25 october 2014
W drodze
Jadę linią nr. 527 do roboty. Żeby mi się tak chciało, jak mi się nie chce. Autobus przedziera się przez powolny krwotok uliczny, do pętli mojego codziennego pośpiechu, nerwicy, brudu, kolejnego ataku stresu. Do następnej tabletki od bólu głowy i braku chęci kontaktu z kimkolwiek. Aby żyć, trzeba oddawać siebie, na ofiarę dzikiemu głodowi zmian. Jak zwykle nie wiadomo co za chwilę, a za chwilę zawsze jest tak samo. Kolejna dawka hałasu, nienawiści, miłości i szarpania. Kierat i zwierzęca egzystencja karmienia innych. Nie ma o czym mówić, ale i nie ma czym oddychać. Tłumek się nazbierał, aż miło. Przygnietli, sponiewierali i wepchnęli w róg. Potek, aż kapie, a i smrodek wdarł się nieproszony i dźga w nozdrza , jak seryjny morderca z taniego kryminału. Skąd to przepełnienie? Skąd ten nadmiar? Nazjeżdżało się ich co nie miara. Innej płci, innej maści, z różnorakości, pokątności i ciekawości. - Trzeba żyć, umrzeć nie dają – tak mówią, a w każdym z nich za daleko posunięte wieśniackie karierowictwo. Więc wślizgują się co rusz, niepostrzeżenie do miasta zgubnych szans i obłudy, jak dobrze nasmarowany dik w nie pierwszorzędnym filmie przyrodniczym, aby osiągnąć cel. Lawina muzyczek, wiadomo. Hipho-polo rządzi, oczywiście to nasze. Białe, polskie murzyny wysapujące płytkie teksty w kiepsko zerżniętych utworach, rodem z Brooklyńskich slamsów. Coś w stylu - nikt ich nigdzie nie będzie poniewierał...że sami sobie poradzą u ziomali na blokowiskach. Naturalnie wszędzie są u siebie... że coś tam... gdzieś tam...do kogoś na chatę wjadą. Słabo słyszę, ale to dobrze, bo wygadują same pierdy. Te ich podrobione ruchy i wtykanie paluchów w ekrany komórek. Jacy przecież oni uciskani, przez ciągłe niesprawiedliwości życie. Te łańcuchy grube i złote na teledyskach muszą dźwigać. Przygarbieni od ciężaru żelu na włosach i oczywiście wszyscy w odświętnych dresach. Żal mi chłopaków. Nie tak łatwo już o dobre radio, pozostawione bez opieki, na nie swoim osiedlu. Najważniejsze, że się nie poddają, że walczą, że jakoś wiążą koniec z końcem.
- Przepraszam pana, godzinka która? – pyta starszy
- Pan szanowny zerknie na monitor. Wyświetlacz znaczy się, tam z przodu u góry – odpowiada ktoś.
- Niski jestem synu, nie widzę, a i wzrok słaby.
- Ósma czterdzieści – odpowiada
- Dziękuję bardzo
- Spoko
Dalej nuda. Każdy zerka. Każdy czegoś słucha, wierci się i esemesuje, lub czyta. Są i tacy, co słuchają, czytają i esemesują naraz. Dwudziesty pierwszy wiek w końcu. Trzeba się śpieszyć i nadrabiać ze wszystkim. Gaz do dechy. Konkurencja nie śpi. Czuwa i obserwuje. Tylko ciekawe co? Pewnie rozwinięty debilizm obserwuje, pożerany przez konsumenta. Niestety, aby dzisiaj przetrwać, trzeba być obficie i wściekle zdolnym, a także obrzydliwie konkretnym, jak vizir biel. Drugi przystanek. Trochę powietrza, jak przez mgłę. Cisną się kolejni. Nawet nie zdążyłem wykonać wdechu i wydechu.
- Niech pani nie łamie mi ręki swoim ciałem – mówi ona.
- Proszę się przesunąć – warknął on.
- Nie ma miejsca! - dorzuca inna ona.
- To niech pani wysiądzie, to będzie – nieznajomy z tyłu.
- Sama sobie wysiądź – znów ona.
- I co się tak na mnie patrzy? To nie ja powiedziałam – jakaś inna.
- Bezczelna
- Chyba ty!
Szast-prast i znów wszyscy zajęci sobą. Patrzę w prawo. Podstarzała blondyna wpatrzona we mnie lodowatym wzrokiem. Czego może chcieć? Po chwili rozpina torebkę, wyciąga komórę. Patrzy, czy nikt się nie odezwał. Wcale nie zaskoczona chowa spowrotem. Smutek przerzuca na okno. Takie, niczym niesprawdzone odnoszę wrażenie, że samotność to dla niej pewny, częsty widok. Znam się na tym, aż za dobrze, bo osobiście nie przepadam za towarzystwem ludzi i w przeciwieństwie do blondyny, czuję się z nią doskonale.
- No właśnie się dowiedziałam – jakiś głos, gdzieś z boku. - Tu u Henia na Stalowej byłam, coś wspominał o Wólce. Od słowa do słowa i mówi, że nie żyje. Mówię do niego, że Mańka mogła przecież przekazać jakoś, czy co? On mi, że wiesz jaka ona jest. Że taka wiecznie zamknięta w sobie, a teraz po pogrzebie to już w ogóle nie wiadomo z której strony podejść, jak zagadać, czy się nie odzywać. Rozumiesz? Normalnie jak pies do jeża, a u ciebie jak, wnuki są?
- A gdzie tam, jeszcze nie i jak na razie w ogóle się nie zapowiada, bo nawet dziewczyny nie ma. Mówi, że te dzisiejsze to nie materiał na żonę, a po za tym nie będzie za własne i ciężko zarobione pieniądze utrzymywał jakieś obcej baby i już.
- Czasem różnie jest, co nie? – mówi dalej poprzednia. Jedni mają wcześnie, odchowają i mają z głowy. Drudzy czekają, bo kariera. Później chcą, to nagle się okazuje, że mieć nie mogą.
- Niech więcej antykoncepcji używają, to na pewno będą w ciąże zachodzić – dorzuca, chyba Krysia (tak wywnioskowałem z rozmowy), a mnie tam do babciowania się nie śpieszy. Lubię dzieci, ale to już nie to. Jak człowiek był młodszy to się wszystko chciało. Teraz jakaś za wrażliwa się zrobiłam. Krzyku nie znoszę, a i płaczu tym bardziej. Zmęczenie jakieś dopada. Starość.
- Halo? – na wprost przy drzwiach, ten, co tak najwięcej pyskował przy wsiadaniu.- Po co znów dzwonisz? Jak to gdzie? Tam, gdzie zwykle. Jest na pewno, szukaj. W autobusie. Idź poszukaj, idź, nie rozłączę się. I zdaje się minęła, już dłuższa, przeciągnięta chwila. Znalazłaś? No właśnie, ajlowiu, pa, pa.
- Niezła zadyma była, co stary – szepnął dresik.
- Weź mi kurwa nic nie wspominaj – prychnął przyjarany na solarce. Żeśmy się z Majkelem narzucali tymi kamieniami ile wlezie, a i tak żaden nie sięgnął polonisty. Jakaś decha przeleciała mi koło ryja, a później pamiętam tylko, jak pała zcięła mnie z nóg – dresik zerka na nogę solarki.
- Ja też żem dostał – mówi - ale czad.
- Za tydzień znowu jadę.
Głupie te małolaty, a przeciągi w pustych łbach większe niż w marketach, w pierwszy dzień świąt.
- Słuchaj, ja sama nie wiem co mam zrobić? – ta obok mnie.
- No ja ci nie doradzę, wiesz sama, w jakim mnie to stawia świetle – ta druga obok.
- No, w półmroku to bym cię nie chciał zobaczyć – myślę sobie.
- Przecież nie zamieszkam z dwudziestosiedmioletnim facetem, jeszcze w wynajętym mieszkaniu. Po pierwsze jest za stary, ma swoje przyzwyczajenia, na pewno nie wyciera deski, a ja na zaszczanej nie będę siadała. Niby zgrywa lovelasa, a śmierdzi od niego bez przerwy potem i to jeszcze pomieszanym z jakąś chamską, tanią podróbą perfumową. W ogóle wtedy musiałam być nieźle najebana, że mnie od tak sobie zerżnął w drugim pokoju, a co gorsza nie kojarzę w ogóle tej akcji! – ale zwałka!
- Ja tam też nie kojarzę. Byłam z tym ruskiem od Krzyśka. Fajniutki się taki okazał, a nie spodziewałam się. Ważne, że trochę grosza wpadło. Starzy mi powiedzieli, że skoro jestem kelnerką, to kasy mi nie będą przysyłać, bo sami teraz mało mają.
- Po co im gadałaś, że pracujesz?
- Musiałam, bo zobaczyli u mnie nową skórę, więc zmyśliłam.
I weź tu człowieku się dzisiaj ożeń. Nie żeby tam tak odrazu, broń Boże. Wiadomo, obejrzeć trzeba, przebrać, przejść całą procedurę. Kupić chwasty, przebrnąć przez kino, powyginać ciało na densie (bo to przecież potańczyć by chciało) Beznadzieja jakaś. Już się zmęczyłem na samą myśl. No cóż, człowiek wszystko dla potrzeby zrobi. Więc dalej, poopowiadać o sobie, o planach na przyszłość, z nią i o niej tak trochę wynioślej, żeby tak miło się zrobiło. Jakieś kłamstewka do uszka, buzi i w końcu coś tam zaczynasz sobie myśleć, w głowie po mału układać, że wy razem, w przyszłość, a później się okazuje, że to zwykły pasożyt, szukający utrzymania. Tipsowy lachon, jak te dwie w 527 obok mnie, które biadolą na nudę i na zmęczenie życiowe. Dwudziestoletnie staruchy, które zamiast do pracy, chętnie wyskoczyłyby na lekki shopping. Pooglądałyby niusy, poprzebierałyby się, popiszczałyby, a na końcu przepłaciłyby na tych, wciskających kit siedemdziesięcio procentowych przecenach (nie koniecznie swoimi pieniędzmi) za drogie i gówniane nie wiadomo co (się wie, firmówka !) A potem hajda na klabingową lanserkę, wypróbować nowy ciuszek. Powciągać coś, napić się, wyrwać kogoś. Z początku wiadomo, poudawać niedostępną, żeby nie wyjść od razu na pierwszą lepszą, a potem lekko i kokieteryjnie nadstawić dupę do zerżnięcia. Grunt, aby się kręciło. Jest zabawa, szybki i tani zarobek na studia, są drogie ciuchy i kosmetyki, a najważniejsze, że nikt się nie dowie, bo rodzina daleko. To tyle o przyjezdnych. Zbliża się Dworzec Gdański. To się czuje. Ja to czuję, inni też. Unosi się aura dziwnej niepewności i lęku, jakby coś obcego wypełniło przestrzeń. Niepokój wzmaga się, im bliżej, tym bardziej. Ogólne poruszenie, lekkie i dyskretne odwracanie się ku drzwiom. Bliższe przesuwanie, szybszy oddech, napieranie. Jeszcze kawałek, naparstek, źdźbło. Czerwone się zmienia. Szarpnęło, toczy się, przyśpiesza, dwójka, trójka, lekki ruch kierowcy i zjeżdża w prawo. Wrzuca luz i zwalnia. Zwalnia i staje. Ukazała się przestrzeń, poluzowanie cug, smycze zerwane i łokcie i łokcie ku wolności. O Jezu! - krzyknął ktoś. Pewnie katolik, chociaż w takiej sytuacji to i ateista mógł krzyknąć. Wypadam na bruk. Nie upadam, a zdarzało się nie raz, ale nie dziś. Dziś jest moim szczęśliwym dniem. Jest powietrze, niech żyje zwycięstwo i bok autobusu, tak wielce teraz zbawienny. Jedną falą jak katrina poszli po schodach i poręczach w dół. Do metra, w czeluść, w miazgę, po trupach. A jednak nie. Koleś z gazetami metro wstaje, jest w szoku, ale najważniejsze, że żyje. Gazety nie żyją, zdeptane. Dobra, zobaczyłem już wszystko. Piszczy, więc wsiadam, łapię się poręczy. Zostałem sam, mogę usiąść, nikogo nie ma. Tylko ja, kierowca i następny przystanek do celu. Pętla za 100 metrów, zakręt, postój przed pasami, już ostatni przechodzień znika. Żeby mi się tak chciało, jak mi się nie chce.