Prose

Grzegorz Kociuba


older other prose newer

14 may 2010

Zapiski z peryferii. 2009(fragment)

2 stycznia
Rano z samochodem do warsztatu. Reperaturka tylnego nadkola i wgiętych jeszcze onegdaj drzwi, które zostały poprostowane, ale korozja pod lakierem zaczyna robić swoje. Co do postanowień noworocznych tylko jedno; jak najmniej w tym roku chwil/ dni/ tygodni/ letnich, pustych, przedrzemanych.
***
Mój przypadek wygląda mniej więcej tak: mało mnie obchodzi bieżączka codziennego świata, jeśli nie wyzwala we mnie ruchu myśli oraz nie rozkręca mnie artykulacyjnie. Dla mnie istnieć to tyle, co wypowiadać istnienie, a wypowiadać przekonująco i w miarę wiarygodnie można tylko własną rzeczywistość. Jeśli więc wdepnąłeś w pisanie, musisz wcześniej czy później odkryć, że tak naprawdę zajmujesz się wyłącznie sobą, a dokładniej, tą postacią języka, który jest tobą. Idę tam, dokąd ten język mnie prowadzi, bo przecież ów język to moje egzystencjalne uposażenie, to ja jako ten a nie inny genetyczny wariant, jako mojość wśród swojości innych.
***
11 luty
Horrendalna przerwa w zapiskach spowodowana awarią kompa. Padła grafika i goście trzymali maszynę w serwisie blisko trzy tygodnie. Literacko niewiele się u mnie działo. Dłubałem w Wyprawach, bo Krzysiek Kuczkowski jest zainteresowany opublikowaniem tekstu, ale zgłosił parę zastrzeżeń. Można by je sprowadzić do dwóch: zagęścić, skrócić. Kłopot polega tylko na tym, że mnie idzie w tym poemacie nie o jednorodność stylu, lecz o wielostylowość,
o próbę dotykania rzeczywistości rozmaitymi językami, o to, by ten przeze mnie postrzegany świat rozmaicie siebie mówił. Moją obsesją, widzę to coraz jaśniej, jest wyjście poza styl w wielomowność języka. Pewnie, że zalatuje to konceptem, wydumaniem, może trochę mitem, ale jakoś nie umiem się wewnętrznie pożegnać z ideą tekstu totalnego; właśnie nie wiersza, ale tekstu, bo wiersz sam dla siebie jest ograniczeniem, uniformem, kaftanem, i marzy o tym, by siebie przekroczyć i zarazem wkroczyć w coś, co jest witalniejsze, dynamiczniejsze, dotykalniejsze. Nie idzie tu jednak o żadną nową wersję rozprzężenia zmysłów, lecz raczej o ustawienie wielu anten o różnych czułościach, wrażliwościach. Poeta i wiersz to w moim przekonaniu taki układ anten, które wyłapują z rzeczywistości sygnały o rozmaitych natężeniach, zakresach, jakościach. Gdy Kuczkowski pisze w mailu o takich czy innych „słabych argumentach” mojego tekstu, to nie zgadzam się z samym jego podejściem do tekstu poetyckiego. Wiersz czy poemat nie są od tego, by w nich przeprowadzać wywód, argumentacje, dowodzenie. Nawet jeśli przyjmują postać traktatu, jeśli tekstura sugeruje intelektualizm, trzeba podchodzić do tego podejrzliwie, nieliteralnie, bo, dajmy na to, traktatowość wiersza bywa najczęściej ramą w… ramach której odbywają się rozmaite gry. Tak jest po trosze i w moich Wyprawach, choć nie przeczę, że dyskursywność stanowi jedną z ważniejszych, jeśli nie najważniejszą, cechę tego poematu.
***
.

15 marca
Wczoraj na Polonii obejrzałem ponownie film Jerzego W. Hasa Sanatorium pod klepsydrą(1973 r.). To się zupełnie nie starzeje! Has niezwykle skutecznie przetłumaczył prozę Schulza na język filmu. Ciągle uderza nowoczesność tego dzieła widoczna choćby w: alinearności narracji, teatralizacji przestrzeni, gęstości obrazu, w którym przedmioty, rekwizyty, detale mienią się znaczeniami. Ale dwie rzeczy szczególnie mnie zajęły w tym wczorajszym oglądaniu Sanatorium… Pierwsza to taki sposób ukazania rzeczywistości, w której jest ona przenikaniem się, wymiennością: wymiarów, warstw, segmentów. Józef, a wraz z nim widz, nieustannie przechodzi z wymiaru do wymiaru ( semantyka drzwi, szczelin, ogrodzeń ). W realu krąży na małym obszarze, ale mentalnie i imaginacyjnie ten obszar rozrasta się w kierunki i warstwy. Wielokrotnie ponawiane w filmie pytanie o czas, staje się również pytaniem o naturę rzeczywistości; czym ona właściwie jest i z czego jest. Rzeczywistość nieustannie się replikuje, namnaża, mutuje i
metamorfozuje, dlatego też Józef nie potrafi jej ogarnąć, wciąż się w niej gubi. Szuka przewodników, ale każdy z nich zawodzi, bowiem również należy do labiryntu. Jak to wymownie koresponduje z dzisiejszą Baudrillardowska koncepcją „nadmiaru rzeczywistości”!
Druga sprawa to motyw przedzierania się, przeciskania, przeczołgiwania Józefa z czegoś, ku czemuś. Bohater nieustannie próbuje się z czegoś wydostać i ku czemuś dotrzeć, ale ponieważ nie zna ani jednego, ani drugiego, stąd poczucie błądzenia ale też poznawczej rewelacji. To przedzieranie jest wielką metaforą naszego losu; łudzimy się, że panujemy i rozumiemy, gdy tymczasem sprawa ma się tak, że błądzimy, kluczymy, przedzieramy się po omacku w czymś i ku czemuś, co tylko z grubsza jest nam znane i do nas należy. Film spinają dwie wielkie symboliczne klamry: podróż pociągiem i cmentarz, a więc ruch egzystencji zanurzonej w labiryncie życia i świata oraz koniec tego ruchu, który końcem być może nie jest.
***
7 kwietnia
Chyba przemianuję mój dziennik na okazjonalnik, bo coraz częściej zdarza mi się notować właśnie z taką częstotliwością. I nie o to idzie, że mam mało czasu na pisanie, ale o to, że słabną impulsy pisania. Zwątpienie w fabułę, w wiersz, w dyskurs, słowem, poczucie, że mnożenie słów to robota wyjątkowo jałowa. Dawno nie napisałem czegoś, co miałoby dla mnie rangę, co odczułbym jako krew z krwi i kość z kości, co widziałbym jako całość, która się skądś wywodzi i ku czemuś podąża. Może mój przypadek polega właśnie na tym, że nie umiem zamieszkać w pisaniu, że, co najwyżej, pisanie odwiedzam, że pisaniem zwiedzam pewne rejony siebie, w których nie chciałbym pozostać, bo wydaje mi się, że zmarniałbym w nich, że bym się w nich udusił, że musiałbym już do końca brodzić w piachu. Coś mi się zdaje, że nigdy nie uda mi się, na sposób najbardziej własny, ustalić związku pomiędzy tzw. życiem, a tzw. pisaniem. Że coraz bardziej będę oddalał się od swego interioru, by skończyć jako egzystująca przezroczystość i tautologia. Na początku mit, potem metafora, jeszcze dalej pojęcie, a wreszcie tautologia; że to jest dokładnie tym czym jest, a cała nadbudowa to fiction.
Kres literatury to ostateczne zwycięstwo rzeczywistości, która jest dzianiem-się-tego-co-istniejące. Dźwigać i znosić rzeczywistość bez podpórek!, Ba, czy to się kiedykolwiek komukolwiek udało? Gdyby to udało się człowiekowi już u początku, nie do pomyślenia ( i wykonania ) byłyby: cywilizacja i kultura. Rzecz jednak w tym, że uruchomienie i ciągłe doskonalenie maszynerii wytwarzającej cywilizację i kulturę, zakłada również kwestionowanie ich aż, być może, po ostateczne zniesienie. Zachód wkroczył już zapewne w takie stadium swego rozwoju, że nie pozostało nic ukrytego, bo wiemy przecież, wedle jakich reguł: ekonomii, polityki, retoryki, poetyki, majstrowano tzw. tajemnicę. Regułą reguł tego majstrowania było to, że tzw. tajemnica zawsze była na czyichś usługach; ktoś nią zarządzał i czerpał z tego rozmaite korzyści. Ale, żegnaj tajemnico, nie oznacza wcale – witaj prawdo! Bo przecież z prawdą sprawa wygląda podobnie. A powyższe rozumowanie możemy przeprowadzić w odniesieniu do tzw. wszystkiego. Skoro tak, powinniśmy, u końca ( pardon, u tzw. końca ) osiągnąć stan absolutnej przejrzystości, który być może jest tylko innym określeniem – śmierci.

***


28 kwietnia
Cztery dni temu w Dębicy, w Galerii Sztuki MOK-u, na promocji najnowszej książki Romka Misiewicza, Camera obscura. Udane spotkanie. Aktorzy świetnie prezentowali wiersze z Camery…, ja wygłosiłem dość zgrabny komentarz krytyczny, rozmowy w kuluarach dowcipne a zarazem merytoryczne. Pomówiłem dłużej z Andrzejem Królem, moim kumplem ze studiów. Andrzej ma gotowy poemat teologiczny, będący rodzajem polemiki z Traktatem teologicznym Miłosza i Tryptykiem rzymskim Jana Pawła II. Bardzo jestem ciekaw jak on to rozegrał, ale, póki co, autor nie chciał niczego ujawniać. Zabukowaliśmy z Romkiem jeszcze jedno spotkanie dębickie, tym razem w bibliotece miejskiej.
***
Koło dziesiątej spotkanie z Jankiem Borzęckim. Poszliśmy do Dominikańskiej na kawę. Janek powoli dźwiga się po śmierci młodszego syna. Sporo pisze, ma zabukowany wyjazd do Włoch i do kumpla, który przebywa, bodajże w Oslo. Oczywiście rozmawialiśmy o książkach; co który pisze, co ma ukończone, co w planach. Ucieszyłem się, że Janek jest pisarsko rozkręcony, że nie tylko planuje, ale też realizuje konkretne rzeczy. Odniosłem wrażenie, że pisanie go umocniło i on się w pisaniu umocnił tj. definitywnie na pisanie postawił. A jeszcze rok czy dwa temu mówił o pisaniu z przekąsem, narzekał na czasy, w których słowo pisane przestaje znaczyć. To już chyba, na szczęście, za nim. Umówiliśmy się u niego w Lisowie na czerwiec.
***
27 maja
W książce Richarda Rorty’ego Przygodność, ironia i solidarność czytam taki oto fragment ( z rozdziału poświęconego Derridzie): Derrida nauczył się z przykładu Heideggera, że nie chodzi o to, by „dotknąć natury języka, nie robiąc mu przy tym krzywdy”, lecz o to, by stworzyć styl tak oryginalny, aby nasze książki nie dawały się porównać z książkami poprzedników. Nauczył się, że „język”, tak samo jak „bycie” czy „człowiek” nie posiada natury i że usiłowanie przykrojenia języka do „słów elementarnych” jest trudem daremnym.
Absolutnie oryginalny styl to mit. O książkach, nawet najoryginalniejszych, da się coś sensownego powiedzieć tylko odnosząc je do książek poprzedników. Gdy nie można tego uczynić, niewiele one dla nas znaczą. Ale to jeszcze pół biedy. Cała bieda współczesnej filozofii ( jej paru wpływowych nurtów) polega na tym, że skuteczny demontaż „finalnego słownika” otwiera pole dla wielu dowolności. Myślenie filozoficzne staje się rodzajem intelektualnej fikcji, fantazjowaniem na dowolnym materiale z przeszłości. Myślenie porzuca intelektualną dyscyplinę, metodologiczny rygor zdając się na przygodność tego, co się (w)myśli zjawi. Tekst filozoficzny przestaje diagnozować, opisywać, porządkować rzeczywistość, a staje się li tylko podmiotową ekspresją, wytwarzaniem prywatnego „ niefinalnego słownika” ze szczególną dbałością o ową „niefinalność”, która ma niejako poświadczać autentyczność myśli, definitywnie odmawiającej dostrajania się do utrwalonych w tradycji słowników finalnych. Praktykując taki rodzaj tekstotwórstwa Derrida komunikuje de facto coś takiego; filozof o pewnym nastrojeniu, o określonym podejściu do tradycji nie ma już właściwie nic to (prze)myślenia. Widzi ostro, że może być co najwyżej przypisem do Platona, albo presokratyków, albo któregoś z myślicieli chrześcijańskich, słowem, stwierdza, że sprawa jest załatwiona, że bycie profesorem filozofii polega na pisaniu komentarzy do trupów. Jak się wymknąć? Jak się z tego wyplątać? Otóż nie sposób tego uczynić, pozostając filozofem, dlatego trzeba obmyślać i realizować drogi ewakuacji poza filozofię. Dla Derridy takim sposobem ewakuacji były choćby La Carte postale…, które są rodzajem fikcji, fabuły, filozoficznej fantazji. Derrida zaczyna jako akademicki filozof, a kończy jako eksperymentujący literat, bawiący się elementami filozoficznej i literackiej tradycji.
Rorty pokazuje, dość przekonująco, że tacy myśliciele jak: Heidegger, Derrida nie byli w stanie wyjść poza metafizykę ( tradycję metafizyczną), bowiem nie udało się im skonstruować takiego słownika, który łączyłby indywidualne ze społecznym, który przerzucałby mosty pomiędzy tym, co obchodzi ich samych, a tym, co obchodzi ludzi stanowiących społeczeństwo liberalne Zachodu. Zdaniem Rorty’ego zachodni filozof postnietzscheański miał dwie drogi; albo realizować projekt indywidualny czyli wytwarzać „oryginalny styl”, albo restytuować metafizykę na przykład pod postacią „Bycia”( Heidegger). W pierwszym przypadku musiał godzić się na postępującą marginalizację własnej działalności, na docinki kolegów po fachu, w drugim, zdawał sobie sprawę z porażki, którą patetycznie zwał zwrotem (Kere). Rorty zaś opowiada się za takim rodzajem myślenia, które obywa się bez metafizyki, a zarazem skutecznie radzi sobie ze sobą, światem, społeczeństwem.
***
Mam coraz silniejsze poczucie, że domykam słownik, którego używałem w opublikowanych dotychczas książkach i tekstach. Co mnie o tym przekonuje? Ano choćby niemożność pisania wierszy. Moje próby wiersza po Powiększeniach są nieskuteczne. Są różnymi wariantami porażki. Wiersz nie iskrzy, nie pracuje we mnie intensywnie, nie proponuje języka, który by mnie satysfakcjonował, a zarazem odświeżał własny zasobnik. Na dobrą sprawę wyczerpuję zarówno zasoby języka poetyckiego jak i krytycznego, bo i w pisaniu o literaturze zaczynam osiadać na mieliźnie. Krytyk musi proponować jakieś hierarchie, typologie, podziały, … Opisywanie kolejnych książek nie bardzo ma sens, jeśli te książki nie stanowią ilustracji czegoś więcej, jeśli nie wpisują się w szerszą układankę. Krytyk jest od tego, by tworzył swe własne tablice Mendelejewa, by wykreślał mapy: strategii, orientacji, języków. To stanowi o jego znaczeniu. Krytyk albo patrzy na „produkcję literacką” z lotu ptaka, albo nie patrzy wcale.
Moje podejście, moja strategia, moje widzenie siebie jako piszącego polega z grubsza na tym, że używając określonego języka, słownika, demontuję tę postać siebie, jaką ten język próbował wytworzyć. Przykłady. Używanie języka poetyckiego nie tyle utrwaliło we mnie poetę, stworzyło mnie jako poetę, ale właśnie pozwoliło mi przekonać się, że nim nie jestem. Im dłużej „uprawiam poezję”, tym mocniej oczyszczam siebie z poety, tym ostrzej i bezwzględniej denuncjuję te wyobrażenia poety, w które próbowałem się trwale wpisać. I dopiero owo bycie-nie-poetą stanowi dla mnie rodzaj chwilowego odsapu. Dopiero wówczas, gdy rozmontuję siebie-poetę do spodu, czuję podmuch wolności. Może to oznaczać, że bycie tym lub owym traktuję jako akcydens, coś wtórnego, coś, co tworzy się w komunikacyjnych interakcjach, które zawsze potrzebują chwilowych i w miarę poręcznych etykietek. Póki co nie umiem wyjść poza taki rodzaj doświadczania siebie, w którym to kim jestem stanowi przejaw tego mnie, który nie daje się pochwycić, czyli oznaczyć jako przejaw i skatalogować w zbiorze przejawów. Wygląda to na metafizykę szytą grubymi nićmi i na nic by się zdało przekonywanie kogokolwiek, że nie o metafizykę mi idzie. A o co mi z grubsza idzie? Otóż idzie mi o – SIEBIE. O zbadanie, na ile to tylko możliwe, jak tworzy się i jak funkcjonuje to, co zwiemy – JA. Nie jestem metafizykiem choćby z tego względu, że nie wydaje mi się, aby człowiek mógł - BYĆ. Dla mnie wszelkie określenia w rodzaju: jestem-tym-a-tym wskazują nie na istotę, podstawę, zasadę tego kogoś czy czegoś, ale na konstruowaną w interakcjach i komunikacjach etykietę, językowy znak. Jesteśmy zawsze tym-a-tym dla kogoś (siebie samych nie wyłączając), a to oznacza, że to, co zwiemy istotą tworzy się w przestrzeni społecznej. Nie trzeba dodawać, że na podstawie pewnej biologiczności, bo przecież, aby wchodzić w relacje już zawsze trzeba jakoś istnieć w sensie biologicznym.
***
Dla mnie znaczenie mojego pisania sprowadza się już tylko do tego, by praktykować język, który kawałek po kawałku obnaża moją przygodność i przygodność wszystkiego, w czym się znalazłem. Cóż wart język, który nie dociera do podstawy wszystkiego, czyli do nicości? Cóż wart język, który oddaje pole nicości?
***
1 czerwca
W piątek 29 maja w Galerii Szajny wręczaliśmy tegoroczną Nagrodę „Nowej Okolicy Poetów” Krzysztofowi Kuczkowskiemu. Było z piętnaście osób. Dopisało głównie Krosno ( Janek Tulik, Janek Belcik ), ale i Sanok ( Ryszard Kulman ). Prowadził i zagajał Jacek Napiórkowski, ja wygłosiłem laudację, zaś Laureatus czytał wiersze; głównie nowe, ale też utwory z tomu dajemy się jak dzieci prowadzić nicości. Czytał dobrze; wyraziście, ze swadą, z humorem. Mówił też Krzysztof ważne rzeczy o poezji. Że rodzi się z nieustannej gry ze sobą. Że wiersz znaczy, jeśli zapisuje autentyczność personalnych zmagań. Że gra z konwencją, językiem, tradycją literacką wtedy jest istotna, gdy wyrasta z pubudek osobistych, egzystencjalnych, a nie tylko programowych, intelektualnych. Że dzisiaj młodzi autorzy bardzo często nie wychodzą poza grono rówieśników, a tym samym nie mają punktu odniesienia w twórczości Starych Mistrzów. Było coś rodzinnego w tym naszym spotkaniu, a zarazem nie obsunęliśmy się w grzeczności, komplementy, pierdółki. Później, w kawiarni, było ludycznie, ale, wracając nocą do Tarnobrzega, miałem poczucie, że warto być wiernym temu, co się w duszy najgłębiej gra, bo wówczas można spotkać podobnych sobie. I oni właśnie utwierdzają cię w przekonaniu, że służymy czemuś sensownemu.
***





30 sierpnia
Po okresie dłuższej dziennikowej absencji zawsze powracają pytania o przyczyny zaniechań, odpadania od systematycznej notacji, rezygnowania z wysiłku codziennych zapisków. Nie raz w Zapiskach z peryferii próbowałem to sobie objaśniać w nadziei, że w końcu odkryję istotę tego mechanizmu. Po latach dochodzę do przekonania/ przeświadczenia, że nie ma za bardzo czego wyjaśniać, bo, na dobrą sprawę, albo czegoś chcesz, albo nie, albo coś robisz, albo tego nie robisz, albo ci zależy, albo nie zależy. Tu zawsze rozstrzyga egzystencjalne zajęcie stanowiska, podmiotowy wysiłek, wypełnianie swą aktywnością konkretnego czasu i miejsca. A rozrośnięte do niemożliwości analizy, interpretacje, krytyczne komentarze stają się, jakże często, jedynie substytutem twórczości właściwej czyli autentycznej i odpowiedzialnej ekspresji/ ekstazy tej istnieniowej totalności jaką jestem.
No więc co porabiałem przez dwa wakacyjne miesiące? Ano różne rzeczy. Chorowałem na krtani zapalenie, które to schorzenie sam sobie sprokurowałem pijąc zimne soki oraz wiśniówkę z lodem. Robiłem korektę opasłego tomiska(380 stron) mojej książki krytycznoliterackiej Maski / Twarze. Eseje, szkice, recenzje o poezji. Namawiałem( z dobrym skutkiem) Stasia Dziubaka, by zrobił mi projekt okładki do wyboru wierszy Powiększenia. Otrzymałem nagrodę Zarządu Województwa Podkarpackiego za całokształt dotychczasowej twórczości. Odwiedziłem Tarnowiec i połupałem siekieromłotem 10 kubików drewna opałowego, w czym dzielnie pomagał mi mój syn Konrad, by brat Tomek miał czym ogrzewać dom w zimie. Podjąłem pracę w zespole ( Mariusz Kalandyk, Grzegorz Kociuba, Jacek Kulasa), który opracowuje podręcznik oraz cykl kursów w ramach programu Zastosowanie technologii informatycznej w nauczaniu języka polskiego, remontowałem wraz z małżonką Jolantą mieszkanie własnościowe przy ulicy Tarnowskiego 26/31. Przewodniczyłem jury konkursu „Euterpe na Wichrowym Wzgórzu” oraz wręczałem nagrody w tym konkursie: Izabeli Kawczyńskiej, Robertowi Miniakowi, Arturowi Stosurowi. Spotkałem się z Wojtkiem Kassem, który rezydował z żoną Jagienką i synem Brunkiem na Pieprzowych Wzgórzach pod Sandomierzem. Pokłosiem kolokwiów sandomierskich jest wiersz, który zamieszczam poniżej:

Płynięcie statkiem wycieczkowym po Wiśle
pod Sandomierzem
Wojtkowi Kassowi

rzeka o wodzie jak gnijący mrok
rzeka o wodzie jak pełznący strach
rzeka bez wody i woda bez rzeki
dryfuje na niej konar może twarz

na pokładzie dłonie a w nich aparaty
pstrykanie z jednej drugiej trzeciej strony
złuda trwałości namiastka przetrwania
zażywny facet plecie androny

statek płynie i zostawia w tyle
drzewa szuwary auta i wędkarzy
czaple wędek powtykane w piach
obola słońca co się w wodzie żarzy

mija katedrę okrąglak Jakuba
i Gostomianum co się bielą pyszni
wywabia z głębi leniwe fale
po których stąpa parę naszych myśli

mówisz o miejscach o ciszy o czasie
wspominasz Burka Piętaka Iwachę
coś zostawili co po nas zostanie
po lewej odkrywamy piaszczystą łachę

i ta woda ten statek te domy ci ludzie
no i my tak realni a nierzeczywiści
jakbyśmy się zjawiali w kimś
kto nas na chwilę – przyśnił

23.08.2009






Report this item

 


Terms of use | Privacy policy

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1