5 december 2010
Płonące majty
Znaleźliśmy się pod ciężkim ostrzałem. Z nieba waliły pociski,
rozpryskując czarną ziemię. Wszechświat skrył się za dymem płonących
baraków.
Ledwo co ukryliśmy się w czwórkę w niewielkim bunkrze. Summers w tych
swoich ciemnych okularach ostrzeliwał żółtków usiłujących wejść na
wzgórze. Ja i Hiszpan zasunęliśmy skrzynkami z amunicją drzwi, Platyna
rozłożył się w kącie z radiem.
Wietnamczycy zaatakowali z nienacka, jankesi nie zdążyli się nawet
ogarnąć po ostatniej ofensywie. Woods poprowadził nas na prawą flankę,
gdzie jankeskie dziewczynki nie zakopały beczek z napalmem.
- Platyna! Powiedz tym debilom z gołębnika, żeby przestali do nas
walić!! - ledwo przekrzyczałem karabin Summersa, po czym kazałem
Hiszpanowi rzucić żółtkom parę granatów na śniadanie.
Ściany drżały. Czasami przelatywał nad nami śmigłowiec albo zbłąkana
rakieta. Amerykanie odpalili świeżo ustawione moździerze, które
kapryśnie raz trafiały na wietnamców a potem w swoich.
- Tu kwarta G osiemnaście, melduję - jesteśmy w sektorze ce cztery!
Jesteśmy pod ciężkim ostrzałem... - jąkał do swoich słuchawek jasnowłosy
najemnik.
Zmieniłem Summersa, bo skończył mu się magazynek. To on był najlepszym
strzelcem w oddziale, teraz bynajmniej było to jednogłośne. Resztę
oddziału zmiotła beczka napalmu odpalona przez przestraszonych
amerykańców, zostaliśmy tylko my czterej. Ja sam nie byłem dobrym
strzelcem, ale wciąż lepszym od Hiszpana. Jego problem polegał na tym,
że nie rozumiał ani słowa po angielsku. Przed misją pokazywaliśmy mu
zdjęcie mundurów wroga, a on potem strzelał do tych które się ruszały.
Wietnamców wciąż przybywało. Na miejsce jednego zestrzelonego
przychodziło dwóch następnych. Kryli się za beczkami i skrzyniami
zostawionych przez amerykańców. Garść naszych broniła głównej linii
okopu ostatkiem sił.
- Platyna! Weź się kurwa do roboty albo cię zaraz wykopię za drzwi!
- Szefie, oni tu mówią, że najemnicy nie mają tu nic do gadania. Szukam po wszystkich kanałach, ale...
Wystrzeliłem ostatnie łuski w żołnierza z miotaczem ognia. Pociski
przebiły kanister z paliwem i nim biedny chińczyk się zorientował
zamienił się w kulę płomieni.
Usatysfakcjonowany, podszedłem do radiotelegrafisty i położyłem koło niego rozgrzany karabin.
- Daj mi to radio i idź sobie popatrz jak walczą prawdziwi mężczyźni.
Chłopak posłusznie wstał, gdy koło nas w ziemię przywaliła krowa i przez
okno wpadła czyjaś oderwana ręka. Platyna nie wytrzymał i orzygał sobie
buty.
Poczekałem aż nieznośny pisk w uszach ustanie.
- Ktoś jest ranny? - zapytałem, regulując radioodbiornik na fale oficerskie.
- No, segnior! Madre de Dios! Se fue cerca...
W słuchawce wyłowiłem spośród szumów i zgrzytów niski głos telegrafisty z bazy.
- Indianin do Bazy, Indianin do Bazy, odbiór!
- Indianin, tu Baza, słyszę cię, odbiór.
- Baza, ja pierdolę, przyślij mi tu ptaszka, zorganizuj mi tu ewakuację, ce czwórka ledwo się tu trzyma.
- Zrozumiałem. Wszystkie nasze siły są skoncentrowane na północy, sektor
B13. Spróbujcie się przebić do punkty Delta Dog, odbiór.
- Niech cię diabli! - rozłączyłem się.
Okej, nie będę kłamać, jeśli powiem, że byliśmy w czarnej dupie. Musiałem coś wykombinować i to szybko.
- Dobra, panowie, zmiana planów. Platyna, skończ pokazywać nam swoje
śniadanie, przekaż jankesom obok, żeby przygwoździli wietnamców jak
otworzymy drzwi.
Summers, Hiszpan, przeładujcie, granaty - odpiąłem jeden od paska i
pokazałem Hiszpanowi - pod ręką. Tam w dole, czekają na nas beczki z
napalmem, musimy się nich przebić i zrzucić żółtkom prosto na łby,
rozumiecie?
Modliłem się, by tak.
- Na trzy...
Słony pot spływał nam po twarzy i plecach. Słońce Khe Sanh było bezlitosne, kilogramy sprzętu, kamizelki i hełmy ciążyły.
- Raz i trzy!
Drzwi rozwarły się hukiem, usłyszeliśmy warkot dziesiątek broni, ryk
tysięcy gardeł i miliony pocisków świszczących nad głowami.
Uderzył mnie smród oleju, potu i paliwa, smród Azji.
Przemknęliśmy do głównej warstwy okopów głowy trzymając tak nisko jak się dało.
Miałem takiego stracha, że dłonie mi aż pobielały od trzymania karabinu.
Dotarliśmy do ostatniego pustego korytarza, ja szedłem na szpicy, za mną
Summers (jak on mógł celować w tych ciemnych pinglach?), Hiszpan i na
końcu rozdygotany blondyn.
Przycupnęliśmy przed rozdrożem, gdzie jedna ścieżka schodziła w zasypany
tunel, a druga szła dalej ku okopom zajętych przez wroga.
Gestem kazałem zachować chłopakom ciszę. Przed nami dwóch żołnierzy
kłóciło się ze sobą. Jeden z nich co jakiś czas przyglądał się trupowi
amerykańca rozwleczonemu przez dwa tkwiące mu w piersi noże.
Wymierzyłem i nacisnąłem spust. Żółtek z jękiem zwalił się na glebę,
jego kumpel rzucił się szczupakiem z worki z piachem i stamtąd oddał
parę strzałów na ślepo. Gdy przerwał, już miałem przygotowany granat -
cisnąłem go w miarę celnie.
Szkoda, że paczka chwilę potem do mnie wróciła.
- RWA!!! - spanikowaliśmy, rzucając się w tył jak najdalej.
Nagle Hiszpan zrobił coś niesamowitego. Podczas gdy my usiłowaliśmy
uciekać, wrzeszcząc jak małe dziewczynki, ten podniósł się, podbiegł do
granatu i kopnął go z powrotem do wietnamczyka.
Cóż, hiszpanie chyba mają to we krwi.
Odłamkowy wybuchł tuż nad głową żołnierza, kawałki wbiły się w ściany
okopu, jeden grzmotnął mnie w pierś, coby było gdyby nie ta przeklęta
kamizelka?!
Czekaliśmy jeszcze chwilę, nerwowo obserwując każdy kąt.
Nie bez bólu, wstałem. Hiszpan uśmiechał się szeroko. W czarnych wąsiskach błyszczała krew.
Pokazałem mu uniesiony kciuk, Summers poklepał po plecach. Kurwa, ten gość będzie legendą wśród najemników.
- Jak tam sytuacja, Blondi?
- W majtkach pusto jakbyś chciał wiedzieć.
- Pytałem o radio...
Młody się zaczerwienił, lecz sięgnął po słuchawki i po chwili pokręcił głową.
- Północ ma kłopot z czołgami, chłopaki mocno dostają po dupie, ale dla nas bez zmian.
- No to kupicha. Więc, panienki, zróbmy to!
- Nie masz jakiegoś lepszego okrzyku? - burknął Summers, poprawiając okularki.
Naciągnąłem mocniej hełm i ruszyłem.
- A co ja, Leonidas ze Sparty?
W końcu dotarliśmy do punktu skąd widzieliśmy ustawione beczki. Wszędzie
dookoła leżały trupy żołnierzy obu stron. I my mogliśmy do nich
dołączyć.
- Teraz, biegiem, biegiem!!
To był najdłuższy bieg stylem rozpaczliwym.
Naraz jakby wszyscy wrogowie poderwali bronie i nacisnęli na spusty.
Kule świstały koło nas, z lewej, z prawej, od wschodu, zachodu i
północy. Summers i Platyna wyprzedzili mnie, zbili się już przy beczkach
w małe nędzne kłębki rozpaczy, którym ktoś dał karabin. Ja w ostatniej
chwili nadepnąłem na własną sznurówkę i upadłem. Tylko zwykłemu
przypadkowi zawdzięczałem brak ołowianego dodatku w czaszce. Dopełzłem
do kryjówki.
- Niech to szlag... To się nie uda! Platyna, słuchawka!
Blondyn drżżcymi rękami zdjął z pleców nadajnik.
Szybko odnalazłem stację GOSu.
- Tu Indianin, tu Indianin szuka Apacza, B13, powtarzam - B13, potrzebna ewakuacja. Uwaga, podaję hasło: PŁONĄCE MAJTY.
- Potwierdzam, bez odbioru.
Czarny śmigłowiec wyłonił się zza wzgórza za nami. Uśmiechnąłem się mimowolnie.
- Summers, pomóż mi założyć liny na te beczki.
Gdy apacz był już w miarę blisko, wybiliśmy nożami dziury i założyliśmy haki.
Potężne wirniki zagłuszyły moje myśli i wzniecały tumany kurzu.
Z pokładu opadła ciemna lina.
- Wskakuj młody!
Dwa razy nie musiałem mu tego powtarzać.
Wszystkie liny doczepiłem do zwijki apacza. Krzyknąłem do Summersa:
- Jak już wejdziesz powiedz im, żeby ruszali!
Potwierdził skinieniem głowy.
Chwyciłem się najmocniej jak tylko mogłem gdy nagle poderwaliśmy się z
ziemi. Beczki z szurnięciem uniosły się, obiły o siebie. Żółtki
wrzeszczały coś w naszą stronę, puszczając nam pożegnalne serie.
Odliczyłem do dziesięciu i jednym mocnym cięciem odciąłem linę na której
wisiały beczki z napalmem.
Pieprzyć Khe Sanh.