12 march 2017
Stypolog cz.II.
-Nie szukaj odpowiedzi, bo jest zbyt blisko. Pod powieką. We właściwym czasie sama się objawi- nagle słyszę w myślach głos Radka. Jest podbity głosem jego taty, nieco przypomina kobieco miękki głos J. Ale wiem, że to Radziu Pilerny, zwielokrotniony, rozwiewający się w smrodzie lacoste, Radek, który zaciera się, więdnie. Słowa dobiegają z góry, z wiecznie niedogrzanego, toczonego przez wilgoć piętra, gdzie mieścił się pokój mego nieżyjącego kumpla. Nie byłem tam od lat.
-Wszystko się zakurzy, zbutwieje. ,,Motory", co je zbierałem od lat zgniją, albo stara napali nimi w fajerkach. Już rozpoczęła niszczenie moich rzeczy. Mówię ci- albo zeżrą to myszy, albo strawi ogień. Ale to bzdety, Flor, najważniejsze schowałem. Tysiącstronicowy rękopis, od wczesnolicealnych czasów tworzyłem w najgłębszej tajemnicy. Za sto lat nie znajdą, choćby mieli psi węch, byli jak Indiana Jones.
-O czym?- szepczę wychodząc na podwórze. Ciało biednego Radzia ładują do przerobionego na karawan volkswagena transportera.
Zero poezji, zwykły dostawczak z ciemnymi szybami. Tym można co najwyżej dowozić chemię gospodarczą z hurtowni do osiedlowych sklepików. Elegancja rodem z ,,Żabki".
-Co przeżywasz? Stachowski ma jeszcze nyskę mikrobus. Dobrze, że tego Baśka nie wynajęła, he he.
Znów mówi o matce po imieniu.
-Pisałem o wszystkim i o niczym na raz. Ostatnio o gołej dupie.
Nie wytrzymuję i parskam śmiechem. Hamuję się momentalnie, jednak nie udaje mi się uniknąć gromiącego spojrzenia dwóch stojących najbliżej matron.
-To nie jest śmieszne. Rodzimy się nadzy i tak samo powinniśmy odchodzić. Nie żeby od razu podniebny pogrzeb, bo gdzie tu masz sępy? Do zoo w chuj daleko. Ale u powinno się rozbierać umierających i chować bez ubrań. Hundertwasser to był mistrz, wrócił do natury w stroju Adama, owinięty flagą Koru. Nikt ci nie powie prawdy. Powiesiłem się zupełnie goły. Zdjąłem w parnicy ciuchy, zawiązałem pętlę i... Baśka uprosiła policjantów, by nie nadawali rozgłosu sprawie, bo kto to widział, bo będzie wstyd na całą Polskę. Że się tak wyrażę zamiotła moją gołą dupę pod dywan, he he. Fotki, swoją drogą- cholernie zabawne, są w aktach sprawy. Żebyś to widział! Nieopalony, taki krętek blady... denat ze smętnie wiszącym...
Chrząkam, by zagłuszyć beznadziejny żart. Wyjmuje z kieszonki kolejną dziś pastylkę herdewinu.
-Igła ciągle tkwi w sercu. Z każdym jego uderzeniem wchodzi głębiej.
Jedziemy w kondukcie na cmentarz. Z megafoników na dachu busa płynie ,,Pater noster" w wykonaniu papieża Polaka.
-Tobie jednemu powiem. Ja- droga wiodąca ku przekleństwu, skała o którą roztrzaskują się transatlantyki... Zakopałem pod budą syrenki. Przetocz, to sama kasta. Lekka, wybebeszyłem ją ze wszystkiego, sprzedałem na allegro maskę, silnik... Została sama rama bez dynama. Tam znajdziesz moją powieść- ,,Obrzęk"
-Nie podniosę, kurwa, samochodu!
Miętowy narkotyk szczypie w podniebienie. Powietrze łaskocze. Staję się dziwnie podenerwowany i jednocześnie odprężony.
-Bobrowski nie chciał mnie pochować po numerze, jaki odstawiłem podczas ostatniej kolędy. Już wtedy zbierało mi się na samobója, a wiesz- od lat z wiarą byłem na bakier, nawet łańcuszek z komunii przepiłem. Wchodzi, a ja od progu ,,Ooo, pan inkwizytor do nas wpadł!" Klecha osłupiał, nikt go wcześniej nie witał tymi słowami. Matka zaczęła uciszać, a ja swoje, o świętym oficjum, wyprawach krzyżowych, gwałtach dzieci dokonywanych przez zboczeńców w sutannach, o Pawle VI i jego rzekomych skłonnościach... Nawet nie próbował się kłócić, gdy skończyłem tyradę i kazałem mu wypierdalać- grzecznie posłuchał. Baśka wyleciała z kopertą, przepraszała, omal nie padła na kolana. Obrażony, czerwony ze złości łaskawie wziął pieniądze. Bez słowa, nadąsany jak wielka purchawa. Na świeckiego mistrza ceremonii pogrzebowej stara pożałowała. I jest to co jest.
Uwierzysz? Lamentowała w kancelarii parafialnej, jakby sama go obraziła. Katabasisko się uparł. Że ma zasady, dla takich jak ja nawet po śmierci nie ma miejsca w kościele. Że łamiąc piąte przykazanie, odbierając sobie dane przez Boga życie w zasadzie dokonałem apostazji, wiekuiście wykluczyłem się ze społeczności wiernych, a moje imię nie będzie zapisane w niebie w księdze życia. Ja jebię, Flor, użył słowa ,,wiekuiście"! Na takich tępych babach, na szarym wiejskim motłochu to robi wrażenie. Buc, co żadnej książki poza Biblią w rękach nie miał wychodzi na erudytę!
-No nieźle.
-A przecież miałem rację- tam nic nie ma. Kontaktuję się z tobą jedynie za pośrednictwem herdewiryny. Jeden ze składników zielonego wytwarza głos wewnątrz twojej głowy. Taka mikro- schizofrenia, połączenie z kimś nieistniejącym, czytanie porwanej i spalonej książki. Tylko pozornie niemożliwe.
-Poza mną pies z kulawą nogą się nie zjawił. Żaden ze znajomych. Dzwoniłem do L., J., wiesz- nawet M. odmówiła! P. wykręcił się brakiem czasu, podobno pracował nad jakimś bardzo ważnym projektem.
-Postaw im wódkę, wino, czy co kto pije. Podziękuj. To było wielkie. Genialnie, że mieli mnie w dupie.
IV.
-Przychodzi nam dziś pożegnać cię, mój drogi przyjacielu.- wyrywam się jak Filip z konopi, gdy feniksiarze wpuszczają trumnę do dołu.
Chowają Radka w obleśnie zielonym grobowcu, obok ojca. Trupi marmur, czy tam piaskowiec. Kolor o katalogowej nazwie ,,forest of putrefaction"
Coś mi odwaliło, zły duch wariactwa kazał przerwać druzgocącą ciszę, nieproszony wygłosić pompatyczną przemowę. Mętne oczy staruszków wklejają się we mnie. Zaczynam czuć się jak ryba, garnitur lepi się od śluzu z ich żółtych oczu.
-Odszedłeś w kwiecie wieku, za wcześnie. Całe dziesięciolecia za wcześnie. Spoczywaj w spokoju, nie nam, grzesznym oceniać słuszność twoich wyborów. Na zawsze będziesz trwać w naszej pamięci- gada za mnie herdewin. Plotę sztampowe formułki, narkotyk obraca językiem.
Chcę rzucić garść ziemi na wieko trumny, ale nie wiem, czy ten przywilej nie przypada wyłącznie rodzinie zmarłego. Kompletnie obcy mi jest pogrzebowy savoire vivre. Więc odpuszczam, żegnam się, jakbym właśnie skończył modlitwę.
Cisza jest taka, że skruszyłaby najtwardszy granit.
Przed karczmą stoi brzuchaty Żyd. Wita nas przyjaznym gestem. Jego nalana, drewniana twarz jest zaprzeczeniem archetypicznego Żyda, wiecznego tułacza, ofiary holocaustu, Żyda- po części ciągle głodnego biedaka, przymilnego cwaniaczka, po części dusigrosza ze smykałką do interesów. Co za dureń wyciosał, wydłubał tę rzeźbę? Cholerna komercha. Cały budynek jest blagą, pozerstwem, odeskowanymi pustakami i blachodachówką, z nałożoną dla picu czapą strzechy. W środku rządzi niesprecyzowana przeszłość, wystrój jest kolażem ostatnich pięćdziesięciu lat. Na ścianach wiszą oprawione w ramki okładki ,,szpilek", po kątach stoją dzieże, cepy, kołowrotki.
Nie wiem, jak się zaplątałem na stypę, chyba uznałem ja za integralną część uroczystości pogrzebowych i zwyczajnie przyjechałem za innymi. Na krzywy ryj. Na chama. Nie znam nikogo.
-Pani Pilerny... Musimy porozmawiać na osobności- zaczepiam mamę Radzia. Herod baba patrzy z politowaniem, chyba wyczuwa, że jestem na lekkim haju. Czego może chcieć taki ćpun?
Jakimś cudem daje się uprosić, wstaje od stołu.
-Chodzi o świętej pamięci Radka.
Baba robi marsową minę.
-Otóż mam uzasadnione podejrzenia, że on... Zostawił coś dla mnie.
-Co?!- warczy rozmówczyni.
-Zielone proszki? Nie ma! Spaliłam wszystkie! Żesz ty gnoju! Wciągnąłeś go w to! W śmierć! Ty i twoja suka!
Masz czelność, ancychryście przychodzić i prosić o...
Za znieważenie J. w normalnej sytuacji dałbym w pysk. Z pięści. Miarkuję się jednak, wysapuję złość.
-Nie, skończyłem z braniem tego świństwa. Otóż on... prowadził dziennik. Wie pani coś na jego temat?
-Jaki dziennik? Zdurniałżeś?
-Nigdy nie widziała pani Radka jak coś pisał? Bo on... przyznał mi się, że stworzył... Nie jestem pewien, czy to prawda, mógł to zmyślić, zażartować zwyczajnie, okłamać dla beki...
-On nie kłamał- babsztyl przerywa mi twardo.
-Zwierzył mi się, że zakopał dziennik. Tylko ja wiem, gdzie.
-Gdzie?!- jeszcze twardziej.
-Spokojnie. Przede mną długa droga. Znów będę stać w korkach. Poczekam w samochodzie. Jak się skończy... uroczystość- odwiozę panią do domu. Wezmę szpadel, odkopię. Oddam pani, cokolwiek tam jest. Jeśli nic nie znajdziemy- przeproszę za niepotrzebny kłopot, wyjadę i pa, kurwa mać, więcej się nie zobaczymy. Na razie nie zdradzę gdzie to jest zadołowane, bo muszę, mu-szę wiedzieć, czy ten dziennik rzeczywiście istniał! Muszę być świadkiem wyciągania wraku Titanica! Nawet, jeżeli go nie ma!
Bredzi mi się.
-Proszę o pięć minut. Oddam bez czytania. I wyjeżdżam. Ale zależy mi, by zrobić to dzisiaj, nie będę kursować na darmo. Nie mam samochodu na wodę.
-Ile tych narkotyków jeszcze miał? -zakutogłowa hetera nie wierzy w czystość moich intencji.
-No dobrze, powiem. Przed tak przenikliwą osobą nic się nie ukryje. Pół kilo czystego suszu. Ruscy za to gotowi obdzierać ze skóry. Odgrzebię, zabiorę i tym samym odciążę panią. To nie są sprawy, w które chciałbym wciągać.,.. bo zjawią się nie daj boże inni, gorsi... Z mafią nie ma żartów. Zabiorę towar, załatwię z kim trzeba. Wierzysz, kobieto?! Krzyż ci z pleców ściągam! Życie ratuję! Zabiją cię za dragi, o których nie masz zielonego pojęcia! Chcesz ginąć za niewinność?
Do ogrzycy chyba dociera, że usiłuję jej pomóc. Odwarkuje, że nie ma czasu, a ze mnie bandzior i kryminalista.
Obiecuję zaczekać w samochodzie. Wsiadam, włączam radio. Wiadomości. Kolejny zakładnik stracił głowę dla Państwa Islamskiego, rząd przyjął ustawę o zakazie produkcji i sprzedaży pseudolerdewiny. Ma być wycofana z aptek. Jeszcze zakażcie ludziom oddychać, durnie!
Wprowadźcie obowiązek chodzenia z butlami tlenowymi. Te oczywiście wydawane byłyby za symboliczną opłatą. Oddech naturalny, nie przynoszący wpływów do budżetu - surowo zakazany.
Z jednej strony obserwuję kompletne olewactwo, indolencję, wręcz rozkład państwowości, z drugiej- nasilają się represje, coraz mniej wolno. Obywatel staje się niewolnikiem bumelantów, niewolnikiem- bumelantem. To kraj donosicieli, pomyłek sądowych i partactw. Dziś zabrali popularny, dający lekkiego kopa lek, wczoraj wyciągnęli łapy po papierosy i alkohol, podwyższając akcyzę i zabraniając jarania i picia gdziekolwiek poza zaciszem własnego domu. I to trzeba się upewnić, czy małoletni, bądź sąsiedzi nie są narażeni na widok człowieka z fajką, bądź butelką legalnie kupionego piwa. Między siedemnastą a szóstą rano spożywanie napojów wyskokowych jest możliwe jedynie raz w miesiącu, po wykupieniu odpowiedniego znaczka opłaty skarbowej. Na kartki. Jutro przyjdą po słodycze, reglamentowana będzie oranżada, czy kawa. I wszystko w imię wolności, abyśmy się przypadkiem nie zagazowali bąbelkami, nie otruli kofeiną. Z drugiej strony- za łapówkę można załatwić wszystko- dasz stówę, to cieć z ogrodu zoologicznego przyniesie ci ogon żyrafy, a urzędnik opchnie kserokopiarkę i wszystkie pieczątki. Nikt nic nie wie, a wszyscy wszystkich podpieprzają. PRL-bis.
Ogarnia mnie ciepła, choć dość szorstka chmura, kolejna fala błogości. Zgrzytam zębami.
W odbiorniku siedzi Radek i przeszkadza piosenkarzom, miesza ich mowę. W RMF Babel śpiewają kompletne bzdury. Popiełuszko zginął w Popielec. Na Radzia z popielnika iskiereczka mruga.
Odchylam skołowany łeb, właściwie sam opada na zagłówek. Banalne piosenki, przez mój nagrzany mózg odbierane jako całkowity nonsens, informacje, których nie potrafię ułożyć w logiczną całość, skleić w zdania... To tylko mgła.
V.
Wiesz, J., chcę mówić do ciebie we wszystkich sztucznych językach. Wymyślać nowe, dziwne, ledwie wymawialne słowa. Zrozumiałe jedynie dla nas. Szyfruję każdy dzień, chowam pod skórą, w niecierpliwej krwi. Każdą chwilę trzymam w biurku, pod łóżkiem, za szafą w niewidzialnej, czerwonej kopercie. Po latach od mojej śmierci obcy o przenikliwym wzroku rozerwą je. Nie znajdą nic poza bezwartościowymi monetami z drewna. Spojrzą tępym wzrokiem na obcą im twarz. Awers i rewers zdobić będzie profil nieznanej im władczyni. Mędrcy okażą się ślepymi dzikusami.
Mój cień jest sejfem. Ukrywam w nim obsesje, pożądania, całą gamę uczuć zbyt brutalnych i dzikich, by mieć czelność nadać im nazwę. Zbyt uległych i pokornych, by poniżyć je nadaniem określenia. W pozornie pustym kształcie, niejako karykaturze sylwetki, w tym drżącym i płochym człowieczku drzemię ja prawdziwy. Bawię się w chowanego, skrywam we własnym cieniu, wraz z pękatymi kopertami deponuję w nieistniejącym banku na najlichszy procent. W zasadzie, choć wstyd przyznać- muszę dopłacać, dawać łapówki, błagać, by mnie chcieli przechować choćby przez dwa tygodnie. Znikam za zszarzałą firanką, sejf skrywam za obrazem. Tak toczy się ta dziwaczna karuzela przenikania, rzeczy widzialne są pozornie ukryte, czasem jedynie ja o nich wiem, czasem cały świat. W dni parzyste złodobro należy skrywać przed dobrozłem. I na odwrót.
Mam wrażenie, że wspomniany obraz przedstawia przysłowiowego jelenia na rykowisku. Głęboko pod kiczem drzemie uśpiony sejf. Ty jesteś kluczem, J., jedynie ty potrafisz uwolnić mnie od pozornie słodkiej wolności. Wiesz, wymościłem sobie tam legowisko, drżącymi palcami wykopałem norkę. Zwiedziony przez jakiegoś złośliwca, lub pod wpływem autosugestii uwierzyłem, że to pałac. I spałem przez kilka lat nieświadomy niczego, co dzieje się na zewnątrz. Tuliłem bogactwo głupców nie czując, jak ubranie na mnie butwieje, skóra pokrywa się siateczką zmarszczek. Weszłaś i nie ogarnął cię śmiech. Uświadomiłaś, jak bzdurne są szklane rubiny, kolie z plasteliny. Musiałem wyrzucić bezwartościowe imitacje. Cisnąłem tym przez okno. Do dziś przechodnie walczą o każdy plastikowy pierścionek, gryzą się, biją do krwi o gumowe szafiry. Charczą, wydzierają z rąk atrapy precjozów. Każesz mi być widzialnym, zabraniasz bawić się z cieniem. Porządkujesz chaos.
Spójrz- siwizna się cofa, mogę chodzić bez podpierania się laską.
,,Jesteś piękna, J." Drę to zdanie na drobne strzępy, choć ledwie je pomyślałem. Robię konfetti. Niewypowiedziane słowa, resztki liter rozwiewają się na późnoletnim wietrze. Trafiają do głów przypadkowych ludzi. Wlatują przez uszy, nozdrza, otwarte usta. Nosiciele, ofiary mojej wojny ze światem podświadomie wiedzą, że odebrali jakiś sygnał.
Powołują komisje śledcze do spraw zjawisk paranormalnych mające na celu wyjaśnić co do cholery zaszło. Szarlatani wieszczą, że sam Bóg przemówił, to znak rychłego końca czasów. Co do drugiego mają rację.
,,Jesteś piękna, J".- powtarzam kilkadziesiąt razy dziennie. Okruszki najgłębszej, choć tak oczywistej prawdy docierają do Sudanu, Birmy, na Madagaskar. Infekuję ziemię jednym, krótkim, porwanym zdaniem. Przekaz, wirus umysłu to mój wkład w historię ludzkości. Piszę to na kartach historii tępą igłą znalezioną w sercu biednego Radka. Kocham zarażać.
Cień rozwiewa się. Kolejnych tysiąc zamykam w pustym sejfie. Całym rzeszom najbledszych, ledwie widocznych cieni każę schować się w czerwone koperty.
I jestem prawdziwy, J., już niczego nie udaję.
-E- zasnął ty tam?- kobieta pierwotna wali pięścią w szybę.
Przeciągam się.
-Franek, siadaj- stara Radka komendreruje, jakby to był jej samochód, otwiera tylne drzwi i wpuszcza szczurowatego facecika w
palcie. Gdyby nie obleśny kołnierz z padliny lisa uznałbym, że jest całkiem eleganckie.
-Wojtaluk- przedstawia się nowy, nieplanowany pasażer.
-De Nath. Syn Andrzeja- dopowiadam, by naprowadzić go. Jest w wieku, w którym mówi się ,, ja tych młodych to nie znam, Dorośli, powyjeżdżali... Ojca to tak, każdy znał.
-A ja, panie, nie stąd.
Parę zdań później dowiaduję się, że nieszczęsny Franek jest partnerem Baśki. Poznali się niedawno przez znajomych znajomych. Ona- wdowa, on- stary kawaler, ma nieślubnego syna. Bacha karci, by ,,nie lapał bez potrzeby", ale on zdaje się być przeszczęśliwy. chwali się, szczyci wybranką. W oczach ma różowy blask. Zakochany licealista po siedemdziesiątce.
Staram się pohamować śmiech. Para jak ze starych komedii, jakby celowo dobrana ze względu na przeciwieństwa- chucherko i babsztyl o posturze Obeliksa. Po jaką cholerę ci to było, gościu?- myślę.
-Kryzys wieku średniego miałeś, gdy ja raczkowałem. Zamiast starzeć się z godnością i w spokoju zmarnujesz resztkę życia przy heterze, biedaku. Samotność jest złem, ale bez przesady. Ponadstukilowy nowotwór- większym. I to dosłownie.
-Dzie to zakopał?- warczy Pilerna podając mi szpadel.
-Za durniów nas masz?
-Te, synek- bujać to se możesz... - chudzielec nie dowierza, podobnie jak jego luba.
-I tak to odzyskam, z wami, czy nie, zgredy jebane! Gangsterzy mają wam zrobić wjazd na chatę? Macie cholernie dużo do stracenia. No już, przesuwać budę. Drugi raz nie powiem. Jak wrócę jutro z kumplami- płacisz za benzynę w obie strony, albo ci tak nasram w życie, że się nie pozbierasz. Brać się!- wchodzę w rolę ordynarnego mafioza.
-Ja mam prostatę!- Franio chce się wymigać. Udaję, że nie zrozumiałem.
-Każdy facet ma.
-E... ep!
-Jeszcze raz!
-... żeszkurwamaćpierolona...-wypluwam płuca. Słoń-baba obejmuje rachitycznego kochasia, który poczerwieniał z wysiłku.
Zabieram się za kopanie, mama Radka nie spuszcza ze mnie wzroku.
Coś jest. Czaszka psa? Blaszana skrzynka na narzędzia z ukrytą powieścią? Sowiecki karabin?
Odgrzebuje gołymi rękami. Wiadro. Cholerne, stare wiadro. Baśka uśmiecha się sardonicznie. Podenerwowany wyciągam zardzewiałe barachło, już chcę cisnąć w jej arbuzowatą głowę, gdy odkrywam, że w środku znaleziska coś jest. Woreczek foliowy, a w nim... gruby notatnik!
Nie kłamałeś, nieistniejący, martwy Radziu! Oto jestem świadkiem potęgi herdewiryny! Wywołałem prawdomównego ducha!
-No! Są tabletki! - osłaniam woreczek połą marynarki.
-Nie wkładaj za pazuchę. Co to, pokazuj? Ech żesz ty... Franeeek! Franeeekk!
Ze szkieletu syrenki wybiega cherlak.
-To pamiętnik, widziałam. Dawaj.
-Won. Właśnie przed tobą schował, gruba suko!
Przyszywany tatusiek Radka łapie mnie za bary. Kopniak poniżej pasa studzi jego agresję.
Wije się w bólach, wypluwa sztuczna szczękę jęcząc że pękła mu prostata.
Baśka naciera. A ja w długą. Humanoidalny wieloryb sapie, próbuje dogonić.
-Jezu, ludzie! Bandyta! Napadł! - lamentuje.
Dobiegam do PT cruisera, wsiadam i blokuję drzwi. Kingkongica ryczy jak opętana, najpierw szarpie za klamkę, omal jej nie urywa, a gdy dociera do łba, że zamknięte- zwalistym cielskiem zagradza wyjazd. Staje w bramie z rozłożonymi ramionami, wygląda jak odlany z tłuszczu świebodziński Jezus. Chrzanić to, zawracam i taranuję płotek za oborą. Na szczęście żaden gwóźdź ze zmurszałych sztachet nie przebija opony. Przecinam pole i wypadam na szosę. Hipopotamka ciągle wrzeszczy.
Zatrzymuję się w lesie pod Mazowicami. Poczytam cię. Radek.
Tomiszcze rzeczywiście ma okrągłe tysiąc stron, Pierwszą- tytułową zdobi rysunek smutnego błazna.
RADOSŁAW PILERNY ,,OBRZĘK"- wykaligrafowane zawijasami.
Kolejna, chyba piąta dziś pastylka herdewinu sprawia, że nie mogę zabrać się za lekturę.
Znów myślę o tobie, J. Stajesz przed oczami, objawiasz się w woalce, okryta czarnym materiałem. Pozornie niedostępna i tajemnicza, groźna jak nocny las, w którym drzemią półślepe bestie. Nie boję się, wiem, że są ci posłuszne.
Czuję jak oddychasz. Ta mgiełka parzy. Najmniejszą bestią, potulnym lichem jestem ja, mały Florian de Nath, dziecko, które zabłądziło w zimnym borze, lecz za nic nie chce wracać do domu. Dorosły chłopiec pierwszy raz sam zapuścił się tak daleko. Mały starzec pragnie być rozszarpany przez wilki o srebrnych kłach.
Od pasa w dół jesteś naga. Klękam, całuję cię śliczną, pokrytą czarnym meszkiem. TAM- słowo rodzące wszechświaty, wstrzymujące bieg planet, dźwięk, dzięki któremu tworzą się nowe wymiary. Całuję cię TAM. Nie śmiem GO dookreślić, zamknąć w drewnianej klatce słowa, uwiązać przy nazwie, jak to okrutnicy robią z psami. Nie porzucę GO na pastwę losu, by zdechło z głodu gryząc korę. TAM nie ma granic, ciągle się rozszerza. To mikrokosmos pełen szorstkich mgławic, konstelacji czystego białka, galaktyk antymaterii, gdzie na antyplanetach mieszkają błogosławieni szaleńcy, urojeni kochankowie, błędni rycerze. TAM- mapa, na której ciągle widnieje dawno zatopiona Atlantyda.
TAM to śmierć, twoja łechtaczka, miłość i płacz. To pewność, że wszystkie kobiety poza tobą to chore wenerycznie dziwki z dżumą i AIDS.
TAM jest zazdrosne, nakazuje nimi gardzić, rozpuszcza słoną falą mój dotychczasowy świat, zajmuje jego miejsca.
Uciekam STAMTĄD, by po zaledwie minucie wrócić zapłakany, na kolanach kajać się za haniebną dezercję, błagać monarchinię o akt łaski.
Znów jestem zwierzęciem łańcuchowym, średnio oswojonym. Ugryzę, jeśli ładnie poprosisz.
Chcesz? Zabiorę cię do opuszczonego laboratorium. Pod dywanem jest klapa. Schody prowadzą do piwnicy. Zobacz- gromadziłem to przez lata. Myśli w wekach, zalane formaliną, obsesje i paranoje przykłute szpilkami do kawałka styropianu, terakotowa armia fobii i fetyszyzmów. A to cień, kazałaś wyrzucić, ale pożałowałem. Wypatroszyłem go, zobacz, jak pięknie się zasuszył. Leży w szklanej gablocie niczym dawno zmarły tyran.
Krzywisz się z odrazą. Nie, pozwól mi go zatrzymać, na pamiątkę. Urządzę tu muzeum wypchanego watą satrapy. Założę mu morelowy krawat, oczodoły zakryję monetami z drewna.
TAM to gwarowa nazwa Styksu. Niesiesz zapomnienie, J., jesteś tą dziwną energią, co każe ćmom spalać się w płomieniach.
Jeśli jakaś przeżyje chrzest ognia- oczyści się, przemieni w gorącego motyla.
Zbierasz je, wrzucasz do kominka naszej ciągle nieostygłej, kamiennej chaty. Podnoszę woalkę. Patrzę ci w oczy i czuję, jak czas skrapla się, wszystko wokół jest deszczem padającym w niewłaściwą stronę, w chmury. I wyżej- deszczem ciągnącym w kosmos, w głuchą, bezdenną studnię
Akcja!- krzyczy Radek spod ziemi. Jego zduszony głos jest przesiąknięty zielenią.
Znów mamy po dziewiętnaście lat. To prequel, w którym nic złego nie ma prawa się wydarzyć.
Wrony wydziobują szkliste oczy szwarccharakterów. Akcja porno-sielankowej telenoweli będzie toczyć się już zawsze. Dwoje aktorów zatrudnionych na wieki. Każdy odcinek, choć trwa mniej niż sekundę ma wielomilionową oglądalność, ściąga przed telewizory dzieci, profesorów, chłoporobotników, staruchy. Oglądają nas w szpitalach i więzieniach. Ogląda nas prezydent, premier i marszałek sejmu, wszyscy ci durnie, łapówkarze, kombinatorzy i cwaniaczki.
Gapią się z przyzwyczajenia, jesteśmy dla nich lalkami skaczącymi na ekranie, albo ślepo podążają za modą (serial, choć nie ma nazwy jest szalenie popularny i nie wypada go nie lubić). Niektórzy widzowie o naturze szaradzistów próbują wejść do środka, odgadnąć znaczenie krótkich scen, przebłysków akcji. Walczą z oporną materią, sklejają w głowach pojedyncze kadry. Nikt nie rozumie sensu. Nikt, nawet cień nie był TAM.