27 june 2010
ROZDZIAŁ VIII "Pierwsze łzy depresiaka"
Pamiętam dzień, kiedy po raz pierwszy zapragnąłem czegoś. Zapragnąłem tak do końca. Tak mocno że zakłuło w piersi a w oczach pojawiły się łzy.
W zakładzie panuje takie prawo, okna otwierane są według ścisłych reguł. Tu nic nie może być ot tak sobie, wszystko jest wedle procedur. Wystarczy sobie wyobrazić pozostawienie
jakiejś kwestii decyzji stada obłąkanych facetów. Wszystko co nie miało jakiegoś ściśle określonego przepisu leżało w decyzji bądź to pielęgniarki, bądź salowych. Gdyby tak nie było, ci bardziej konfliktowi, dla czystej zasady i przyjemności, robili by na przekór. No i gdyby tak decyzję o otwarciu okna zostawić pięciorgu psycholi na sali, zapewne wywołało by to atak furii u jakiegoś mniej opanowanego. A w oknach są szyby... no i nieszczęście gotowe. Wyobrażam sobie sytuację kiedy Grześ otwiera okno „Bo mu duszno” a Łysy dla zwyczajnego dowalenia mu zaraz potem je zamyka bo np. zmarzł. Grzesiu zapewne, po kilku próbach opuściłby głowę i zwyczajnie walnął pięścią w to okno. Co zresztą robił kilkakrotnie, wybijając bądź małe okienko w drzwiach wejściowych, bądź okno na sali. Tylko że wtedy robił to, bo mu ktoś dokuczył albo dlatego że mu na coś nie pozwolono. To była jego metoda zwrócenia na siebie uwagi. Zaraz potem płakał i rzucał swoje dziecinne „To przez niego, bo on mi...” i tak zazwyczaj trafiał na Obserwacyjny, a że tam zrozpaczony „Bo mu nikt nie wierzy” dostawał kolejnego ataku gniewu i z okrzykiem „Znów wybiję, zobaczycie!!” był chwytany przez pielęgniarzy i wędrował w pasy. Grześ odwiedzał pasy średnio raz na trzy dni.
Wracając do okien. Na Obserwacyjnej nie można było ich otwierać. Zresztą tam dla bezpieczeństwa, nie wiem czy pacjentów czy szyb, kraty znajdowały się i na zewnątrz
i od wewnątrz. Możliwe było wyłącznie uchylenie górnego lufcika. Co sprawiało, że sala Obserwacyjna cuchnęła moczem a i czasem kałem. Nic dziwnego, znaczna część mieszkańców leżała w pasach a większość pozostałych nie była świadoma swojej obecności na tym świecie, więc i nie odczuwała dyskomfortu załatwiania się pod siebie. Spędziłem trzy dni w tropikalno-meliniarskich warunkach. Kiedy stamtąd wychodziłem przez głowę przeleciała mi myśl „Czy ja już nigdy nie pozbędę się tego zapachu?”. Na salach Ogólnego otwierano okna tylko w wyznaczonych godzinach. W celach „wietrzenia”. Robił to pielęgniarz. Przychodził z klameczką w dłoni i otwierał okno. Okna były podwójne, na zewnątrz w odległości piętnastu, może 20 cm znajdowała się krata. Pielęgniarz otwierał wewnętrzne okno na oścież, natomiast zewnętrzne uchylał, bo krata blokowała je przed dalszym otwarciem. Powstawała więc szpara tak wąska można było z trudem wcisnąć dłoń. Kiedyś z Tomkami po haśle „wietrzymy” zaczęliśmy nabijać się z tego wietrzenia. Rzucaliśmy „Ej, bo się zachłysnę tym świeżym powietrzem” albo „wywieje nam tu kogoś”. Pielęgniarz niby Joh Wayne z klameczką w dłoni jak rewolwerem odpowiedział „Sobie otwórzcie drzwi, to wam wydmucha smród na korytarz” i wyszedł.
Jedyne okno jakie było naprawdę otwarte to to w palarni. Właściwie to onego nie było w ogóle. Stało się to za sprawą nawalającego ściennego wiatraka pod sufitem. Kiedyś przestał działać. Trzeba było coś z tym zrobić, bo wystarczy sobie wyobrazić średnio siedmiu chłopa, w pomieszczeniu wielkości składzika na miotły, dymiących bez przerwy. Ktoś mądry (mądry...w tym miejscu brzmi to dość sarkastyczne) zgłosił, że się tam nie da wytrzymać. Pielęgniarze przyszli, zdjęli okno z zawiasów i po kłopocie. Za oknem już wiosna, więc z dnia na dzień cieplej, a i kłopotu z naprawianiem wiatraka nie ma.
Tak więc, po trzech dniach w Obserwacyjnej, wyszedłem na ogólny. Pierwsza rzecz jaką pamiętam z chwili kiedy wszedłem na palarnie było świeże powietrze uderzające we mnie. Stanąłem przy oknie i paląc papierosa przyglądałem się kilku drzewom na trawniku. To były zdaje się Żołędzie. Nie wiem , nie znam się, były wielkie, poskręcane, a rozłożyste korony wystawały ponad dachy budynków. To było wspaniałe uczucie. Łapać w twarz zimne ruchy powietrza i słyszeć szum poruszających się liści. Ale owe wielkie pragnienie, którego nigdy nie zapomnę, nie przyszło wtedy. Jeszcze nie wtedy.
Kolejne dni na Ogólnym były mniej męczące od tej ciasnoty na obserwacyjnym. W końcu można było przejść się po korytarzu czy posiedzieć w jadalni lub palarni. A czasem nawet zajrzeć, niby to po coś, do dyżurki pielęgniarek. Kto nie był zamknięty, nie wie, że i taka powierzchnia zaczyna być klitką. Świadomość, że jest się ograniczonym tymi kilkoma pomieszczeniami, przytłacza
i doprowadza do stanu trwania. Powoli i miarowo uczysz się życia w schemacie. Budzisz się o tej samej godzinie. Jesz posiłek tak samo każdego dnia. Nawet przyjemności wkomponowują się w codzienność.
SCHEMAT DNIA
1 Pobudka
2 Papieros
3 Śniadanie
4 Herbata
5 Papieros
6 Obchód po oddziale -pożegnanie nocnej zmiany, powitanie dziennej
7 Leki
8 Leżakowanie bez celu na łóżku
9 Obiad
10 Kawa
11 Papieros
12 Leżakowanie bez celu na łóżku
13 Herbata
14 Papieros
15 Obchód po oddziale
16 Papieros
14 Herbata
15 Leki
16 TV w stołówce
17 Herbata
18 Papieros
19 Kolacja
20 Obchód po oddziale - pożegnanie dziennej zmiany, powitanie nocnej
21 Leżakowanie bez celu na łóżku
22 Herbata
23 Papieros
24 TV w stołówce
25 Sen
Kiedy to wszystko ułożyło się w taki rytm zauważyłem, że jak Grześ i kilku innych, kiedy szczękał zamek drzwi zewnętrznych, czułem pewien rodzaj podniecenia. Kto przyszedł? Może coś się wydarzy. Może zobaczę inną twarz. Rzeczywiście, czasem pojawiał się ktoś nowy. A to jakiś pielęgniarz, a to lekarz z innego oddziału. Czasem ktoś z biura. Wtedy i ja. Tłumacząc się „czymś do załatwienia” wychodziłem na korytarz i obserwowałem. Patrzyłem jak jest ubrany, co ze sobą niesie. Czy się spieszy. Jak reaguje na chorych. Przytłaczało mnie to wszystko. Najbardziej męczący był fakt, że nie było takiego miejsca w szpitalu, gdzie mogłeś zostać zupełnie sam. Oczywiście były trzy kabiny w toalecie. Jednak i tam zawsze się ktoś kręcił, to do kibla, to do umywalki, to zwyczajnie posiedzieć na kafelkach i gadać sam do siebie. Nie mogłem tego znieść, marzyłem aby móc zostać na dłuższą chwilę sam na sam ze sobą. Tak zwyczajnie posiedzieć, pomyśleć. To pragnienie z każdym dniem narastało. Jedyną możliwością aby z nikim nie rozmawiać, nie myśleć o obecności było leżakowanie bez celu. Kładłem się wtedy twarzą do ściany i udawałem, że śpię. Oczywiście słyszałem rozmowy pozostałych i czułem ich obecność. Ale w takiej sytuacji nie musiałem na nic reagować, odpowiadać. Nie musiałem ich słuchać, udawać że obchodzi mnie to co mówią. Wtedy się wyłączałem. Nie na długo oczywiście, bo zawsze znalazł się jakiś geniusz, który prędzej czy później podchodził i z nieukrywaną ciekawością szarpał za ramię pytając „Ej, śpisz?”. No cóż w tym miejscu, w takiej sytuacji, tak sformułowane pytanie, nikogo nie powinno zdziwić.
Pamiętam poranek, kiedy po zwleczeniu się z łóżka poszedłem na papierosa. Wstałem wtedy trochę wcześniej. Większość pacjentów spała. Mówię większość, bo tu tak naprawdę nigdy nie było sytuacji żeby wszyscy spali. Zawsze był ktoś, kto łaził, coś mówił, coś robił. ZAWSZE. Wszedłem do palarni. Była akurat pusta. Za oknem padał deszcz. Zapaliłem papierosa i patrzyłem przez okno. Na chodniku powstały kałuże. Krople miarowo uderzały w taflę wody. Trawa zieleniła się już lekko wiosenną świeżością. Teraz, kiedy była mokra te kolory stały się jeszcze bardziej żywe. Drzewa szumiały od uderzających strumieni wody. Powietrze pachniało nie tylko deszczem, ale też początkiem dnia. Przycisnąłem policzki do zimnej kraty. Odetchnąłem głęboko. Spojrzałem na trawę i pomyślałem „Jak cudownie by było teraz przejechać po niej dłonią, bosymi stopami. Poczuć deszcz na twarzy. Położyć się w mokrej trawie”. Łzy poleciały mi same po policzkach. Zdaje się, że wtedy ktoś wszedł i tamto pragnienie przygasło, schowało się głęboko we mnie. To był ulotny moment. Chwila oderwania się. Ta tęsknota pozostała. Wiedziałem co zrobię w dniu w którym dostanę pierwsze wolne wyjścia... pozostało tylko na ten dzień czekać, uczepić się tej chwili i na nią czekać. Bo przecież nie zostanę tu na wieczność.