Prose

Leszek Czerwosz


older other prose newer

21 february 2016

JESZCZE NIE KONIEC

Początkowo czułem jej ostre brzegi, niczym żeglarskie liny, naprężone, szorstkie, nieprzewidywalne. Nie przeciwstawisz się naporowi. Ręce zdarte. A jak za mocno uchwycisz, pociągnie z porywem wiatru, rozedrze w sprzecznościach. Najmocniejsza. Ta zwycięży, zdominuje.
Ten rozpaczliwy obraz potem zmienił zdanie, emocje rozpełzły się jak robaki, podłużne glizdy, oślizgłe ślimaki. Niektóre jak długie węże otaczały zwojami, w ciągłym ruchu. Wpadłem do bunkra wypełnionego wijącym się mięsem. Obrzydzenie.
To było jak ból. Ostry, kłujący, wtedy jedyna obrona przez atak, mam sto milisekund by uderzyć i niezliczone miliardy aby pomyśleć. Gdy w końcu mija, to jakby błogość, szczęście oblewa rumieńcem wszystkie obolałe policzki gotowe do pocałunku i do przytulania. Jeszcze przez chwilę pojedyncze fragmenty tkanki walczą z ciepłym przypływem, walczą o swoją identyfikację, nazwanie a najlepiej dotyk.
Przejdźmy do laboratorium. Jest jak wielkie akwarium. Przy pomocy sita na długim trzonku przenoszę zmasakrowane fragmenty do jakiejś cieczy, gdzie zwinięte w kłębek sploty ulegają rozluźnieniu, grube cumy rozdrabniają się na oddzielne włókna, rozsuwają od siebie, zbudowane z delikatnych włosków, cienkich nitek koloru blado niebieskiego. Przy pomocy długiego patyka można rozganiać pływające wodorosty lub nawijać je i wyciągać w górę wielometrowe nicienie.
Nie czułem nic prócz rozluźnienia doznawanego w letniej wodzie. Rozluźnienia, na które jednocześnie patrzyłem, czułem jak swobodny był oddech. Cała dusza ułożona w szklanym naczyniu. Rozkład na elementy, sekcja robiona na cito na zapleczu sali operacyjnej. Ja stale przecież żyję.
Czym jest takie włókno. Już wiem, że rośnie latami, wydłuża się, cienieje, ale nigdy nie urywa. Można się go uchwycić, gdy zajdzie taka potrzeba, ale najczęściej bezwiednie pociąga, jak te liny żeglarskie, porywa. I nie ma obrony, bywa że splot powstaje, siły z rożnych stron, odzywają się te najdłuższe, najstarsze. Wygrywają wygi z młodymi porywami. Nie oderwiesz się od swojej bazy. A nawet jeśli... to znajdziemy, znajdziemy. I już pojawił się strach przed mafią. Kwity, zatęchła polityka.
Nie wiem, czy kolory włókien coś oznaczają. Istotnego. A jednak dają się odróżniać. Jak w atlasie anatomicznym. Jedne sine, drugie czerwone. Dominuje czerwień, ale trupy brązowieją i wtedy czerwień umiera. Przychodzą fiolety, zielenie, a z drugiej strony ugry i złota. To zamiast, udają piękno. Zastanawiające, że nigdy nie ma czarnego. Czerń jest nienaturalna, przyszła jako ideologia. Nawet noc nie jest idealnie ciemna. Zawsze gdzieś świecą kocie, zielone noktowizory. Bo czarna może być tylko dusza. Niestety moje przemyślenia zakłócił wdzierający się zewsząd szum.
Otworzyłem oczy i nagle biało, biało naokoło. Uwagę moją skupiły liczne błyszczące białka i jakby mrówki. Źrenice wydawały się całkiem czarne. Wszyscy wpatrywali się we mnie z żywym zainteresowaniem. Musiałem wyglądać na bardzo zaskoczonego, aż tak, że jedna z młodych pań powiedziała mi ściszonym głosem: - niech się pan tak nie dziwi, my jesteśmy bliźniaczkami. Musiałem wyglądać na jeszcze bardziej zakłopotanego, w końcu wydusiłem z siebie: - co, wszystkie cztery? Więc to był obchód. Tłumny, wiadomo, studenci. I ta multiplikacja. Moimi oczami, wyobraźnią. To typowe rekcje po wybudzeniu z narkozy. Nawet przyjemne były. Takie cztery panie o ślicznych oczach.






Report this item

 


Terms of use | Privacy policy

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1