12 march 2017
Stypolog cz. V.- OSTATNIA
Mówimy bzdury, słowa ślizgają się po szklanych ścianach. Plus i minus odpychają się.
Przeklęte chochliki z szuflad, komód, sekretarzyków, złe licha spod wersalki, zza meblościanki sprawiają, że nie możemy nawiązać kontaktu. Zakłócenia. Gadamy po chińsku. Nie znamy chińskiego. Czuję się, jakbym trafił do przedszkola, gdzie dzieciaki używają wymyślonego na poczekaniu języka. On mutuje, każdy szkrab posługuje się inną gwarą. Momentalnie zapomina co powiedział i tworzy nową.
A może wszystkim spod podłogi, zza kotary steruje Radek, szara eminencja? Nie sufler, raczej krypto- reżyser, nieśmiertelny duch pociągający za sznurki. Nie wiem, czemu nie umarł wraz z ciałem, lecz...
-Bredzisz, Florciu. Masz rację- żryj więcej zielonego, a będziesz rośliną.
Z ust wydobywa mi się gardłowy bulgot, charczę, wypluwam watę szklaną. J. gładzi mnie po resztkach włosów.
Diabli wzięli odmenelowanie się, wychodzenie na ludzi. Nie potrzeba alkoholu, by się kompletnie złajdaczyć. Mam tak autodestrukcyjną naturę, że przesadna konsumpcja fanty, żelków haribo, nadużywanie głupiej herbaty zmieniłoby mnie w przegrańca życiowego, rozbitka dryfującego na kawałku sklejki po wzburzonym oceanie. Wymarzona bezludna wyspa ciągle się oddala, pożerają ją mgły, zapada się za horyzont. Boję się, że nie starczy życia, by tam dotrzeć, nie dopłynę nigdy, lub- co gorsza- utonę parę metrów od brzegu. Chyba bezpieczniej będzie porzucić fantazje, zanurzyć się w odmęty szaleństwa, zanurkować na samo dno. I zostać, osiedlić się pośród raf koralowych, utracić zdolność oddychania.
-Dobrze już, dobrze...-J. tuli mnie niczym zaryczanego szczyla.
-Zamknij oczka, Flo. Teraz widzisz wyraźniej? Wyostrz zmysły. Herdziulek wypłukuje całe zło... Najświętsza toksyna. Powinniśmy wziąć wysokooprocentowany kredyt kredyt pod zastaw mieszkania i kupić opuszczony kościółek ewangelicki. Wiedziałeś, że w Stanach istnieje Kościół LSD? My modlilibyśmy się do zieleniny. Dwuosobowa sekta czcicieli tabsów. Uszyłoby się ornaty... Codzienne msze! Przyjmowanie eucharystii!
-Odlatujesz, mała. Wyłaź z wizji, bo cię Radek dorwie. To Fredi Kriger, przychodzi w nietrzeźwych snach, he he.
-Spójrz! Jezu!- krzyczy J. Zrywa się jak oparzona, potrąca pudło ręcznie malowanych ludzików z drewna, pseudogóralskich ciupag, plastikowych mieczyków, cholera wie skąd wytrzaśniętego ustrojstwa.
-Tam!- wskazuje okno.
-Szerzej, kurwa, gały!
Teraz i ja widzę. Przejście stopiło szyby, spaliło framugę. I zieje, przyciąga soczyście czerwoną mocą. Mamy wspólną halucynację, wszechmogący Radziu wtłacza nam do głów jednakowy, bzdurny obrazek. J. unosi się w powietrzu. Zagracone mieszkanie jest jak nimb, blask otaczający świętą, która objawiła się grzesznikowi. Mam opory, nie chcę się nawrócić.
Wszystko powstało z martwych, stworzyło się na nowo. Ziemia pękła i z jej skorupy wykluł się nowy, czystszy glob, planeta wilgoci.
J. prorokuje, z emfazą wygłasza głupoty.
-Jesteś tym lepszym bratem, Florku. Zły król chce się ciebie pozbyć. Nie ma odwagi, by nakazać skrytobójczy mord, lub samemu wsypać truciznę do wina. Pod byle pretekstem zamknął cię dożywotnio w wieży. Kara za nieprzestrzeganie postu od dragów, albo bluźnierstwo.
Teraz on rządzi. Ty- pierworodny, prawowity następca tronu gnijesz w ciasnej celi. Nie możesz nawet wyjrzeć. Tak wysoko, że światło nie dociera, powietrze jest do tego stopnia rozrzedzone, że nauczyłeś się nie oddychać. Twoje płuca zaschły, to gąbki pełne gorących kamieni.
Dziś masz urodziny. Okrutny, przyrodni brat postanowił zrobić ci prezent. Wie, że nie dożyjesz następnych, przegryziesz żyły z nie dającej się znieść samotności. Mam dziesięć latek, Flo. Rodzice sprzedali mnie za dwa złote talary. Biedna, mała wieśniaczka w zgrzebnej koszulinie. Zawszona. Strach, pasożyt pożerający serce. Prowadzą mnie związaną. Właściwie wloką. Ślimak schodów, niekończące się stopnie. Mysi smród, stęchlizna, woda płynąca po ścianach. Wyciągnięto mnie z zabitej dechami pipidówy. By rzucić na żer. Po co? Wszystko jest po coś, Bóg, do którego żarliwie się modlę, zaklęty w spróchniałej nastawie ołtarzowej, przeżartych przez korniki twarzach świętych figur, stary, posępny Bóg ma wobec każdego plan. Nie pojmuję go, ale nie czuję się przez to jakoś szczególnie głupia. Nikt go nie rozumie, nawet najtęższe umysły, nawet arcykapłani zjadają zęby na próbach odkrycia o co do kurwy nędzy chodzi naszemu groźnemu Stwórcy, co drzemie w głowie Istoty w niebiosach, Rodzica, Prapoczątku. Boję się ciebie Flo, bardziej niż Boga- gałązki oliwnej, gałązki bzu, gorejącego krzewu tarniny.
Szczerbate babsko wlokące mnie na stracenie, na rzeź twierdzi, że jesteś bestią, przyszedłeś na świat okropnie zdeformowany. Minotaur zamknięty w pionowym, klaustrofobicznym labiryncie. Pożresz, rozszarpiesz to pewne. Z każdym krokiem wyraźniej słyszę jak sapiesz, czuję parzący oddech na pergaminowej skórze.
Babsztyl otwiera drzwi. Zostaję wepchnięta w mrok. Na stole lampa naftowa. Jajko wypełnione światłem. Guzik widać. Ktoś majaczy w kącie. Jestem twoja. Zaraz pochwyci mnie monstrum żywiące się mięsem dziewczynek, wyjadające ich błony dziewicze.
Po nodze spływa strużka sików. Tak się boję.
Okazuje się, że nie jesteś szkaradnym stworem. Podchodzi do mnie łysiejący, ponadtrzydziestoletni, całkiem przystojny facet. Człowiek!
Sparaliżowana strachem nie mogę się nawet uśmiechnąć. Pierwszy mężczyzna! Zdzierasz ze mnie łachmany. Prawie nie mam piersi. Dwa nierozwinięte pąki.
Wkładasz we mnie gorące, spocone palce. Klękasz. I jesteś wewnątrz. Językiem. Tymczasem w swej komnacie umiera Radek. Z oczu wylatują mu kosmate ćmy. Zanim nastanie świt ciało okrutnika sczeźnie do reszty, służący znajdą jedynie kilka zmurszałych kości.
Nie wiem, czemu w tej wizji jestem małą dziewczynką. Bywam oziębła. Szkielet Radzia, herdewin, twoja impotencja- wszystko jakby tworzyło bzdurny kolaż. Chodzę po składowisku beznadziejnych pomysłów, jak żul. Zbieram odpady, grzebię w myślach przypadkowo spotkanych osób, reanimuję niedokończone książki, odgrzewam zaniechane plany. Narkotyk uwięził mnie na śmietniku idei. Nic nie jest moje, oryginalne. Deflorujesz mnie- przerażone dziecko. Odgrywamy Piękną i bestię w nieco pedofilskiej wersji. Jesteś mistrzem, starszym bratem, kochankiem i śmiertelnym wrogiem. Widzę to nawet na trzeźwo. Czort by wziął ten upierdliwy motyw.
Najgorsze, że nigdy nie ma sensownego zakończenia. Trip bez powrotu, droga jednokierunkowa, porzućcie wszelką nadzieję wy, którzy to śnicie.
-To co- idziemy?-wskazuję jarzącą się otchłań.
-Pewnie, przecież nie wypadniemy na chodnik. Flaj, Florek, lajk en igel. Jak orzeł biały. Bez korony oczywiście.
J. bierze mnie za rękę. Unosimy się. Rupieciarnia rozmywa się. Bibeloty, barachło, które przez parę ostatnich lat stanowiło namiastkę dziecka, psa, domowego pupilka, było protezą mającą wypełnić nasz koszmarny brak życia, wszystkie puzderka, pozytywki, wypchane kury, gęsi, szklane koraliki, cały ten chłam staje się piaskiem. Lecimy nad bezkresną pustynią. Nie, zaraz- to śnieg! Chcę krzyknąć, ze zwiało nas w okolice koła podbiegunowego, ale spostrzegam, że nie mam do kogo. Jestem sam nad białą kartką. Ostatnią z rękopisu Radka. Czas zakończyć deliryczną grafobzdurę, tekst wypocony przez ledwie kontaktującego ćpuna. To będzie druga, prawdziwsza śmierć. Najgorszy koszmar, jaki mój zmarły kumpel mógł sobie wyobrazić: detoks. Przemywam twarz zimną wodą. Skończyłem z piciem, zwyciężę i tego skurwysynka.
J. leży na kanapie z pudełkiem pod głową. Księżniczka na ziarnku syfu. Piguły lądują w muszli klozetowej. Trzeźwość to koniec, panie Pilerny, to gorsze, niż twoje żałosne samobójstwo. My uciekaliśmy przed zupełnym wyjałowieniem w graty, zbieranie dupereli. Nawet tego nie potrafiłeś. Znaczki, kuźwa, mogłeś kolekcjonować, sklejać modele statków, kupić se playstation i marnotrawić długie godziny na łażeniu z gnatem po wirtualnych lochach. Nie, byłeś zbyt cwaniacki, by przykleić się do durnego hobby, które summa summarum uratowałoby ci życie. Nawet baby nie miałeś porządnej. Pieprzony żigolak, co daje dupy za działkę. I wreszcie upokarzająca, niezrozumiała śmierć. Wszystko potrafiłeś spartolić, arogancki kretynie. Jedyne co ci wyszło, to pokonanie nałogu. Definitywne. Odtrucie się na wieczność. Czy jedynie to tobą kierowało?
Pochylam się nad rękopisem.
-Cześć, Radziu. Żegnaj.
Zapisuję maczkiem zeszyt półkartkowy. Epitafium, nekrolog, zaproszenie na stypę połączoną z pokazem sztucznych ogni.
***
-...żesz ty...
Koła ślizgają się, jakbym jechał po niezastygłym kisielu. Szklanka. Dobrze, że opony zmieniłem na zimówki. Zawierucha taka, że psa z domu nie wygnać. Pogoda jak ze skandynawskiego thrillera. Nic, tylko czekać na pojawienie się denata i detektywa- alkoholika, przedwcześnie posiwiałego smutasa, od którego właśnie odeszła ósma żona. Umrzeć musi piersiasta blond gwiazdka reality show, albo słynna aktorka porno. Morderczynią okaże się jej rodzona babcia, pozornie przesympatyczna staruszka.
Wycieraczki zaraz wybiją przednią szybę. Okropna śnieżyca. Samochód ledwie trzyma się drogi, walczy z wiatrem. Silne podmuchy próbują wepchnąć do rowu. Zima tysiąclecia. Trzecia z rzędu. Prawie w całym województwie nie ma prądu, ciepłej wody. Polskę zawiało, zamiotło, przysypało. Mijam martwe wsie, domy porośnięte lodowymi paprociami. Panuje dobrowolna prohibicja, nawet menele boją się zamarznąć na bani, ekspedientki nie chcą sprzedawć więcej, niż jedną butelkę wódki na osobę. Wielki zamrażalnik. Zmobilizowali wojsko, kto żyw pomaga w walce z żywiołem. W ruch idą szpadle, łopaty. Pługopiaskarki kursują na okrągło. I tak dziś zdążyłem się zakopać ze sto razy. Prawie noc, ale znając życie ugrzęznę w zaspie jeszcze wielokrotnie. Monotlenek diwodoru- parszywy skubaniec.
Zimno wykończyło kilkaset osób.
-Co do...?
Z ćmy wyłania się najprawdziwsze yeti. Płci żeńskiej. Dziewczyna, zaśnieżona jak nieboskie stworzenie. Długie, czarne włosy targane lodowatym wichrem. Na rękach trzyma dziecko, kilkuletnie. Ubrana jest w palto i dżinsy. Żadnych rękawiczek, szalika. Adidasy.
Ostrożnie hamuję.
-Dzięki- mówi słodkim głosikiem otrzepując się. Zdejmuje czapkę z wielgachnym pomponem, odrywa sople spod brody. Ładuje się na przednie siedzenie. Bije od niej arktyczny mróz.
-Mądra jesteś? W taką pogodę wychodzić na stopa? Chcesz umrzeć?- pytam z wyrzutem.
-Wiktoria. Venka- przedstawia się uśmiechnięta, jakby nie dostrzegając mego wzburzenia. Jest młoda, góra dwadzieścia lat. Ma piękne, duże oczy. Nie wyłupiaste. Magnetyczne. Urocza brunetka przyprószona siwizną. Białe pasma farby. Chcę mruknąć, ze nietrafiony pani zrobiła balejaż, taka ładna osóbka nie powinna się postarzać, ale odpuszczam. Co mnie obchodzą kudły obcej laski? Jeszcze weźmie mnie za napaleńca, co to kobiety w życiu nie miał i komplementuje każdą napotkaną, liczy na szybki numerek, stały związek, małżeństwo, cholera wie na co.
-Florian. Gdzież to się pani wybrała z dzieckiem? Życie nie miłe?
-Musieliśmy... Zasięgu nie ma, o stacjonarnych też można zapomnieć. On mnie chciał...przepraszam- głos dziewczyny łamie się.
W dach auta wali seria z karabinu maszynowego. Grad wielkości piłek golfowych. Mętne słońce, deszcz, szadź, grad. W styczniu jak w garncu.
-...bił mnie. Czymkolwiek się dało. Widzi pan? To od tłuczka do mięsa. Misia też lał, głównie pasem. Wreszcie nie wytrzymałam...
Moja pięknooka pasażerka zaczyna płakać. Chowa twarz w dłoniach. Omal nie popełniam okropnej gafy i nie rzucam ,,jak się wabi synek?". Chamski żart, cholernie nieodpowiedni w tej sytuacji.
-Partner? Maż?- zagaduję. Nie jestem dobry w pocieszaniu kogokolwiek. Empatia mi się nie wykształciła. Taka zaleta, przystosowanie do życia we współczesnym świecie.
Wiem, że powinienem skierować rozmowę na inne tory, a tymczasem wypytuję pannę kto ją zlał. Jakby robiło mi różnicę.
-Tak, Radek... On jak zwykle...
Ze strzępków zdań dowiaduję się, że miała wątpliwą przyjemność wpaść z wyjątkowym chujcem. Siedemnastolatek po poprawczaku, który umiał tylko chlać, kraść, spuszczać łomot i spuszczać się. Typowa patologia, historia, o jakich co rusz piszą w prasie, trąbią w tiwi. Z głupia frant ogarnia mnie podniecenie. Mała jest naprawdę śliczna. Ledwie mogę skupić się na jeździe. Czuję, jak z bezwładnego fiuta wycieka gęsty płyn. Dreszcz przeszywa ciało. Chwilę jedziemy w milczeniu. Skończyły mi się tematy. Myślami rozbieram czarnulkę, fantazjuję o lizaniu jej wygolonej różyczki. Wkładam w nią język i żałuję, że nie jest długi jak u kameleona. Wsuwam palce, nos, oblepiam twarz słonym, smakowitym śluzem. Mam go na wargach, w nozdrzach.
-Jak się nazywa synek?- wypalam w końcu, by przerwać nieznośną ciszę.
-Miś. Michał.
-Ładnie. Grzeczny jak aniołeczek. Nic a nic nie płacze. Żyje chociaż?- silę się na żart. Dziewczyna gromi mnie wzrokiem.
Bule balls, jaja zaraz eksplodują. Gdybym był sam w aucie- wsunąłbym rękę w gacie i se zwalił.
-Gdzie cię... panią podwieźć?
-Gdziekolwiek, byle dalej od tego, kuwźa, zwyrodnialca.
-Mam parę spraw do załatwienia w ...-cach.
Penetruję ją palcami ,,Kocham cię, Wiki..."-sapię przez zaciśnięte zęby. Następna myśl: na jeźdźca. Rozkładamy siedzenia. Mała dosiada mnie. Na zewnątrz szaleje śnieżyca, świat znika w zawierusze, następuje ostateczny upadek tak zwanej Polski. Wściekle katolicki kraik zostaje przykryty grubą pierzyną. Nikt przy zdrowych zmysłach nie waży się odkopywać. Zaśniemy w rozgrzanym miłością PT cruiserze.
-Venko- brzmi jak nazwa firmy. Venko spółka z o..o.- największy w Europie południowo-wschodniej producent armatury łazienkowej.
Postanawiam odepchnąć natrętne obrazy, znieważyć dziewczynę, może nawet pokłócić się, wyrzucić z samochodu w sam środek burzy, byleby tylko przestać fantazjować o pieprzeniu się. To jak rozdrapywanie świeżo zabliźnionej rany. Jestem impotentem, nie mam prawa myśleć o kimkolwiek, zwłaszcza o tak ślicznej...
-...dźgnęłam Misia...
-Co?- odwracam się.
Najwidoczniej pomimo pogody laska ma ochotę się powygłupiać.
-Chyba był przygotowany. Nawet nie kwilił. Zamknął tylko oczy. Nóż- niczym w ciasto, jakbym kroiła tort, nie żywą istotę...
Venka/Wiktoria zsuwa kaptur z główki dziecka. Jasna grzywka cała w zaschniętej krwi. Siny, skostniały trupek. Liliowe, półotwarte usta. Krzyczę. Nie wiem, co. Obłąkańczy wrzask. Rzeczywistość kruszy się, rozpada niczym strącony z cokołu gipsowy posąg. Venka z Milo z odłamanymi rękami.
Tracę panowanie nad kierownicą, garbaty chrysler ląduje ryjem w pryzmie śniegu. Wybuch kryształków. Roztrzaskana woda. Bryzgający lód. Strach, piekące języczki ognia wydobywają się z krtani, z trzewi. Czuję, że mam ślinę w krwiobiegu.
***
Stawiam kropkę. Tu kończysz się, Radziu. Dopisałem ostatni rozdział naszej nieskładnej opowieści. Finał. Idź precz, dobranoc. Zniknij w głębi ekranu, goń tęczowe potwory w japońskich kreskówkach, burz opuszczone chatki z polnych kamieni. Kupuj herdewin, płać drewnianymi monetami. Stygnę, akcja nonsensownej książki łączy się z majakami. Słyszę cię, gnoju. Zawsze chciałeś być z J. To prawdziwy powód twego samobójstwa? Bo wolała mnie?
Jutro, pierwszego dnia abstynencji zrobię coś strasznego- rzucę się z wieży wraz z mała, niewinną J., albo znikną pod zwałami piasku i gruzu. Rozpadną się gorące kamienie.
Żałuję, że nie mam dzieci, że jestem żałosnym frajerem z miękkim chujkiem. Synka nazwałbym Radek, córkę- Wiktoria. Umarłyby wraz ze mną. Samobójstwo rozszerzone, złoty strzał, wstrzyknąłbym im końską dawkę zielonego, wodny roztwór śmierci.
Wiem, że J. poddała się aborcji. Dziewiętnastoletnia cichodajka i stary prawik- impotent. Dobrana z nas para. Nie wiem, z kim się puściła.
Z Radziem, F. K. , czy z A.P., tym łysym kretynem po zawodówce. Mało ważne. W zasadzie dobrze zrobiła, powinna mieć coś z życia. Ja potrafię tylko wpychać palce, powtarzać frazesy o bezgranicznej miłości. Niepotrzebnie wypuściłaś mnie z klatki, moja kochana. Samotność była jak oswojona bestia. Obłaskawiłem ją, zacząłem tresować. Pocieszasz, prosisz, bym się nie zadręczał. Myśli nie sługa, wymykają się spod kontroli. Ciągłe poczucie winy, że nie potrafię stać się mężczyzną. Wyciągnęłaś z magazynu zapomnianą kukłę. Od pasa w dół jest żarta przez mole. Można sztukować, doszywać co się chce. Moje ciało odrzuci każdy przeszczep. Za późno na normalność, J., straciliśmy co najmniej dziesięć lat. Nie ma czego ratować. Chatka z polnych kamieni nie nadaje się do odbudowy.
Z odpływu wyrastają kwiaty. Zasiałem herdewin w rurach, kanały szarego, powiatowego miasteczka zmieniły się w ogród botaniczny. Z kratek ściekowych wydobywa się miętowa, narkotyczna woń. Odurzeni przechodnie rzucają się pod koła PT cruiserów i świeżo wyremontowanych syrenek. Giną rozpaćkani na miazgę. Nikt nikogo nie żałuje. Pracownicy ,,Feniksa" ledwie nadążają z ładowaniem umarlaków do trumien. Kto jest zbyt rozjechany zostaje zmieciony drapakiem na pobocze. Bezpańskie psy i kocury mają wyżerkę.
Trupi sejm kończy obrady. Przegłosowano samorozwiązanie tak zwanej Polski. Wszyscy byli za. Kto próbował się wstrzymać- kończył w objazdowym krematorium.
Schodzę do piwnicy. Tu nie znajdą mnie wszyscy policjanci świata. Rozklejają plakaty z portretem pamięciowym, na którym ledwie przypominam siebie, wypytują znajomych. Na szczęście panuje zmowa milczenia. Kumple mnie kryją, lub po prostu mają w dupie i nie obchodzi ich, gdzie jestem, czy żyję, zaćpałem się, przedawkowałem tabsy, czy zrobiłem to samo, co Radek.
Grozi mi dwadzieścia pięć lat karceru za zabicie Frania, gacha starej Pilernej. Kopnąłem go w zrakowaciałą prostatę. Pękł guz. Szara breja rozlała się po organizmie starucha. Umarł przed przyjazdem pogotowia.
Zdejmuję ubranie. Śmierdzi perfumami lacoste. Rzucam zapałkę. Jest tak nasączone spirytusem, że migiem staje w płomieniach. Sobaki już nie wywęszą.
Stoję goły jak święty turecki. Z bielonych wapnem cegieł wypełza drżący cień. Bruzda na szyi nieudolnie zamaskowana morelowym krawatem.
Nie znam tego faceta! Czy tak wyglądałby dorosły syn J. gdyby pozwoliła mu żyć?
-Skarbiec jest pusty. Rozkradli wszystkie monety. Gówno kupią, większość to fałszywki wydłubane z próchna. Wszystko podrabiają w tym bantustanie, nawet groszaki.
-Już nie kocham J.. Zmarnowałem się, zasklepiłem w cholernym samotnictwie, obrosłem kolcami. Nie można cofnąć tej mutacji. Już na zawsze...
-Wiem, Floruś, wiem. Mówiłeś, że chciałbyś się znaleźć TAM. Nie wiesz, o czym mówisz. To martwa kraina. Każdy zbłąkany wędrowiec zmieni się w piach. Nawet dziecko. Wracaj lepiej do mieszkanka, pozbądź się gratów. Nie potrzebujesz rupieci, J., nie musisz już ćpać.
Zawsze będziesz nosić igłę w sercu, jak Radek. Twoja nigdy nie zardzewieje.