobiety do łoża.
I tak to trwało, ale przecież gdzie dwoje je, tam i trzecia się naje. Pewnego razu, a było to w tłusty czwartek, głodny Król, pomijając – a co, nie wolno? – wszelką drogę służbową, wszedł osobiście do kuchni z gębą na pączki, i zaraz za drzwiami natknął się na kucharkę, która będąc akurat w negliżu wyglądała jak pączek w maśle. Można zjeść byle co, ale nie byle jak zrobione, a kucharka akurat była i urodziwa, i zrobiona akuratnie.
Obok rosnącego drożdżowego ciasta zaczęła jak na drożdżach rosnąć chuć Jaśnie Pana, którego na lukrowaną słodycz kucharki wzięło jak rybę na wędkę.
Zapomniał znanego ludowego porzekadła, iż nie zagląda się w kuchni do garnków, uważając optymistycznie, że na każdy garnek pasuje jakaś pokrywka i spasował, to znaczy nie spasował, tylko spróbował.
Był to jedyny praktykowany przez Króla Domnalla Brecca sposób kontaktów z ludem, fakt, że tylko z jego feministyczną częścią, z których to jednak kontaktów mogło coś dobrego się urodzić. Kto nie sieje, nie zbiera, a Król zasiał. I dobrze zrobił, bo baba bez brzucha, jak garnek bez ucha, i złapać nie ma za co, by zaspokoić pragnienie. Król znany był z tego, ze lubił działać a nie lubił gadać, szczególnie odpowiadać na pytania typu: jak żyć? Żyć to żyć.
Na zakończenie trzeba sobie odpowiedzieć na bardzo nurtujące nas pytanie, czy nasza urodziwa kucharka stała się tym kąskiem żółci w beczce miodu Najjaśniejszej Pani, jak to sobie wymarzyła.
Otóż nie. Niestety. W przypadku naszej urodziwej kucharki sprawdziło się przysłowie, że sama ładna miska jeść nie daje, nawet jak to jest miss disnejland.
Cóż, gruba Najjaśniejsza Pani jednak chciała mieć swego małżonka na własność, a przynajmniej chciała myśleć, że ma.
Ostatecznie nasza urodziwa kucharka, pochodząca – niestety – z rodziny niezbyt dobrze usytuowanej w strukturze Disnejlandu, wpuściła się w maliny, albo też wpadła jak śliwka w kompot, by potem długie lata żyć o chlebie i wodzie za przyczyną jej byłej chlebodawczyni. Napis zdobiący Wielką Bramę królewskiego pałacu, że „Od chleba aż do nieba Wszystko pracą zdobyć trzeba”, okazał się w przypadku kucharki całkowicie nieprawdziwy.