Prose

Florian Konrad


older other prose newer

21 february 2017

Glasgow smile cz.IV.

IV.
Walczę z przeklętymi zapałkami. Dopiero siódma podpala szluga.
Siadam na podłodze, choć jest zimno, dygoczę cały. Boję się spłonąć żywcem w pościeli.  
Znów mam głupi sen, zawieszam się. Widziadła nakładają się na rzeczywistość, świadomość zalewa szary tusz.
Gorączka, a może raczej trzeba rzec maligna czyni spustoszenie w umyśle. Mam halucynacje, choć nie brałem żadnej substancji psychoaktywnej.
Jest późny wieczór, mama i babcia oczywiście znów żyją. Zorganizowały jakieś, kurczę, spotkanie modlitewne w chacie, złażą się bliżej nieznane mi stare prukwy, w tym jedna 119-letnia. Zaskoczyło mnie, że miała tak młody głos, jak na kobietę, która już dawno powinna nie wydawać z siebie żadnego głosu.
Baby rozśpiewały się religijnie- pogrzebowo, atmosfera od razu skapcaniała, dom zmienił się w kaplicę przycmentarną.
Nagle patrzę- w (działającym!) telewizorze transmisja z koncertu Britney. Już miałem wyłączać, bo nie gustuję w szmirze, gdy na scenę wyszedł ON- faciu o mojej twarzy. Miał długie blond włosy, okulary, wyglądał bardziej chłopięco, niż oryginał. Ot, taki sztubaczek, ja przepuszczony przez maszynkę odmładzającą, ukobiecony.
-Zobaczcie, jakich pięknych (SIC!) ludzi pokazują!- zawołałem do wyśpiewujących godzinki matron.
Gość zaczął pierwszą arię. Jak się okazuje był kontratenorem. Zniesmaczyło mnie, że strasznie fałszuje falsetem.
-Philippe Jaroussky lepiej potrafi- mruknąłem zmieszany.
Później wymiotło mnie do szkoły. Bo każdy koszmar zahacza o szkołę.Tak mam.
Właśnie miało się odbyć spotkanie literackie z jakąś zagraniczną super- poetką, zjechała się śmietanka krajowych wierszotwórców. 
Nie znalazłszy wolnego miejsca wyszedłem. Moja licealna klasa czekała na WF. W szatni chłopców akurat rehabilitowano potwornie zdeformowanego chłopca- miał małogłowie, porażenie mózgowe, strasznie zniekształcone ręce. Jedna z dziewczyn, piękna K. powiedziała coś o trudności z zakładaniem rękawów na takie powykręcane kikuty.
Wtedy rozgadałem się o aborcji, że matka powinna była usunąć, oszczędziłaby nieszczęśnikowi męczarni.
No i dostałem potężny łomot od chuliganów z klasy maturalnej. Po-twor- ny! Skatowali mnie, bo śmiałem wyrażać się o kalece rzekomo bez szacunku.
Szkoła nagle stała się budynkiem grozy. W plątaninie ciemnych korytarzy śmieci, brud, potłuczone szkło. Ja kuśtykający na boso, zdzierający skórę stóp do żywego mięsa. Ja bity, proszący o litość. Skamlący.
Zacząłem wyglądać menelowato, jak siedem nieszczęść. Niechcący zajrzałem do skrzydła dyrektorskiego. Zostałem objechany przez robiącą za sekretarkę młodą jehóweczkę z mojej wsi. Bo, brudny i krwawiący jak zarzynane zwierzę śmiałem zapuścić się na salony. Skończyło się karczemną awanturą, ludzie, którzy nie doczekali się przyjazdu arcy-poetki stanęli w mojej obronie.
Na dworze lało jak z cebra. Błąkałem się w spowitych mrokiem, zaśmieconych, cuchnących moczem korytarzach. Szkoła była favelą, jednym wielkim slumsem. Mieszkał w niej margines społeczny najpodlejszego kalibru. Z sal wyglądały głowy zakapiorów, będących w wiecznej ciąży, steranych życiem kobiet, mały łobuzów, którzy już byli spisani na straty. Dzicy lokatorzy zasiedlali halę sportową, kanciapę woźnego, nawet magazynek. Lęgli się pomiędzy piłkami lekarskimi, podżerali jedzenie ze stołówki, często terroryzując co słabszych uczniów. 
Za drobną opłatą wskazywali drogę, umieli się poruszać w kombinacie jak szczury. Byli tam Cyganie, brodaci kloszardzi, Azjaci z zauralskich republik byłego Związku Radzieckiego, pijaczki o opuchniętych twarzach. Szkoła nigdy nie zasypiała, tętniła półoficjalnym, pasożytniczym życiem. Wszędzie rozlegały się przekleństwa, śpiewy, zachrypnięte gardła wypluwały krzywo latające ,,Hej sokoły", zmorzony alkoholem niespożywczym Stasiek przestawał być apaszem. Harmonia na trzy czwarte rżnęła, w palarniach kotłował się dym z machorki, tu i ówdzie prowadzono pokątny handelek czym się dało. Ferajny niegroźnych lumpów były trudne do odróżnienia od prawdziwych zbójów, skacowane twarze mieszały się, bulgotały. Można było wdać się w zabawną pogawędkę z siwym, domorosłym filozofem, parę korytarzy dalej- dostać nożem od recydywisty w amoku.
 
Wreszcie wyjście! Wybiegam na deszcz, jakiś człowiek rzuca we mnie kanapką. Biegnę na stragan. Na śmietnik za straganem. Mokry i brudny łapię kawałek styropianu i idę szukać jedzenia. Trafiam na hałdy nadpsutego, wywalonego z kuchni żarcia. W brzuchu mi się ckni. Jedna ze straganiarek mówi, że spleśniały chleb najlepiej uprać we frani. Nie mogę jeść zgniłych odpadków, dostaję cofki. Wracam do szkoły. Znów jestem bity, oprawcy nazywają mnie workiem treningowym.
Przejaśnia się, trafiam na spotkanie pierwszokomunijne na stadionie. Z góry ze świeczkami schodzą małe dziewczynki w żółtych sukieneczkach. Na umieszczonym centralnie ołtarzu przemawia 119-letni biskup.
Lecę do budynku administracji. Może ktoś będzie wiedzieć którędy na dworzec PKS. Zgubiłem się w pozornie znanym mieście. 
Wpadam do auli wypełnionej listami. Sortownia przesyłek nieodebranych. Zatrzęsienie, całe góry białych kartek. Coś jak skarbiec Sknerusa, tylko zamiast złotych monet- listowie w hurtowych ilościach. Zrezygnowany daję nura w jasną, beznamiętną śmierć. Pochłania mnie lawina zdechu. 
 
Ocykam się w cmentarnej kaplicy. Trumna ze mną z poprzedniej części snu wjechała właśnie do pieca kremacyjnego.
Jeden z moich młodszych braci rozkołysał dzwoneczki wiszące na menorze. Spostrzegłem, że i ja jestem Żydem, żydem, aż do bólu Żydem, mam pejsy i jarmułkę. Byłem oczywiście brzdącem, zdziecinniałem. Rodzice poszli do domu, a ja zabrałem się za czyszczenie żarówek w klasie. Bo kaplica- krematorium stała się salą lekcyjną. Wtedy wbiegli wredni szczyle i zaczęli się nade mną znęcać, wrzeszczeć, że pewnie wykręcam żarówki, bo chcę ukraść. Szarpali mnie za ubranie i lżyli. Ocalenie przyniosła blond- trzydziestoośmioletnia nauczycielka, która zapędziła nas do swojej klasy. Matematyczka była ubrana w króciutką, srebrzystoszarą sukieneczkę. Zniewalające, modelkowate ciało. 
Patrzyła tylko na mnie, pożerała wzrokiem. Była potwornie napalona. Miesiła, przeżuwała moje imię, wysapywała je diabelnie namiętnie. Rozmawialiśmy o zbliżającej się wycieczce, na którą nie wpłaciłem 50 zł. Odparłem, że nie lubię podróżować gdziekolwiek, a maniacy nie-siedzenia na dupie w chałupie muszą mieć coś z głową, że ich tak nosi po świecie, jakby im kupry podpalono.
Piękna wyjaśniła że to wyjazd obowiązkowy i wpłaci za mnie. Że w takiej Amazonii musi być gorąco.
-Popatrz, jaka jestem spocona- wyjęczała zadzierając sukienkę. Pokazała koronkowe majteczki wręcz ociekające śluzem. Uroczy, nieogolony, czarny ,,bóbr", z którego tryskały soczki. Esencja kobiecości.
Reszta dzieci w klasie wiedziała, że uczestniczy w spektaklu, pokazie godowym. Pani wcale nie kryła się, aż za bardzo dobitnie pokazywała, na co ma ochotę. Kipiała od feromonów.
-Podnieciłeś się?- spytała piękna K.
-Nie wiem- odpowiedziałem wymijająco.
Nie będę przecież dymać nauczycielki przy reszcie klasy!
Dzwonek. Wszyscy wychodzą, blondi też. A ja mam plan. Mój plan jest nadzwyczajny- jak śpiewał KAT.
Pójść do pokoju nauczycielskiego, zamknąć się tam. Niby to chcieć podziękować za założenie pięćdziesięciu złociszy. Powiedzieć ,,jest pani piękna. także duchowo, ma pani piękną duszę". Potem paść na kolana. Tuż przed jej soczystą waginą. Wiedziałem, że przejęłaby inicjatywę. Już by mnie nie wypuściła prawiczkiem (bo na powrót będąc dzieckiem chyba... wiecie)!
Plany pokrzyżowały... trampki. Jakiś zawistnik podmienił mi buty na porwane. Pod ławką stały dwie pary trampek- podarte i damskie, lewy słodko-turkusowy, prawy w kolorze lilaróż. Założyłem dziewczyńskie, nie będę przecież wracać z gołymi stopami, na których same rany.
Nici z bzykanka, nie pójdę w niemęskoosobowych butach się seksić, bo Blondi mnie wyśmieje. 
Nagle przyplątali się prześladujący mnie szczyle. Sen kończy się sceną skopania biednego, małego Florka.
 
Budzę się przygnębiony. Nawet mi nie stoi. Papieros zgasł, trzymam między palcami czarne resztki filtra.
Cholerny świat, człowiek nie może mieć snu erotycznego, bo zawsze coś się schrzani!
Blondynka rozwiała się w czarnej, rozparzonej nocy, pochłonął ją drapieżny szelest wiatru. Spoczywa pod rozmokłą ziemią, może tuż obok biednej Anetki. 
A może zwęgliła się od żaru mego szluga, udusiła dymem?






Report this item

 


Terms of use | Privacy policy

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1