24 may 2011
Cyniczni II
Lizę poznał trzy lata temu. Wielki slam w pubie Wrona. On, Marek Batocki, zwyciężył... Jakieś kamery telewizyjne, jakiś wywiad dla radia... Zamówił mocną herbatę i colę...
- Gratuluję Panu...!
Podniósł leniwie oczy znad Wyborczej... i wybełkotał od niechcenia:
- Dziękuje...
- Czy mogę się dosiąść?
Dopiero teraz omiótł ja wzrokiem. Wysoka platynowa blondynka z dużym biustem w czarnym golfie i dżinsach... Obcięta dość krótko... Kurze łapki pod oczami sugerowały co najmniej czterdzieści lat.
-Proszę..., będzie mi miło – powiedział bez przekonania.
Nadjechało dwadzieścia sześć, a zaraz potem siedemnastka, do której Marek wskoczył. W autobusie pusto... Usiadł zaraz za kierowcą po prawej stronie.
Przeszło godzinę tłumaczył Lizie ezoteryczny sens hinduskiej Księgi papugi. Ta słuchała go nie przerywając, od czasu do czasu popijając Warkę ze szklanki... Przed wyjściem z pubu wymienili się numerami komórek. Odprowadził ją do taksówki...
Zadzwoniła nazajutrz wieczorem...
Siedemnastka zatrzymała się w pobliżu kompleksu Szpitala Psychiatrycznego. Do planowej wizyty u doktor Aldony Krasnowskiej zostało mu już tylko kilka minut. Wizyta nie różniła się od wszystkich wcześniejszych. Pytania: - Jak się pan ogólnie czuje, jak apetyt, jak pan śpi, czy łyka pan tabletki, czy są myśli samobójcze, czy jest cos co pana niepokoi...? Oczywiście wszystko dobrze, sen nie bardzo, ale apetyt tak, ogólnie nie lubi siebie, niepokoi go to, że bywa agresywny... Tabletki łyka... Aha, no to ok. Jak zwykle receptka na depakinę, pernazynę, atarax. Następna wizyta za dwa miesiące... Do widzenia... Do widzenia...
Umówił się z Lizą na następny dzień w Staropolskiej...
Nie chciało mu się wracać do domu, ale pomysłu na resztę dnia nie miał. Usiadł więc na przystanku i zaczął palić...
Liza przyszła do Staropolskiej punktualnie co do sekundy. Czarne rajstopy, czarna sukienka mini z dużym dekoltem...
Marka rozbolała głowa, więc jednak powlókł się do domu. Tam łyknął dwie aspiryny i zaparzył sobie herbatę, lecz nie zdarzył jej jednak wypić, bo zasnął. Kiedy się obudził, przeczytał na komórce esemes od Lizy: Gdzie jesteś? Odpisał, ze minął właśnie Poznań, że teraz do granicy... I wyłączył komórkę. Ubrał się i wyszedł bez celu na ulicę.
Zrobił Lizie wykład o wątkach magicznych w Fauście Goetego, cały czas gapiąc się w jej biust. Ta zaproponowała spacer po Starówce...
Na dworcu głównym kupił trzy paczki Golden Americanów i wracał powoli do domu.
Pojechał z Liza taksówką pod jej dom. Pożegnali się umawiając się na niedługo i Marek poszedł na przystanek. Gdy wrócił do domu, ona zadzwoniła...
- Czy mi się zdaje, czy Pan mi cos obiecał i nie dotrzymał słowa... – usłyszał jej głos w słuchawce.
- Ja..., no cóż.., pani wybaczy, pani Lizo..., ja...
-Widzi pan, obiecał i zapomniał, ale to jest do odrobienia...
- Co?
- Obiecał mi pan dać coś swojego do poczytania. To, co usłyszałam na slamie, było naprawdę ekstra, więc chcę jeszcze... Pan mi to obiecał...
- Tak, rzeczywiście, przy najbliższej okazji nie zapomnę... Obiecuję!
- Trzymam za słowo. Ta najbliższa okazja może być już jutro. Proszę do mnie przyjść o dziewiątej rano.
Tak wczesne wstawanie nie bawiło Marka. W zwyczaju swoim czytał do bladego świtu, później spał do południa... Ale cóż...
- Ok. – odpowiedział – ale za bardzo nie wiem, gdzie...
- Ulicę, dom i klatkę schodową to pan już zna. A numer mieszkania 34. Zapamięta pan? 34. na domofonie jest zresztą nazwisko...
Nie pamiętał jej nazwiska, przedstawiała mu się we Wronie, ale nie zapamiętał, a jak dzwoniła to mówiła swoje imię.
- Dobrze, będę o dziewiątej, cieszę się...
- A ja jeszcze bardziej... – odpowiedziała.