25 october 2016
Glasgow smile
skonsolidowana świadomość zamieszkuje mroczną salę bankietową gdzieś pod sufitem umysłu którego podłoga rozpełza się jak dziesięć tysięcy karaluchów gdy snop światła wdziera się do środka wszystkie myśli jednoczą się w ułamku chwili ciało nie broni się bo karaluchy stanowią prawdę ktorej nikt nigdy nie wypowiada
Sarah Kane ,,Psychoza 4.48"
I.
Chmurzy się. W górze źli bogowie odgryzają sobie głowy. Demonomachia, lśniące, foliowe zygzaki przecinają niebo. Zaraz będzie lało, pękną worki po saletrzaku i chluśnie mi na głowę brudna, gryząca woda. Naciągam kaptur. Po trawie przebiega zimny dreszcz. Wiatr prawie wyrywa mi papierosa z ust. Diabli by wzięli taką pogodę. Paprocie na dachu chaty kołyszą się. Rozłożyste, zielone łapska machają mi na powitanie. Zamykam drzwi. Spomiędzy belek dolatuje wycie. Stado wilkołaków zmienionych w tajfun wyszło na żer. Burza wylazła z jaskini by dać mi w twarz, rozciąć policzek garścią ostrego piasku. Na szczęście w porę się schowałem.
Wypluwam mokrego peta, w zasadzie sam filtr. Płuca bolą, nowe, lekkie przeziębienie łączy się ze starym, jeszcze nie wyleczonym. Niedługo będę mieć gorączkę. Już czuję się, jakby ktoś mnie rozgrzał do czerwoności, a potem wsadził do kubła z wodnistą herbatą. Pod swetrem mam lurę, pot przykleja mi do ciała podkoszulek.
Nastawiam wodę na ziółka. Przeklęte rąbanie drewna, wiedziałem, że tak się skończy.
Wczoraj zacząłem skrobanie pionieera. Co najmniej trzydziestoletnie baterie całkiem się zapiekły, zaśniedziały, obrosły twardym grzybem.
Zdrapałem kwasową pleśń, zakładam nowe, alkaliczne ,,erdwudziestki". Zielonkawa żaróweczka rozżarza się niemrawo, głośnik zaczyna szumieć.
-Działasz! Przywrócę cię, brachu, do świata żywych!- mruczę kręcąc gałką.
Warszawa I- nic, wizgi i wycie. Londyn- Belin- Tokio- również dźwiękowa sinusoida.
Jest! Zza siedmiu gór, zza ośmiu rzek, a konkretnie z Krakowa odzywa się rachityczny głosik prezentera. Mam wrażenie, że jakieś zabiedzone chucherko siedzi w studiu Wolnej Europy czy innego bibisyna i próbuje się przebić przez ścianę trzasków, walczy o eter z zakłócarkami ZSRR.
-Gwiiiiiiii- wrzask czajnika wyrywa mnie ze skupienia.
W płucach zaczynają kwitnąć róże, wyrastają jeżyny. Paskudny stan. Zaraz walnę się do łóżka, prześpię nadchodzącą chorobę.
A może by tak wyjść wprost w szpony ponurej jesieni, szarookiej brzydulki o wiecznie smutnej buzi? Może lepiej poczekać do zimy, by...
Strach to klatka o lodowato zimnych prętach, skorupa zastygłej lawy, niedopalona gwiazda. W tej budzącej we mnie samym odrazę, parszywej konieczności życia jest betonowy mur, druty kolczaste, są zasieki. Nie zabijam się z drzemiącej na dnie serca mikro-ciekawości. Co będzie następne? Jakie jeszcze nieszczęścia los trzyma za pazuchą?
Jestem tu głównie po to, by patrzeć, jak mnożą się problemy. Z uśmiechem stoję nad krawędzią przerębla i obserwuję, jak wyłażą z niego potwory, smoki, bestie. Wabi je moja obecność, szybkie pulsowanie krwi (trzy mocne kawy wpijane codziennie skutecznie wpędzają mnie w nadciśnienie, dewastują serce, powodują drżenie rąk, ,,kofeinową padaczkę").
Witam każde nowe nieszczęście, kłaniam się w pas. Perfidna gra- odkąd zrozumiałem, że w tym (tfu!) życiu nie czeka mnie już nic dobrego, a na nowe nie mogę liczyć, odkąd pozbyłem się z ciała religii, jak wyciąga się kleszcza, lub wypluwa gorzki cukierek- stałem się niestrawny, zmieniłem w obserwatora. Bawię się losem i z losem w masochistę. Z jednej strony paraliżuje mnie strach przed konsekwencjami nieudanej próby powieszenia się (uszkodzenie mózgu, gnicie w stanie wegetatywnym, lub co gorsza- w pełni świadomie), z drugiej- szydzę z pecha jaki mnie prześladuje. Oczekuję przykrych zdarzeń.
Mały, długowłosy człowieczek tańczy na ostrzu scyzoryka, straceniec podcina żyły gumową żyletką.
Panicznie boję się fizycznego bólu. Jestem na niego skrajnie nieodporny. Bez znieczulenia nie ma mowy, bym usiadł na fotel dentystyczny.
Znaczy- mógłbym usiąść, dać sobie wwiercać półmetrowe igły katowskiej bormaszyny w miazgę zębową, w dziąsła, w nerwy.
Ale zawsze skończy się to jękiem. Ból powoduje, że kwilę wysokim głosikiem niczym kilkulatek. Najmniejsze zadrapanie muszę od razu odkazić, zasmarować maścią witaminową.
W zasadzie chciałbym być bezboleśnie, śmiertelnie chory, pewnego pięknego dnia dowiedzieć się, że mam AIDS, czy nieoperacyjny nowotwór.
Że mój czas jest jak śnieżka rzucona na gorącą płytę kuchenną.
Z zadowoleniem patrzyłbym jak ciężkie, okrutne choróbsko obejmuje moje znienawidzone ciało, doprowadza do ruiny świątynię spaczonego ducha.
Tak! Garściami łykać painkillery, obserwując jak chudnę, pojawia się wodobrzusze, wreszcie słabnąć, nie móc chodzić. Zacisnąć zęby, cierpieć niewysłowione męczarnie w imię najwspanialszego daru natury- zdechu.
Bo ja nie mogę umierać. Odrzucam to słowo- poduszeczkę, kolorowankę dla dzieci. Mnie pisany jest wyłącznie zdech. Ileż w tych kilku literach zawieram pogardy dla siebie! Zdech! Wyraz- cios obuchem siekiery w potylicę.
Wyobraźmy sobie, że z międzynarodowej Stacji Kosmicznej odrywa się mało istotna część, może wypada kostka zamarzniętych fekaliów astronautów. Leci, ale dziwnym trafem nie roztapia się w atmosferze.
Niepalne gówno spada mi na głowę, roztrzaskuje czaszkę. I rozlega się donośny dźwięk: ZDECH!
Taka śmierć byłaby idealna. Głośna, skrajnie ośmieszająca. Ostateczne splunięcie mi w twarz przez nieistniejącego, jednak cholernie złośliwego chochlika losu.
Wiecie co? Może jednak cierpienie, wszechogarniający ból, ból nie do wytrzymania sprawiłyby, że przełamałbym się jednak i- nie bacząc na ewentualne konsekwencje spartolonej próby- starał się odebrać sobie życie?
W zasadzie ordynarnie lecę w kulki, z zamkniętymi oczami robię krok do przodu, po czym żałośnie cykoruję, zawracam z podkulonym ogonem, wręcz rozklejam się na myśl o tym, co właśnie planowałem.
Tchórzyłem i będę tchórzyć, groźba czeźnięcia w pieluchomajtkach dla dorosłych w kącie nieludzkiej umieralni, śmietnisku dla niedających się naprawić wraków jest zbyt realna, by ją zignorować, machnąć ręką rzucając nonszalanckie ,,raz kozie śmierć".
,,Dwa razy Florkowi zdech"- jak mówiłoby moje osobiste przysłowie.
Tak więc jestem tu z wami z przymusu, niczym więzień, zabłąkany pasterz, którego stado pożarły wilki. Nie wiem, czego przyszło mi pilnować, ani z jakiego powodu to straciłem. Żyję z rozpędu, z niemożności wyrwania sobie wtyczki. Gapię się cielęcym wzrokiem na szybko zmieniające się daty, objawy starzenia, które mnie dotykają. Wyśmiewam powiększające się zakola, ,,gniazdko" we włosach, coraz bardziej okrągły od piwa brzuch. Nawet chciałbym utyć, rozrosnąć się do niespotykanych rozmiarów, paść na zawał ważąc pięćset kilo. Pęknięcie otłuszczonego serca wywołałoby małe trzęsienie ziemi.
I niechby znaleźliby mnie po tygodniu w stanie zaawansowanego rozkładu. Flor- karmnik i pożywienie w jednym, siedlisko nieskończonej liczby drobnych istot. Bożek dający życie. Tak chciałbym poczuć się zjadanym przez milczącą, brutalną siłę przyrody. Niech to widzą tysiące, miliony przypadkowych gapiów! Niech z ich nozdrzy nigdy nie zmyje się mała, czarna pieczątka, jaką zostawię!
Marzę o skażeniu choćby kilku uliczek niekończącego się labiryntu. Wyjście z niego to ułuda, wielkie kłamstwo, Ziemia Obiecana, do której nikt nigdy nie dotarł, wszyscy tracili świadomość dwie chwile przed ujrzeniem jej.
Zaświaty- najohydniejszy z mitów, marionetkowa kraina pod rządami przypadkowego głupca. Zapomniano go poinformować, że jest władcą. Siedzi na schodach zamku, beznamiętnie patrzy w zamgloną dal. Zbliża się wroga armia. Cesarz z miną imbecyla ociera ślinę z brody.
II.
Włażę pod pierzynę. Otula mnie zakurzone ciepło. Nawałnica ze dworu próbuje wniknąć do radia, przebić się przez drewno ścian, szuka nowych dróg. Antyczny pionieer chrypi. Pogłaśniam. Ciemno, jakby było późne popołudnie. Zegar wskazuje jedenastą, ale chyba zapomniałem go nakręcić.
Lepkie, gorące powieki mimowolnie zamykają się.
Gdzieś poza mną, poza gorączką, wiatr smaga drzewa. Jesień jak pręgierz. Staruteńka chata w dybach, z maską hańby na twarzy.
W oskrzelach gają dudy, kobzy, piszczałki. Coraz cieplej, cierpkie zioła nieźle mnie rozgrzały.
Nie mam ochoty się rozbierać. Nikt jeszcze nie umarł od spania w ubraniu. Może wypocę choróbsko?
Z wyblakłego obrazu patrzy Maryja. Denaturatowo sine, niegdyś czerwone usta, zszarzała twarz. Tak wygląda powolne odchodzenie w niepamięć, rozwiewanie się pomimo pozornej niezmienności. Pół wieku w coraz bardziej próchniejących, pokancerowanych przez korniki ramach, pięćdziesiąt lat wiszenia w tej izbie. Czas potrafi zacierać rysy nawet bóstwom.
Wodzę wzrokiem po ścianach.
Poświęcone gałązki brzozowe wetknięte za monidło pradziadków, krzyżyk, na którym niegdyś wisiał blaszany Jezus. Ale się urwał, może nie wytrzymał ciężaru grzechów domowników i dożywa teraz swoich dni w szufladzie kredensu. Choć może już go nie ma, miał ponad trzydzieści trzy lata, więc czas najwyższy mu było się zbierać.
Ze strychu ciągnie zapach słomy i trocin. Czuję się staro. Ten budynek wycina mi zmarszczki na czole, posiwia przerzedzające się włosy.
Kaszel. No tak, grypa na całego.
Deszcz gryzie okna, chce je wybić, zalać chatę. W fajerkach wygasło. Nakrywam się z głową.
W odbiorniku, jedynym, co łączy to zadupie z resztą świata zalągł się pop. W wiekowych lampach, kablach, membranie- głupio radosna muzyka Britney Spears.
Włażę we wspomnienia, toczone gorączką myśli oddalają się od współczesności. Próbuję sobie przypomnieć coś przyjemnego. Wata cukrowa kupiona przez mamę na odpuście w tysiąc...
Zatapiam się w przeszłości, od dawna nie żyjący ludzie wychodzą ze spuchniętej pustki. Milczą, jakby wiedzieli o czymś strasznym, właśnie poznali głęboko skrywany sekret. Zbyt potworny, by mi wyjawić, jednak dotyczący moich przyszłych losów.
Powiedzcie, babciu, dziadku, odezwij się ciociu Marzeno. Co jest tą ciężką, brudną prawdą?
Cisza, słychać tylko, jak w ich oczach trzaskają płonące gałązki. Iskry gasi wiatr. Aneta próbuje się uśmiechnąć. Krzywi się tylko kwaśno, jej skostniała, woskowa buzia wygląda jak znicz z wypalonym wkładem.
Nie pamiętam jaki miałaś głos. Pozwól więc, że na tę krótką, mglistą chwilę pożyczę ci go od śpiewającej właśnie piosenkarki. Zyskasz amerykański akcent. No już, mów.
Cisza.
Przepraszam, mogłem się domyślić, że nie będzie pasował.
Więc rozkażę ci połknąć płachtę starej gazety, litery rozrosną się w przełyku, pożółkły papier rozpuści się, przylepi do języka. Będziesz mówić farbą drukarską, od dawna już nie używaną czcionką.
Mała, milcząca Anetka miała ciało z zardzewiałych noży, rozbitych butelek po syropach. Tajemnicą poliszynela było, że stary ją wykorzystywał. Pół gminy huczało od plotek.
Narośl na karku niczym piętno przeklętej rodziny. Wszyscy umierali szybko, niezidentyfikowana franca toczyła najpierw matkę, potem ojca, na końcu ją. Zaczynało się tak samo- od czerwonego pieprzyka. Potem ten się rozrastał, w ciągu miesiąca zmieniał w olbrzymi guz. Ropiał.
I koniec. Dziwna zaraza bez nazwy pochłonęła najpierw panią K...
...gałąź z rozczapierzonymi pazurami uderza w szybę. Mdli mnie od cholernego wywaru. Obrazy zaczynają migotać przed oczami.
Kondukt pogrzebowy, ruda głowa zapłakanej dziewczyny.
Podobno z samotności odbiło ojcu. Gadali, że porwał małej wszystko w środku. I stała się jałowa, paliły ją niegojące się rany. Ciekło codziennie.
Próbuję sobie wyobrazić jak brzuchaty, spasiony zwyrodnialec kładzie się na niej. Cuchnący potem, czerwonopyski tyran dyszy smrodem, sapie obnażając zbrązowiałe pniaki.
Anetka się nie wyrywa, wie, że opór tylko rozjuszy ojca i będzie naprawdę źle, zacznie się bicie.
Lepiej zamknąć myśli w kuferku, połknąć kluczyk. Nie czuć, przestać odbierać bodźce. Z resztą i tak zaraz skończy, krótkodystansowiec.
Tatusiek od siedmiu boleści zmarł trzy miesiące po żonę. Zdążył jednak zakazić A.
Gdy najstarszy z braci, Marcin zobaczył że nosi ona krwistoczerwony stygmat, zapowiedź rychłej śmierci- chciał spalić żywcem. Oblać benzyną i zamordować rodzoną siostrę. Opamiętał się jednak, wypędził z domu i wielkodusznie pozwolił koczować w parnicy.
Wieczorami przynosił resztki jedzenia.
Na oczach wsi rozgrywała się akcja współczesnej bajki o Kopciuszku. Oczywiście nie zakończyła się happy endem.
Chłopcy bali się nieuleczalnie chorej. Siedemnastoletni chodzący mor, nosicielka zdechu. Nikt nie rzucał w nią kamieniami, nie odganiał To ludzie uciekali jak od zapowietrzonej. Rosnący na karku guz był niczym plama trądu, wykwit dżumy.
Całe dnie Aneta spędzała w swej samotni lub, gdy robiło się ciepło- nad rzeką. Nie wchodziła do wody, chyba bała się ją zanieczyścić, wywołać epidemię. Siedziała na brzegu czekając na nieuniknione, rysowała patykiem esy- floresy na piasku.
Już wtedy rodziła się we mnie depresja, przytłaczał ciężar życia.
Nie wiem, co rzuciłem na powitanie, chyba oschłe ,,cześć". Nie czułem specjalnej potrzeby bycia miłym dla umierającej, brudnej dziewczyny, laski niczym grudka zaschniętego błota.
Odwróciła się zaskoczona. Poprosiła, bym odszedł, nie dotykał.
Miałem gdzieś jej rozgrzane słodkim słońcem ciało, interesowała mnie tylko drzemiąca w środku toksyna.
Anetka- pucharek z cykutą, wyzwolicielka, młoda, przerażona śmierć.
Kazałem jej się nie ruszać. Prawie rzuciła się do ucieczki. Przyłożony do szyi nóż skutecznie uspokoił.
Była moją pierwszą. Wewnątrz miała coś w rodzaju kolców, meteoryt o wyjątkowo ostrej powierzchni. Wszedłem, właściwie to ja nadziałem się na nią. Zaczęła się bronić dopiero gdy przyłożyłem usta, pocałowałem jej rozgrzaną szyję. Błagała, bym tego nie robił.
Zlizywałem prątki, pałeczki zdechu. Po udzie spływała jej cienka strużka czerniawej krwi.
Najdziwniejszy sposób popełnienia samobójstwa- seks.
Oczywiście, mimo najszczerszych chęci nie zaraziłem się. Los znów pokazał mi środkowy palec.
Letni zaduch. Aneta jest zawstydzona, nie patrzy na mnie. Dopiero teraz orientuję się, że cuchnie krowami, przesiąkła do cna wonią obory.
To nasze ostatnie spotkanie. Niedługo umrzesz, dziecko, wkrótce zacznę dorośleć.
Nie wiem, gdzie jesteś pochowana. Nikt poza bratem nie wie. Prawdopodobnie wywiózł cię nocą do lasu, przykrytą derką. Zadołował jak psa.
Myję się w rzece. No już, nie złość się. Dzięki tobie zostałem mężczyzną.
Czasami przychodzisz w nietrzeźwych snach. W jakiś dziwny sposób na haju wywołuję twego ducha. Spirytyzm rodem z Polmosu.
Przypominasz nadpłowiałą Matkę Boską, do której zmawiałem paciorki. Ten sam szaro- trupi, beznamiętny spokój, identyczna posągowa wyniosłość. Nie jesteś już dziewczynką z ciemnym meteorytem w podbrzuszu. Skruszyłem go na piasek. Przesypujesz się w głębi, niczym klepsydra.
Próbuję wejść do środka twego milczenia, odkryć, co cementuje ci usta. Przecież wówczas nie chciałem cię skrzywdzić. Ojciec, o ile można go tak nazwać, robił gorsze rzeczy.
W myślach prosiłem o choćby kropelkę jadu, użądlenie przez niewidzialnego owada, który wżarł się w kark. Na próżno.
Składamy się z niezapisywalnych wierszy. Pod stopami mamy studnie. Pokręć korbą, gdziekolwiek jesteś. Wyciągnij wiadro pełne świeżych chmur. Nie wierzę w twoją tajną, prostacką śmierć, której nie widziałem. Wyemigrowałaś, Anetko, na planetę pasożyta, zamieszkałaś wewnątrz rosnącej pod skórą świetlistej kuli. Wessał cię niszczycielski żywioł.
Zanurkuj w najmniejszej z chmurek. Szukaj zardzewiałych wraków na dnie, penetruj szkielety parowców, zbutwiałe galeony. Wydzieraj złote monety pokrytym rozgwiazdami trupom kapitanów.
Nie bądź tak głupia, by wracać na powierzchnię.
III.
W prehistorii, Florianzoiku, gdy miałem takie luksusy jak prąd, ciepła woda, w czasach zacierających się przez kliniczną depresję, gorączkę i burzę moimi snami rządziły filmy. Byłem Panem Kineskopem, człowiekiem na siłę chcącym zanurkować w płytkiej, szklanej kałuży.
Umysł powoli wrastał w taflę ekranu. Teraz też właściwie zdarza mi się śnić na jawie.
Kaszlę. Opuchnięte myśli łączą się z majakami, zaciera się granica pomiędzy tym co rzeczywiste, a wytworami gorączki. W życiu nie miałem takiego stanu- kładę się do łóżka i przeziębienie natychmiast zmienia się w zapalenie oskrzeli, a może nawet i płuc. Dowlokłem się do chaty prawie zdrowy, a tu masz- w ciągu godziny, półtorej (nie wiem, jak długo leżę, zegar stanął na dobre) jestem jakby pełen smoły i żużlu, piekielnej masy bitumicznej.
Próbuję usiąść, gramolę się, grzebię, co tylko pobudza nową falę kaszlu. Mimo wszystko muszę zajarać. Nie ma zmiłuj, nałóg nie sługa.
Wyciągam paczkę najgorszych zapałek świata. Żółte główki kruszą się od byle dotknięcia. Co dziesiąta, dwunasta ,,działa", jestem nią w stanie zapalić papierosa.
Czuję się jak dziad rzężący na łożu śmierci, anemiczny gruźlik w ostatnim stadium choroby.
Jak wspominałem sny często występują przeciw mnie, stają się wyrodne, złośliwe jak narośl na karku biednej A.
Nie sposób nad nimi panować. Każdy jest innym programem telewizyjnym. Gotowanie na ekranie, reality shows, filmy sensacyjne. Walczę z Doktorem No, przemawiam z trybuny sejmowej, biorę udział w wyścigach NASCAR, walkach bokserskich, zabijam byki na corridach.
Gdy śpię w głowie włącza się dekoder Cyfrowego Polsatu. Wypluwa dziesiątki niepowiązanych ze sobą obrazów, zachowuje się jak szaleniec mający gonitwę myśli, skacze z tematu na temat.
Prawie zawsze szukam upragnionego zdechu, zaglądam w kąty, zakamarki wsi, miast w których nigdy nie byłem i nie będę, kluczę bocznymi uliczkami, tułam się po spelunkach, gdzie podłe życie wre. Piję z Charlesami Bukowskimi, stawiam kolejki Wieniediktom Jerofiejewom, kursuję na trasie Warszawa- Pietuszki. Wiecznie brak mi jednej fazy, piątej klepki, jestem ciamajdowatą, półdurną owcą zabłąkaną w melinie wilków.
Okradają mnie stare garuchy z wytatuowanymi na przedramionach gołymi pannicami, biją wulgarne niedorostki. Szarpię się, szamoczę z wyimaginowanymi wrogami, usiłuję dać w pysk hersztom band.
-Nie śpij, bo cię ukradną- mówi z uśmiechem Natalia.
Ogłupiały rozglądam się. Znów jestem w jej mieszkanku w S...-wie.
Dziadowski loft, w zasadzie bardziej podchodzi to pod squat. Klitka w dawnej Fabryce im. Hipolita Tomaszewskiego przerobiona na kawalerkę. Ceglany, ochlapany wapnem sufit, brudne ściany z których odpadają liszaje farby. Zimno jak w psiarni, pięciożebrowy kaloryferek pod oknem nie wyrabia, prądożerna farelka również. Chłód cuchnie chemikaliami, które wsiąkły głęboko w mury. Rakotwórcza lodówka pełna wszystkich pierwiastków, budynek niczym tablica Mendelejewa. Nie wiem, co tu produkowano, ale musiało być szalenie toksyczne. Może w piwnicach mieścił się tajny skład kacapskich głowic jądrowych?
Podłoga jak zwykle zasłana jest wiórami, ścinkami, kawałkami odłupanej kory. Moja była dziewczyna dłubie przy najnowszej rzeźbie. Jest nią czarny... konfesjonał. Mebel jak z horroru z wielgachnym, jeszcze nie polakierowanym łbem kozła. Dzieło pseudosztuki jest oczywiście komicznie nieudane, upadły anioł wygląda jak zaspany cieć, nieudolny bandziorek z gangu Olsena, głupiec z nylonową pończochą na mordzie. Właściwie to chyba samica, szataniczka. Na rogach kwietny ma wianek, w pysku badylek. Każda łodyżka jest miniaturowym kutasikiem.
Androkrotki- tak je nazwałem. W zamyśle Natalii chujkowe kwiaty miały symbolizować męską, brutalną siłę. Symbolizują kicz, budzą uśmiech politowania.
-Wyspowiadaj mnie.
-Co?
-Zgrzeszyłam myślą, mowa, uczynkiem i zaniedbaniem. Robiłam rzeczy, o jakich się księdzu nie śniło. Ustami, językiem, innymi częściami ciała. Zhańbiłam się potwornie. Dźwigam brzemię niewyobrażalnych win. Teraz klękam i proszę cię ojcze o rozgrzeszenie. Forgive me father, for I have sinned. Łap- Natalka z szelmowskim uśmieszkiem rzuca mi ręcznik. Wytrzeszczam oczy ze zdumienia.
-Aaa...- wreszcie odgaduję, o co jej biega. Przewieszam go przez szyję. Ma udawać stułę.
Pakuję się do środka fikuśnej skrzyni, będę robić za satanistycznego spowiednika.
-Opowiedz wszystko, moje drogie dziecko. Bóg słucha.- zniżam i niejako zwężam głos, by przypominał mowę stetryczałego zgreda.
Natalia streszcza ze szczegółami naszą ostatnią noc.
-Oj, córko! Tylko jedna rzecz może zmazać przewiny twe!- rozbawiony na maksa wstaję i garbiąc się zsuwam dół piżamy. Lodzik robiony przez kratkę konfesjonału- takie rzeczy zdarzają się jedynie w porypanych w pornolach. I w moim życiu.
Na dobrą sprawę to Natalia mogłaby mi podać członka. Czasami podejrzewałem, że posiada niewidzialnego ptaka. Z wyglądu była typową chłopczycą, ostrzyżoną na jeża, nieszczupłą samicą alfa. Równie dobrze mogłaby skrywać w zanadrzu małego fiutka, być hermafrodytą.
Związałem się z nią z braku laku, właściwie tylko z nudów. Nie podniecała mnie ani trochę, w łóżku wyobrażałem sobie, że jest tą młodziutką Mulateczką z ,,American Worms 3".
Rzeźbiarstwo, a raczej nieudolne babranie się w drewnie nie przynosiło prawie żadnych zysków, z każdym kolejnym przywiezionym od rodziców ze wsi klocem Natalia liczyła, obiecywała, że się odkuje, z nieba spłynie niewyobrażalny talent i zmieni ją w Wicicę Stwoszkę, twórczynię arcydzieł. Przypominała w tym hazardzistkę, która już- już ma wygrać grube miliony, zgarnąć całą pulę. Jeszcze tylko ostatnia partyjka, jedno, jedniutkie okrążenie ruletki i świat stanie otworem. W twórczym zaślepieniu nie widziała, jak koszmarne barachło wychodzi spod jej rąk.
Pół biedy, gdyby na przykład szydełkowała, albo lepiła wazoniki z gliny, spaliłoby się wydzierganą popelinę, wyrzuciło sklejucha do zsypu i po problemie. Ale ona wszystko musiała robić z pełnym zaangażowaniem, cholernie wielkim rozmachem. Spadała więc z wysokiego konia, co wcale jej nie załamywało. Wręcz przeciwnie, niepowodzenia motywowały do bardziej wytężonej i bardziej psu na budę zdatnej pracy. Nałogowcy tak mają, myślą ,,nie wyszło dziś to wyjdzie jutro, los się musi odmienić, skoro od tylu lat gram kiedyś wreszcie się obłowię i opadną wam szczęki, niedowiarki".
Jakiekolwiek wchodzenie w spory z osobą w szponach uzależnienia, prośby , groźby uważałem i uważam za bezsensowne.
A niech se ciosa, struga, dłubie kolejną czarcią mordę. Zresztą- straciłem wówczas robotę i jako utrzymanek zwyczajnie miałem guzik do gadania.
... nikotynowy głód zrywa taśmę, rozmazuje to wspomnienie. Korpulentna Natalia cofa się w głąb pamięci.
Konfesjonał podobno po kilku latach kurzenia się, zagracania ciasnej kawalerko- pracowni sprzedał się za niemałą kasę. Nabył go jakiś teatr offowy, polski Le Grand Guignol z Piły, czy Stargardu Szczecińskiego.
Ktoś mi mówił. Z Natalią nie mam kontaktu odkąd zerwaliśmy. Nie lubię odgrzewać starych znajomości, zazwyczaj okazują się nieświeże, dawni przyjaciele zdążyli się zepsuć, ich tłuszcz zjełczał. Społeczna nekrofila mnie brzydzi.
IV.
Walczę z przeklętymi zapałkami. Dopiero siódma podpala szluga.
Siadam na podłodze, choć jest zimno, dygoczę cały. Boję się spłonąć żywcem w pościeli.
Znów mam głupi sen, zawieszam się. Widziadła nakładają się na rzeczywistość, świadomość zalewa szary tusz.
Gorączka, a może raczej trzeba rzec maligna czyni spustoszenie w umyśle. Mam halucynacje, choć nie brałem żadnej substabcji psychoaktywnej.
. Jest późny wieczór, mama i babcia oczywiście znów żyją. Zorganizowały jakieś, kurczę, spotkanie modlitewne w chacie, złażą się bliżej nieznane mi stare prukwy, w tym jedna 119-letnia. Zaskoczyło mnie, że miała tak młody głos, jak na kobietę, która już dawno powinna nie wydawać z siebie żadnego głosu.
Baby rozśpiewały się religijnie- pogrzebowo, atmosfera od razu skapcaniała, dom zmienił się w kaplicę przycmentarną.
Nagle patrzę- w (działającym!) telewizorze transmisja z koncertu Britney. Już miałem wyłączać, bo nie gustuję w szmirze, gdy na scenę wyszedł ON- faciu o mojej twarzy. Miał długie blond włosy, okulary, wyglądał bardziej chłopięco, niż oryginał. Ot, taki sztubaczek, ja przepuszczony przez maszynkę odmładzającą, ukobiecony.
-Zobaczcie, jakich pięknych (SIC!) ludzi pokazują!- zawołałem do wyśpiewujących godzinki matron.
Gość zaczął pierwszą arię. Jak sie okazuje był kontratenorem. Zniesmaczyło mnie, że strasznie fałszuje falsetem.
-Philippe Jaroussky lepiej potrafi- mruknąłem zmieszany.
Później wymiotło mnie do szkoły. Bo każdy koszmar zahacza o szkołę.Tak mam.
Właśnie miało się odbyć spotkanie literackie z jakąś zagraniczną super- poetką, zjechała się śmietanka krajowych wierszotwórców.
Nie znalazłszy wolnego miejsca wyszedłem. Moja licealna klasa czekała na WF. W szatni chłopców akurat rehabilitowano potwornie zdeformowanego chłopca- miał małogłowie, porażenie mózgowe, strasznie zniekształcone ręce. Jedna z dziewczyn, piękna K. powiedziała coś o trudności z zakładaniem rękawów na takie powykręcane kikuty.
Wtedy rozgadałem się o aborcji, że matka powinna była usunąć, oszczędziłaby nieszczęśnikowi męczarni.
No i dostałem potężny łomot od chuliganów z klasy maturalnej. Po-twor- ny! Skatowali mnie, bo śmiałem wyrażać się o kalece rzekomo bez szacunku.
Szkoła nagle stała się budynkiem grozy. W plątaninie ciemnych korytarzy śmieci, brud, potłuczone szkło. Ja kuśtykający na boso, zdzierający skórę stóp do żywego mięsa. Ja bity, proszący o litość. Skamlący.
Zacząłem wyglądać menelowato, jak siedem nieszczęść. Niechcący zajrzałem do skrzydła dyrektorskiego. Zostałem objechany przez robiącą za sekretarkę młodą jehóweczkę z mojej wsi. Bo, brudny i krwawiący jak zarzynane zwierzę śmiałem zapuścić się na salony. Skończyło się karczemną awanturą, ludzie, którzy nie doczekali się przyjazdu arcy-poetki stanęli w mojej obronie.
Na dworze lało jak z cebra. Błąkałem się w spowitych mrokiem, zaśmieconych, cuchnących moczem korytarzach. Szkoła była favelą, jednym wielkim slumsem. Mieszkał w niej margines społeczny najpodlejszego kalibru. Z sal wyglądały głowy zakapiorów, będących w wiecznej ciąży, steranych życiem kobiet, mały łobuzów, którzy już byli spisani na straty. Dzicy lokatorzy zasiedlali halę sportową, kanciapę woźnego, nawet magazynek. Lęgli się pomiędzy piłkami lekarskimi, podżerali jedzenie ze stołówki, czesto terroryzując co słabszych uczniów.
Za drobną opłatą wskazywali drogę, umieli się poruszać w kombinacie jak szczury. Byli tam Cyganie, brodaci kloszardzi, Azjaci z zauralskich republik byłego Związku Radzieckiego, pijaczki o opuchniętych twarzach. Szkoła nigdy nie zasypiała, tętniła półoficjalnym, pasożytniczym życiem. Wszędzie rozlegały się przekleństwa, śpiewy, zachrypnięte gardła wypluwały krzywo latające ,,Hej sokoły", zmorzony alkoholem niespożywczym Stasiek przestawał być apaszem. Harmonia na trzy czwarte rżnęła, w palarniach kotłował się dym z machorki, tu i ówdzie prowadzono pokątny handelek czym się dało. Ferajny niegroźnych lumpów były trudne do odróżnienia od prawdziwych zbójów, skacowane twarze mieszały się, bulgotały. Można było wdać się w zabawną pogawędkę z siwym, domorosłym filozofem, parę korytarzy dalej- dostać nożem od recydywisty w amoku.
Wreszcie wyjście! Wybiegam na deszcz, jakiś człowiek rzuca we mnie kanapką. Biegnę na stragan. Na śmietnik za straganem. Mokry i brudny łapię kawałek styropianu i idę szukać jedzenia. Trafiam na hałdy nadpsutego, wywalonego z kuchni żarcia. W brzuchu mi się ckni. Jedna ze straganiarek mówi, że spleśniały chleb najlepiej uprać we frani. Nie mogę jeść zgniłych odpadków, dostaję cofki. Wracam do szkoły. Znów jestem bity, oprawcy nazywają mnie workiem treningowym.
Przejaśnia się, trafiam na spotkanie pierwszokomunijne na stadionie. Z góry ze świeczkami schodzą małe dziewczynki w żółtych sukieneczkach. Na umieszczonym centralnie ołtarzu przemawia 119-letni biskup.
Lecę do budynku administracji. Może ktoś będzie wiedzieć którędy na dworzec PKS. Zgubiłem się w pozornie znanym mieście.
Wpadam do auli wypełnionej listami. Sortownia przesyłek nieodebranych. Zatrzęsienie, całe góry białych kartek. Coś jak skarbiec Sknerusa, tylko zamiast złotych monet- listowie w hurtowych ilościach. Zrezygnowany daję nura w jasną, beznamiętną śmierć. Pochłania mnie lawina zdechu.
Ocykam się w cmentarnej kaplicy. Trumna ze mną z poprzedniej części snu wjechała właśnie do pieca kremacyjnego.
Jeden z moich młodszych braci rozkołysał dzwoneczki wiszące na menorze. Spostrzegłem, że i ja jestem Żydem, żydem, aż do bólu Żydem, mam pejsy i jarmułkę. Byłem oczywiście brzdącem, zdziecinniałem. Rodzice poszli do domu, a ja zabrałem się za czyszczenie żarówek w klasie. Bo kaplica- krematorium stała się salą lekcyjną. Wtedy wbiegli wredni szczyle i zaczęli się nade mną znęcać, wrzeszczeć, że pewnie wykręcam żarówki, bo chcę ukraść. Szarpali mnie za ubranie i lżyli. Ocalenie przyniosła blond- trzydziestoośmioletnia nauczycielka, która zapędziła nas do swojej klasy. Matematyczka była ubrana w króciutką, srebrzystoszarą sukieneczkę. Zniewalające, modelkowate ciało.
Patrzyła tylko na mnie, pożerała wzrokiem. Była potwornie napalona. Miesiła, przeżuwała moje imię, wysapywała je diabelnie namiętnie. Rozmawialiśmy o zbliżającej się wycieczce, na którą nie wpłaciłem 50 zł. Odparłem, że nie lubię podróżować gdziekolwiek, a maniacy nie-siedzenia na dupie w chałupie muszą mieć coś z głową, że ich tak nosi po świecie, jakby im kupry podpalono.
Piękna wyjaśniła że to wyjazd obowiązkowy i wpłaci za mnie. Że w takiej Amazonii musi być gorąco.
-Popatrz, jaka jestem spocona- wyjęczała zadzierając sukienkę. Pokazała koronkowe majteczki wręcz ociekające śluzem. Uroczy, nieogolony, czarny ,,bóbr", z którego tryskały soczki. Esencja kobiecości.
Reszta dzieci w klasie wiedziała, że uczestniczy w spektaklu, pokazie godowym. Pani wcale nie kryła się, aż za bardzo dobitnie pokazywała, na co ma ochotę. Kipiała od feromonów.
-Podnieciłeś się?- spytała piękna K.
-Nie wiem- odpowiedziałem wymijająco.
Nie będę przecież dymać nauczycielki przy reszcie klasy!
Dzwonek. Wszyscy wychodzą, blondi też. A ja mam plan. Mój plan jest nadzwyczajny- jak śpiewał KAT.
Pójść do pokoju nauczycielskiego, zamknąć się tam. Niby to chcieć podziękować za założenie pięćdziesięciu złociszy. Powiedzieć ,,jest pani piękna. także duchowo, ma pani piękną duszę". Potem paść na kolana. Tuż przed jej soczystą waginą. Wiedziałem, że przejęłaby inicjatywę. Już by mnie nie wypuściła prawiczkiem (bo na powrót będąc dzieckiem chyba... wiecie)!
Plany pokrzyżowały... trampki. Jakiś zawistnik podmienił mi buty na porwane. Pod ławką stały dwie pary trampek- podarte i damskie, lewy słodko-turkusowy, prawy w kolorze lilaróż. Założyłem dziewczyńskie, nie będę przecież wracać z gołymi stopami, na których same rany.
Nici z bzykanka, nie pójdę w niemęskoosobowych butach się seksić, bo Blondi mnie wyśmieje.
Nagle przyplątali się prześladujący mnie szczyle. Sen kończy się sceną skopania biednego, małego Florka.
Budzę się przygnębiony. Nawet mi nie stoi. Papieros zgasł, trzymam między palcami czarne resztki filtra.
Cholerny świat, człowiek nie może mieć snu erotycznego, bo zawsze coś się schrzani!
Blondynka rozwiała się w czarnej, rozparzonej nocy, pochłonął ją drapieżny szelest wiatru. Spoczywa pod rozmokłą ziemią, może tuż obok biednej Anetki. A może zwęgliła się od żaru mego papierosa, udusiła dymem?
V.
Nie chce mi się wstawać z podłogi. Pionieerzyna wolniutko sączy francuską pościelówę. Gorączka przestała wyświetlać mi w oczach pierdoły, lecz czuję się dziwnie ociężały, kostnieję. Zupełny brak sił, po kilku bezowocnych próbach dźwignięcia dupy zrezygnowany wgapiam się w okno. Czarna gałąź kreśli szponami zaklęcia na szybie, pisze epopeje w nieznanych językach. Coś się ze mnie wylewa, krzepnie i rozpuszcza. Jakaś tajemna, mroczna substancja nie będąca wydzieliną, płynem ustrojowym. Mam to w sobie, a może raczej jestem przez to zasysany. Sam już nie wiem. Przecież nie wybrałem sobie myśli samobójczych, nie wstałem pewnego pięknego ranka i nie powiedziałem ,,a, nie mam co robić z umysłem, pozagryzam się bez powodu".
To one przywlekły się nie wiem skąd, by zrobić mi z życia piekło.
-Piekło, synu, to dobre słowo. wszyscy tam zmierzają.
Wytrzeszczam oczy.
Pod ścianą, przy maszynie singera stoi elegancko, dziwnie ubrany pan. Złoty garnitur z cekinami, czerwony, alfonsiarski kapelusz z pawim piórem. Facet , około czterdziestki ma śniadą cerę, sumiaste wąsy. Jego oczy płoną srebre, jakby w tęczówkach błyszczały monety dziesięciogroszowe.
Już chcę się rozkrzyczeć że co, jakim prawem mnie pan nachodzi, w ogóle jak się tu dostał, na dworze szaleje burza, wręcz huragan, poza tym zaryglowałem drzwi.
Nagle oświeca mnie- to sam szatan!
-Nie diabeł, nie szatan.-koleś najwyraźniej czyta w myślach.
-Chcesz zobaczyć niebo?
-Zdech... - mamroczę półgębkiem. Twarz mam jakby ściągniętą, sparaliżowaną.
-To przecież ja, Agata- ludzki transformers nachyla się nade mną. Fakt, w jego (nadal męskich) rysach można dostrzec jakiśledwie wyczuwalny ślad Agaty, cień jej odbicia.
-Won... - charczę gardłowo.
-Nawet prądu nie masz, biedaku... Warto było stracić wszystko, spaść na dno dna?
-Co cię to obchodzi?
-To ja jestem dyrektorką obskurnej szkoły z twego snu. Uczyłam cię matematyki...
Teraz widzę, że kolejna część jej twarzy przypomina twarz cholernie napalonej pani, z którą chciałem się bzykać.
-Idź precz, czorcie...
-Tak naprawdę mam sto dziewiętnaście lat.
-Nie... rdol...
-Zostawiłeś mnie umierającą w tamtym zimnym kościele. Przymarzałam do posadzki. Lodowate mury i smród śmierci.
Androgyniczny, człowiekopodobny twór odwraca się, pokazuje palcem na kark.
-Guz rośnie. Zaszczepiłeś we mnie...
Macham ręką. Nie ma sensu kłócić się z widziadłami.
Agatka... Moja czarnulka, ostatnia dziewczyna. Pracowała jako barmanka, modelka i dziwka, tańczyła na rurze i w zasyfiałej klitce przyjmowała facetów za pieniądze. Mieszkała w obrzydliwie szarym, liszajowatym bloczysku. Wszystko w jej życiu było tanie, sprane, przechodzone. Nawet myśli. W szczególności one. Agata byłą typową nieokrzesaną prostaczką, wyrażała się, jakby całe życie garowała pod sztywną celą wśród starych recydywistów. Okropne, zeszmacone intelektualnie dziewuszydło. Z twarzy była ładna, to muszę przyznać.
Nie żaden tam męski pasztet, jak Natala.
-Życie mi przecieka przez palce, dni odlatują do ciepłych krajów. Zbliża się zima, coraz bardziej nie chcę żyć- zaczęło mi się biadolić jakiś czas temu.
-Co ty pieprzysz?
-Nic, tak tylko... -mruknąłem zasmucony. Byłem kompletnie sam. Nie jak palec. Jak fiut.
-Nie łżyj, nie zgrywaj Czarlsa, epigonie pieprzony. Pracowałam na kasie w Biedronce- zjawa nie poszła sobie, ciągle stoi obok singera.
Fakt, podkoloryzowałem trochę w stylu książek Bukowskiego, wielki mi grzech.
-Tylko to umiesz robić, ściemniać, pożyczać życiorysy od dawno zmarłych, utalentowanych ludzi. Kim ty już nie byłeś w swoich bujdach?
-Byłem i będę każdym i nikim, mam w zanadrzu sto tysięcy życiorysów. Rasputin, Wałęsa, Raskolnikow... A wszystkie z papieru. Czerpanego, toaletowego, z papierów wartościowych, akcji i obligacji wyemitowanych w upadłych krajach.
-Gnidka jesteś, Florku, taka weszka, zbyt mała, by ją zdeptać.
...mknij się.
-Nigdy nie będziesz dobrym, ani chociażby średnim pisarzem, daruj sobie. Rozwaliłeś głowę i masz zaniki pamięci, zwidy, szalenie ubogie słownictwo Tak się kończy zabawa w poetę przeklętego- kompletnym zgłupieniem. Nie zamaskujesz tego rymami, ściemnianiem, prawda zawsze wypłynie na wierzch: jesteś głupcem. Na własne życzenie. Powiedzieć ci po co żyjesz, kundlu? By karmić się śmiercią innych. Każdej, przeklętej staruchy z okolicy. Jarasz się, gdy umrze ktokolwiek ze wsi. Może powinieneś wyjechać do F., zatrudnić się w zakładzie pogrzebowym, albo prosektorium, skoro tak lubisz kontakt z ludzką padliną? Czemu tak cię ciągnie do pustki, która jest po drugiej stronie, ciemności, której i tak nie odczujesz, bo nie będziesz mieć widzieć? Doskonale wiesz, że tam nic nie ma, mimo to chcesz się zanurzyć w ten niebyt. Tak ci źle? I tylko nie mów, że tchórzysz przed liną. Powiem, co cię tu trzyma. Liczysz, że szare komórki ci cudownie odrosną i staniesz się pisarzem. Tak jest, choć nie chcesz tego przyznać przed samym sobą. Pragniesz poklasku, zaszczytów, chcesz rozsławić własne nazwisko. Tylko trzy osoby w Polsce nazywają się de Nath, więc byłbyś ,,ten słynny de Nath", jedyny, niepowtarzalny. Pierwszy w historii rodu, który zyskał uznanie, wystawił głowę z kałuży. Florian Pierwszy Wielki. Potem poczekałbyś, aż dziadkowie umrą i zostałbyś jedynym de Nathem w kraju. Nie założyłbyś rodziny, nie przekazał arcy-cennej puli genowej, ani nazwiska, zabrał je samolubnie do grobu. A tu guzik, w baniaku hula wiatr, książka nie chce się sama napisać.
Wiesz, że jesteś nieziemsko popieprzony? Jakimi ścieżkami muszą biec twoje myśli, że życzysz śmierci dla własnego dziadka i babci, bo chcesz mieć oryginalne nazwisko? Ty... Ty czubie! A żeby cię cholera wzięła jeszcze dziś! Bukowski z ciebie jak z koziej...
VI.
Zobaczcie, tam, w środku cyklonu, w oku oszalałej burzy stoi domek. Mała, ponad dwustuletnia chatka o dachu porośniętym paprociami. W lepkiej od brudu izbie płonie zielona żaróweczka, stara radio wypluwa kolejną, pełną trzasków piosenkę.
Mężczyzna leży obok szczytu łóżka, z ust cieknie mu różowa piana.
,,Ten teledysk nie ma fabuły, to tylko sekwencja niepowiązanych ze sobą obrazów"- myśli.
,,Kto weźmie mój od lat nieużywany, pełen kurzu komputer? Kto wydłubie z niego pliki tekstowe? Co stanie się z papierzyskami, dziesiątkami kartek? Tak... do śmieci wszystko? Na pastwę myszy, może ognia? Poezja szatkowana przez małe, kosmate zęby, moja niedokończona powieść mieszana w zakamarkach biurka ze śliną gryzoni. Twórczość żuta i wydalana przez ciemną, milczącą siłę przyrody.
Myśli zatrzymują się nad przepaścią. Nic nie dzieli mnie od popchnięcia ich, rzucenia się w ostateczny wir autodestrukcji. Właściwie ona już się dokonuje, sukcesywnie, od lat, od czasu cholernego wypadku. Upragniony zdech pochłonie też moją, pożal się Boże, sztukę.
Niedługo pewnie zjawi się zwid, nowa Agata, będzie ubrana w habit, albo hidżab. Wyrzuci z chałupy wszystko, co związane ze mną. Zamknie drzwi prowadzące do pustych ścian.
Jestem aż do bólu pretensjonalny, pożałowania godny. Nie czuję się nawet chodzącym workiem pcheł i karaluchów. Nie istnieją słowa wystarczająco obelżywe, bym mógł ich użyć w odniesieniu do siebie, do zniszczonego umysłu.
Schody baru ,,Mechanic" w F. były strome, cholernie twarde. Bardzo nieprzyjemnie się z nich spadało.
Jedna zła decyzja- i do końca życia będziesz świrem. Trzask! I uaktywnia się gen schizofrenii, diabeł na sprężynce wyskakuje z czaszki i widzisz, że ma twarz Anety, lub babci, którą tak strasznie chcesz uśmiercić, bo nosi takie samo nazwisko, jak ty- przyszły literat.
Obecnie pomyleniec.
Nadal rozckliwiam się nad sobą, głaszczę i przytulam najgorsze cechy- lenistwo, megalomanię i zwykłe, dosadnie rzecz ujmując frajerstwo.
Postanawiam poddać się do reszty gorączce, wystawić na jej żer. Nie zmagać się z chorobą, bo wiem, że byłaby to walka z góry skazana na porażkę.
Dźwigam się z pozycji półleżącej. Obraz przechyla się, kołysze. Jestem jak w balii pośrodku morza, nędznej łajbie, której grozi zatonięcie.
Gaszę radio i wychodzę na dwór. Ledwie przestępuję próg- wiatr nieomal mnie przewraca, łamie nogi w kolanach. Jest ciepły, ale niesłychanie złośliwy, antyludzki, miecie śmieci, wzbija tumany piasku, przed którymi osłaniam twarz. Trzymam się drzwi, w przeciwnym razie porwałby mnie. No tak! Zapomniałem najważniejszego.
Z wielkim trudem wracam do chaty, z biurka wyjmuję stos luźnych kartek- poezja, trochę prozy, moje życie przemaglowane przez pokaleczony umysł i leżące bezwstydnie na białym papierze, jak na katafalku. Wiążę rękopis szpagatem i idę. Nie zamykam domu, i tak nie miałem w nim nic cennego. Może jakiś złodziej połakomi się na prawie zabytkowy komputer.
Daję się porwać, unieść, wkręcić w wielki i wszystko niszczący wir. Lecę, jak Boga kocham- lecę! Tuż nad głową, niczym kometa napierdziela Anetka, a raczej to, co po tylu latach z niej zostało.
Lądowania nigdy nie były moją mocną stroną, wystarczy przypomnieć wypadek na schodach baru. Teraz też nie spadam na cztery łapy, raczej walę się jak kłoda na chodnik tuż przed wieżowcem Nadfaktu. Kostka Bauma jęczy przyjmując uderzenie mego ciała.
,,To tu!"- myślę cały czas kurczowo ściskając ,,dzieła". Wchodzę do budynku. Muszę przyznać, że inaczej sobie wyobrażałem siedzibę redakcji poczytnej gazety w bądź co bądź wojewódzkim mieście. Wnętrze przypomina niesławną szkołę, która śniła mi się z uporem maniaka, jest równie odrażające i wypełnione menelami. Dziennikarze, czy ktokolwiek tam pracuje, może jedynie statyści, pensjonariusze domów opieki społecznej, noclegowni dla bezdomnych wcielający się w role pismaków, noszą porwane, peerelowskie swetry, rozdeptane buty, spodnie i spódnice poprzepalane papierosami, pogryzione przez mole. Wszystko drugiej i trzeciej świeżości, sprawiające wrażenie od lat nie pranych łachmanów.
Ja również nie przypominam szlachcica na raucie u królowej brytyjskiej, ale wyróżniam się zdecydowanie na plus. Nawet moje sprane dżinsy wyglądają schludnie i elegancko na tle garderoby nadfaktowców.
Po otrząśnięciu się ze zdumienia łapię jakiegoś młodego stażystę w zapyziałej bluzie.
-Gdzie jest biuro redaktora naczelnego? Jestem tu nowy, a to śmiertelnie ważne dokumenty, stenogramy rozmów, które wysadzą rząd!
Chłoptaś łyka bajeczkę, widocznie zdaję się być przekonujący. Z przejęciem prowadzi mnie mrocznym korytarzem. Korzystając z okazji, że trafił się słuchacz naiwny jak przedszkolak wciskam straszny kit o nagraniu polityków, rzucam nazwiskami najważniejszych osób w państwie.
-W zasadzie nie powinienem ci tego mówić, ale i tak lada dzień szambo się rozleje po kraju. Prezydent i cała Rada Ministrów powędruje przed Trybunał Stanu.
-Wejść!- zza betonowych drzwi odzywa się betonowy, ciężki głos.
Stażysta z wypiekami na twarzy z trudem otwiera kamienne wrota, drzwi- głazy. Pewnie wyobraża sobie jesienny, właściwie wczesnozimowy przewrót, jak dokona się za sprawą szmatławca, w którym pracuje. Domyślam się, że podobnie jak ja nie przepada za obecną ekipą. Każdy, kogo znam najchętniej siekierą odrąbałby ich od steru.
-No, co się mówi? Języka w gębie zapomnieliście?
Siedzący za smolistoczarnym biurkiem siwy dziadyga w okularach w rogowej oprawie przypomina mi obecnego premiera, nie wiem czemu. Nie jest podobny ani trochę, sprawia wrażenie grubianina i prymitywa, jednak dostrzegam w nim niejako odbicie, refleks Krzysztofa Z.
-Dzień dobry...
Gabinet stanowi enklawę luksusu w oceanie brudu, jest niczym pałac zbudowany na wysypisku. Całkiem przyjemne, urządzone ze smakiem miejsce, mógłbym tu pourzędować.
-Bry. Co tam macie?- pyta staruch nie patrząc w moją stronę. Dopiero teraz dostrzegam, że fotel, na którym siedzi przypomina konfesjonał- rzeźbę Natalii, zgadza się nawet głowa kozła.
-Wiersze i fragmenty dziennika wybitnego, choć nieznanego twórcy.
Naczelny spogląda wreszcie ze swego satanistycznego tronu.
-Co, kurwa?
-Tu na przykład opisuję, znaczy ten mistrz opisuje...
-Myślicie, debilu, że to jakieś wydawnictwo literackie? Skąd żeście się urwali? - patrzą na mnie żółte, wodniste oczy.
-Właściwie to tak jakby nie jestem tu zatrudniony. Ale mam pomysł- łuszczyca.
-Powtórz.
-Choroby, na przykład dur brzuszny dodawane do każdej gazety. Albo wąglik, lub papier nasączony trucizną jak w ,,Imieniu róży". Moglibyśmy truć ludzi, potem zwalić wszystko na terrorystów. Moje wiersze przenosiłyby śmierć.
Wtedy redaktorowi pękają usta. Wylewa się breja śmiechu, gęsty, dobrze skisły żur. Starzec zanosi się rechotem, wywala jęzor obrosły grubym kożuchem pleśni. Jego głos świdruje mi w uszach. Z sufitu spada potężny kawał tynku, biały proch obsypuje nas obu. Nagle ściany zasnuwa pajęczyna rys i widzę, że cały wieżowiec pomimo szklanej, całkiem nowoczesnej elewacji jest zbudowany z gliny, błota i choroba wie jakiej jeszcze mazi. Szatański rechot starucha sprawia, że budynek kruszy się, rozpada. Twarz, a właściwie diabelska mordziaka naczelnego rozdziera się, gardło mu się pruje. Stoję jak zahipnotyzowany, czas zwolnił, ale czuję, że gdzieś tam za mną, za plecami biegnie jak szalony. Umierają dziadkowie, opuszczona chata rozpada się w zbutwiałe drzazgi. Mijaj.ą dziesiątki lat, nie żyje każdy, kogo znałem. Zostaję zawieszony w tym absurdalnym śnie. Oto mój upragniony zdech- nie obudzenie się. Uszy mi puchną, chyba sypie się z nich piasek. Papierzyska z ,,twórczością" całkiem rozpłynęły się od potu dłoni. Jedna chwila to milion lat zdychania, milion lat wysłuchiwania śmiechu.
Całe to dążenie do samozagłady, wręcz brandzlowanie się myślą o niej było tak naprawdę bez sensu, ona przyszła niespodziewanie, przywiał ją wiatr gorączki, burza niosąca ślepotę. Leżę na dnie snu z wbitym w kark rozgrzanym gwoździem. Choć to co najmniej dziwne, choć wiem, że powinienem wrzeszczeć w duchu, starać się obudzić- czuję się rewelacyjnie. Depresja, złe myśli minęły jak ręką odjął.
Uśmiecham się. Ten sen jest strasznie głupi.
W ciągu długich jak wieczność minut przez głowę przełażą mi karawany myśli, poskręcane robaczki marzeń. Wszystkie na próżno, stąd nie ma ucieczki. I to jest diabelnie zabawne.