13 march 2017
Kneph (drugi fragment powieści)
Rozdział Drugi
Synestezja
Znów pogrążam się w omamach, życie staje się w teledyskiem.
Uodparniam się na tabletki, tablety na których wyświetlam majaki.
Kolejne odbryzgi pamięci.
W szkole byłem krótko, dzieci szydziły ze mnie, nie próbując dostać się do szalonego, kolorowego światka.
Nauczyciele zakładali kajdanki, cchcieli zabić indywidualność.
Wycofałem się z życia, zamknąłem w domu, gdzie stare meble patrzyły z pobłażliwością.
Wiedza narodziła się sama, psychika wygenerowała ją z ciszy, istna partenogeneza szaleństwa, perpetuum mobile, reaktor atomowy wypełniony tłuszczem.
Żywiłem się sztuką, kłębkami kurzu i promieni słońca.
Florpoeta, dzikie dziecko, z którego wyrósł... potwór.
Przepaliły się obwody i każda próba włączenia w ten żałosny łańcuch choinjkowych lampek skończy się zwatrciem.
Bezdomność wżarła sie w moją chorą łepetynę. Kompleks niższości.
Tylko Vincentia mnie akceptuje.
Jakaś nieokreślona myśl pulsuje w moim krwioobiegu, szarpie struny głosowe.
Tracę słuch i ostrość widzenia, urywam myśli w połowie i idę przed siebie kompletnie otępiały.
Andżelika musi zawracać mnie ze ślepej drogi donikąd.
Czasami rozmawiałem z nieistniejącymi ludźmi, gestykulowałem, klnę na niewidzialnych adwersarzy.
Nic nie było w stanie wyrwać mnie z tego ogłupienia.
Biorę mocniejsze leki, już niedługo apteka stanie się moim drugim domem.
Choć na dobrą sprawę nie mam nawet pierwszego.
Coraz nowsze trucizny.
Vincentia znosi to cierpliwie.
Kochana moja!
Dni zanikają, obrazki zaczęły ześlizgiwać się po nieprzemakalnym pancerzu.
Próbuję chwycić się ich, pozostać na powierzchni.
Codziennie zrywam wierzchnią warstwę, zatapiam się pod skórę.
Wbijam ostrza, coraz mocniej, przypalam otwarte rany.
Czuję, że moje życie jest bezwładnym unoszeniem się, dryfem w ułudzie, świat ogarnęła jakaś wewnętrzna cenzura, zasuszenie.
Coś obudziło się z letargu i przez nikogo niezauważone, burzy ład, przecina chmury.
Dysharmonia, wewnętrzne rozkojarzenie.
Wielki mechanizm spowalnia, każdy przedmiot zdaje się być puszysty i nagi, obdarty z pancerza.
Życie staje się prądem napędzającym wizje.
A może to tylko plastik i tektura, makieta prawdziwego życia, które toczy się gdzieś za ścianą, podczas gdy ja gonię papierowe demony, mieszkam w domu z wycinanek?
A jeśli zaraz skończy się ten spektakl, jarmarczna tandeta runie, deszcz spłucze zbyt pastelowe kolory z nieba?
V. i ja, wszyscy obudzimy się, by zamieszkać w prawdziwych domach.
Nikt nie postawi znicza na grobie z palm, w którym spocznie ułuda.
Zapuścimy korzenie, zaczniemy budować przyszłość na gruzach światła lampionów.
Minął miesiąc, odkąd zamieszkałem u Andżeliki.
Jestem pasożytem.
Tylko ona trzyma mnie przy życiu.
Nasze uczucie, Uczucie, UCZUCIE.
Bez niego wszystko obróci się w perzynę, rozpierdoli się.
Pogoda zaczęła wariować.
Chyba zaraziłem ją szaleństwem.
Wiele kolorów pcha się na niebo: szarości, nieodrodne dzieci nocy, smutne i niosące w brzuchach hektolitr wody; za nimi próżne czerwienie i purpury pełne jesiennego brudu; fiolety nieśmiało odbijające się w płykich kałużach, czernie, wstydliwie chowające się na krawędziach dachów, brązy, cytrynowe refleksy.
Na końcu z lasów wypełzła zieleń, w leniwym czerwcu zapanowała trupia atmosfera.
Wyjątkowo obrzydliwa odmiana trądu.
Na próżno słońce świeciło przez całe dnie, wrzucało nam przez okna gorączkę.
Mieszkania od wewnątrz obrastały jesienią, woda kapała z szaf, liszaje puchły na ścianach.
Zimno oplatało ludzi, buzowało na twarzach.
Wiatr kołysał zapchanymi trawą rynnami, lepkie chmury okrywały niebo.
W końcu sierpień zaczął osuszać się ze stęchlizny poprzedniego roku.
Ludzie zaczęli żniwa, zbiory ciepła. Brać, całe kłosy, póki jeszcze jest!
Zrzućcie poprzepalane papierosami garnitury, deszczówkę w przemoczonych płaszczach i futrach!.
Połóżcie się na chodnikach, celebrujcie spóźnioną, sierpniową wiosnę!
Zdenerwowany z powodu wygłupów bożka pogody coraz częściej chodziłem do baru.
Piłem jego zdrowie, wznosiłem toasty kasztanową wódką, lub tequilą ostrą jak wiatr.
Przweażnie zalewałem się w wysokognilnego trupa, trwoniłem otrzymywane od Vincentii nędzne kieszonkowe.
Wieczorem czarny kożuch zgarniał z piasku ślady stóp, niemal kompletnie suchy żar słoneczny zabarwiał rowach, nocą gasły wszystkie pory roku.
Czasami spadały ostre jak diabli kryształki gradu, dziesięcioramienny gruz.
Docierałem do domu ostatkiem sił, wężykiem, nieraz przewracałem się na schodach, nie trafiałem kluczem do zamka i zasypiałem na wycieraczce.
To ja, człowiek zniszczyłem lato, wypisałem atrament w jego piórze.
Pierwszego listopada nastało Boże Narodzenie.
Tak po prostu, bezceremonialnie.
Trach! Stało się.
Na drugi dzień w Nadfakcie przeczytałem, że mamy Nowy Rok połączony z Walentynkami.
Reklamy- amorki kłuły przechodniów, serduszka ściekały z wystaw sklepowych.
Kalendarz kompletnie rozregulował się, zaczął żyć własnym życiem, wybierał pierwszą lepszą datę.
Piłem coraz więcej, zacierała się granica pomiędzy mieszkaniem a barem.
Alkohol we krwi zlewał się z plazmami telewizorów. Ludzie, którzy podobnie jak ja stracili rachubę klęli, na czym świat stoi.
Zwyciężany przez nałóg wystawiałem związek z Vincentią na najcięższe próby.
Ale przetrwaliśmy to.
Zjednoczeni, zrośnięci współnym strachem.
Wojna coraz bliżej.
Otwieram zarośnięte pajęczynami drzwi do poprzedniego życia.
Zaczynam sobie przypominać dzieciństwo.
A raczej jego ułamki, cholernie niewłaściwe.
Dom miał sześć pięter, moja rodzina mieszkała w nim od co najmniej jedenastu pokoleń.
Na marmurowym parterze były schody prowadzące w głąb labiryntu korytarzy.
Drewniane schody ruchome w dół, na boki, wzwyż, ku słońcu (skąd ja to znam?)
Pierwsze, stalowe piętro zamieszkiwali rodzice. W trzech połączonych piwnicami pokojach toczyło się ich małe, smutne zycie.
Na drugim, ceglanym znajdowała się moja gawra i samotnia.
Było to najbrzydsze piętro, brunatne cegły nie były związane jakąkolwiek spoiną, wszystko trzymało się na słowo dysonoru.
Miałem stare meble: łóżko, klekoczącą niczym stado bocianów maszynę do pisania, na której tworzyły się moje grafobzdury, biurko, krzesło ze złamaną nogą. Zeszyty, kruszace się ołówki, kartki z nieudanymi wierszami, jedną, jedyną książkę- Amok.
Trzecie, ametystowe piętro należało niegdyś do dziadków, po ich śmierci zmieniło się w królestwo kurzu.
W niewietrzonych od lat pokojach stały bogato zdobione podróbki antyków, patefon, na półkach zalegały przeterminowane domowej roboty.
Wiatr trzaskał niedomkniętymi okiennicami.
Na czwarte, piąte i szóste piętro nie można było wchodzić- niedbale doklejone były czymś na kształt glinianego garbu.
Wyślizgiwały się reszcie domu, piętra dzikie, przechylone, dygoczące podczas burz.
Przyzwyczailiśmy się, iż od lat grożą zawaleniem, rozbiórka nie przychodziły nam do głowy.
One po prostu były i miały być.
Obłaskawiony tygrys, Miecz Damoklesa mogący co najwyżej nabić guza, gdy spadnie na głowy.
Pod schodami stały przetwory.
Zalane formaliną brązowe buraczki, białe ogórki, kremy z nieznanych roślin, rybie głowy z otwartymi pyszczkami, stuletnie wina, otulone pleśnią cebulki i kapusty.
W piwnicy wisiały kocie łapy, skóry wymarłych gatunków rogacizny kopytnej, leżały pokruszone świece ze chrztów przodków, portrety ślubne, sczerniałe koszule- wylęgarnie stad moli, święte obrazy cholera wie jakich wyznań, rude liście, kufry pełne leczniczych roślin, jakieś zamknięte na głucho skrzynie.
Klucze do nich poginęły parę dekad wstecz.
Domyślaliśmy się ich zawartości, choć nikt nie pamiętał do kogo pierwotnie należały.
W zasadzie mogło się w nich znajdować wszystko- od złotych monet po mysie gniazda, jednak każdy z nas wiedział, że w przykrytych płachtami kurzu skrzyniach są...
Drugie, półoficjalne życie domu oscylowało wokół kuchni: pająki tkały sieci w zapomnianych garnkach, przez kubki i szklanki ciągnęły karawany mrówek, pleśń kwitła w resztkach jedzenia, tworzyła stęchłe lasy namorzynowe.
Nad pełnymi pomyj wiadrami unosiły się chmary much.
W szybkach kredensu przeglądał się lampowy, ruski telewizor.
Staromodne, drewniane pudło o napisanej cyrylicą nazwie (Junost'? Pieriestrojka? Zapomniałem).
było włączany jedynie od święta.
Ciężki, kineskopowy Titanic budził się dwa, trzy razy w roku.
Od rana ojciec grzebał w nim, stroił, ustawiał, regulował, aż po długich godzinach prób udawało mu się natrafić na właściwy drucik i ospały wieloryb otwierał oczy.
Towarzyszyły temu szumy, piski, zawodzenia syren, czarno-biały, rozmazany obraz wyświetlał się na wypukłym brzuchu telewizora.
Oglądaliśmy drżące niczym w delirium ckliwe melodramaty, westerny, nieme komediez Charliem Kreplinem.
Z radia wydobywały się skrzeczenia i wrogie pomruki wiatru, piosenki próbowały wejść do głośnika, lecz coś je przerywało w pół drogi.
Z nudów penetrowałem najgłębsze zakamarki rodzinnej rudery, każde ,,może się kiedyś przydać", przerzucałem zwinięte dywany, gąsiory po winie, walizy z wytartymi nalepkami ze wszystkich jedenastu kontynentów, zaglądałem w seledynowe oczka lalkom, z odrazą mijałem wzdęte, nigdy nie otwarte konserwy, słoiki z brunatną zawartością.
Picie kawy było wieczornym rytuwałem.
Woda bulgotała w destylatorze-samowarze.
Był to archaiczny piec chlebowy z kablami, linkami, garnkami na przyprawy, żeliwnymi kolbami, sterami i całą masą kubków i szklanek na wywary. Skonstruował go- o ile się nie mylę- jeden pradziadków.
Codziennie, gdy zaczynało się ściemniać, matka przynosiła z drwalki koszyk suchych patyków, rozpalała w dziwacznej machinie.
Potem, z benedyktyńską dokładnością mieszała w szklanym pojemniku różne rodzaje kaw, jakieś listki, sproszkowane kostki indyjskich zwierząt, nie wiadomo co z drewnianego pudełeczka, jej palce błądziły po wypłowiałych kartkach stronach książki kucharskiej.
Przepis na kawę był ponoć tak skomplikowany, że nigdy nie nauczyła się go na pamięć.
Przyrząd rozgrzewał się bardzo ospale, aż wreszcie zaczynał syczeć, buczeć, puszczać parę.
Gdy kawopodobny płyn zaczynał się tworzyć, matka rozstawiała na stole szare filiżanki.
W gumowych wężach dojrzewał niesamowity napój.
Kapał wolno do zaśniedziałego naczynia.
Jakaś nadnaturalna energia przenikała nas wraz z każdym łykiem, tonęliśmy w kolorowych snach.
Podejrzewam, iż tajemny eliksir zawierał substancje o działaniu odurzającym.
Nikt już tego nie sprawdzi- po śmierci matki ostry, metaliczny zapach kawy znikł z domu.
Piec do parzenia pewnie stoi nadal na swoim miejscu, czeka na nowe, lepsze czasy.
O ile istnieje. Gdziekolwiek.
Nad trzema opuszczonymi glinianymi piętrami znajdował się półstrych.
Była to nigdy niesprzątana, ciemna rupieciarnia pełna potłuczonych butelek, zabawek, przedwojennych gazet, dziurawych garnków, puszek ze skamieniałymi farbami i tym podobnych śmieci.
Piwnice naszego domu umiejscowione były nietypowo, bo na pierwszym piętrze.
Jak to możliwe?
Trudno mi pojąć wszystkie dziwactwa starego, wiecznie niedokończonego dom.
Podobno kiedyś budowano jeszcze osobliwsze dziwolągi: pofałdowane od smalcu ściany, budzące uśmiech politowania twory bez dachów, podłóg, lub w ogóle pozbawione murów, budynki rzekome.
Wychodzę z wizji.
- Dziwne, nierealne. Pamięć znów płata ci figle- mówi Andżelika.
Czytała w myślach.
Była ze mną w tym cholernym, delirycznym domu.
Jest noc, Vincentia jak zwykle w pracy.
Biorę końską dawkę leków.
Moje szaleństwo, przyciąga wojnę, ruskie bombowce i szmirowate filmy.
W TV Przetrwam sadomasochistyczny porno- dramat o dwóch starych ramolach.
Na Tefałenie 24696654 odcinek ,,Modnej Dynastii Sukcesu", Ridge okazał się
swoim własnym ojcem spłodzonym z babką pokojówki swojej pasierbicy.
Boks karłów na Trollsacie.
Potem ,,Gotuj z Parsekiem Brodnickim"
Przymykam oczy.
V. znajduje mnie leżącego na podłodze.
Porwane ubranie, nóż.
Próbowałem podciąć sobie żyły.
- Wyrzuć mnie, jak psa, na bruk, na ulicę.
Zostaw tylko ten cholerny nóż, abym mógł...
- Milcz.
Dawno wyczekiwana remisja.
Sylwester, alkohol, impreza.
Ludzie smutni, jakby zszarzali.
Wojna wisi w powietrzu.
Gwiazdy zanikają, powietrze nie otulało nikogo tej pijanej nocy, skrzy się ostrymi, jak szło z rozbitych butelek po szampanie, płatkami.
Kruszyło się, raniąc poczerniałą trawę, poczerniałe drzewa, poczerniałych nas.
Wdychamy kłujące odbryzgi, karmimy spragnione nozdrza.
Dziwny zaduch, lodowa próżnia.
Strzępki muzyki poniewierają się pomiędzy ludźmi, potrącane mieszają z oddechami kwaśnymi od szampana i rozdeptanym, brudnym śniegiem.
Niektórzy łoją wódę, ich nabrzmiałe czterdziestoprocentową radością usta wykrzywiają się w karykaturalnych grymasach.
Łuna biegnie wysoko, wypluwa z trzewi fałszywe, zimne, bezosobowe gwiazdy.
Skarlałe komety cicho wkręcają się we włosy, zmieniają w drobinki popiołu, niektóre wpadają w zaspy, inne toną w kieliszkach.
Parę sikierek przylgnęło do plastikowych igieł sztucznej choinki.
Korowód Mikołajów i aniołków maszeruje po ceratowych gałązkach, brodzi po kolana w suchym śniegu.
Tania armia stoi na straży łańcuszków, strzegła, aby nie rozpleniły się zbytnio, nie udusiły martwego drzewka wężowym uściskiem.
Rewolucja pożerała swoje dwa tysiące trzynaste dziecko.
Odliczanie, dziesięć, dziewięć, dwa, jeden, i koniec, i trach!
Szron zsunął się po krzywiźnie dachów do i trafił naszych żył, wkłuł się w mięśnie.
Płatki śniegu, ostre jak brzytwy,tną nasze ubrania, zostawiając na skórach miliony krwiście- miękkich rys.
Całujemy się.
Plamka normalności w zwichrowanych życiorysach.
Najgorsze za znami, najgorsze przed nami.
Sztuczne ognie, te małe detonacje przerodzą się w mór.
W najgłębszej warstwie pamięci mam prawdziwy poemat tej zimy, jej prawdziwy obraz.
W tekturowych ramach, niedbale narysowana stępionymi kredkami oryginalna noc sylwestrowa, nigdy nie wyświetlony slajd.
W butelkach zamarzają resztki ślin.
Wracamy do domu taksówką, stary Arab prowadzi rozklekotanego w123.
Reflektory wgryzają się do wnętrza drogi, snopy rudego światła drążą tunel przed nami.
Odpływam.
Znów jestem w mieszkaniu Andżeliki.
Czas jak oszalały wystrzelił ze swojej skorupy i pogalopował w nieznane.
Wtedy przyszła Doriana.
Jej srebrne włosy lśniły zorzami, piorunami kulistymi.
Czułem, jakbym znał ją od zawsze.
A może tak w istocie było, Doriana, senna nimfa istniała w podświadomych fantazjach?
Może jej duch narodził się wraz ze mną?
Nie myślałem o niej, jak o kims realnuym, nazwałem Sukkubią.
Kimkolwiek, czymkolwiek była, mogła wnikać w ciała wielu kobiet, w różnych epokach.
Pewnego dnia przyniosła bukiet świeżych, polnych kwiatów.
Z zielonkawego wosku zaczęła lepić ludzika.
Golemik buzował w dłoniach Demiurgii, podnosił się z błota i pyłków.
Doriana uczyła go, jak być mną, o której godzinie należy pójść spać, by rano przebudzić się z przekrwionymi oczami, ile piw wypić, aby nie móc dowlec sie do łóżka, przebierała go w moje ubrania.
W końcu stał się sobowtórem, klonem stworzonym na obraz i podobieństwo mnie.
Ale Sukkubia nie poprzestała na jednym potomku, wciąż było jej mało.
Maleńkie nóżki, skrzela, poskręcane witki, zalążek strunki grzbietowej i wieńcząca dzieło maleńka, bezoka główka. Surowa forma, gorąca od pary przepoczwarzała się w człowieka.
Chcąc nie chcąc dzieliłem miłość do Doriany z setkami obcych facetów.
Byli tam niespełnieni pisarze, których muzy odleciały w dalekie, złudne kraje, malarze, poeci i muzycy, opuszczeni przez swoje pojebane weny, śmiałkowie, którzy nie wrócili z wypraw na koniec świata, pijacy, schizofrenicy, kloszardzi, terroryści i syfilitycy.
Srebrnowłosa nimfa przyjmowała wszystkich podobnych do mnie nieudaczników.
Musiałem ich tolerować.
Każdemu z potomków Doriany mogłem nadać imię.
Stwarzałem dla nich nowe wyrazy, imiona- kleszcze, sięgałem do zapomnianych narzeczy.
Sukkubidzi, dzieci nocy, rozbiegali się w świat.
Srebrnowłosa szepcze:
Jeśli będziesz dostatecznie niegrzeczny, jeśli będziesz długo i wytrwale marzyć, marzyć namiętnie- aż po żebra, do samej iskry- przyjdę znów.
Jeśli będziesz wytrwale się łajdaczyć, zwiedzać nieskończone tunele, gospody, domy publiczne, sprawdzać zębami jak
twarde są twoje łańcuchy, jeśli spędzisz życie na piwie, kartach, wódce, nie wartych funta kłaków modlitwach, przeklinaniu bożków i przepraszaniu ich, na rozstajach, kruszących się mostach, krawędziach dachów tysiącpiętrowych wieżowców- przyjdę po raz drugi, trzeci.
Z wiatrem, wyciem bezpańskich psów i zaćmieniem księżyca.
Taka, jaką sobie wyśnisz podczas tych ciężkich jak młyńskie koła wieczorów, gdy zasypiałeś szczelnie otulony piwem, myślami samobójczymi i wiednącą nadzieją, że kiedyś będzie lepiej, że kiedyś wstaniesz, zburzysz to wszystko w cholerę, oderwiesz głowę złemu prezydentowi i wkleisz na kark własną, dopiszesz się do encyklopedii, na chama, ołówiem kopiowym.
Taka, o jakiej myślałeś samookaleczając się drewnianą żyletką (by przeżyć, by zostały jak najgłębsze blizny).
Lubisz brunetki? Będę brunetką. Mulatki? Okej. Grube? Nie ma sprawy, mogę ważyć nawet dwieście kilo.
Złakniona pospiesznego oddechu, ciebie całego. Kimkolwiek się staniesz, nawet brudnym, cuchnącym analfabetą, lepkim szczurem, bezdomnym grafopisem, ślepym malarzem na skraju załamania nerwowego.
Nietknięta, pozwolę zerwać wianek z zeschłych żonkili.
Obejmę. Udami. I aż do rana, głęboko, wydobywanie zapomnianych rud cykuty.
Paznokcie przez plecy, zdzieranie przeterminowanych dni, pleśniejących, zastarzałych godzin, stwarzanie ciebie na nowo.
W dłoniach, które są wulkanem, potem i śliną- lawą, rekonstrukcja, podaj cegłę, podaj cegłę, mozolne pięcie się na sam szczyt.
Nawlekanie cię na nić, jak koralik. Dołączysz do pozostałych, do takich jak ty karzełków leżących w pudle z zabawkami, człekokształtnych figurek wystruganych ze spróchniałego polana.
Nie spostrzeżesz się, kiedy odejdę, tak po prostu rozwieję się. Ale poczujesz, jak nagłe wyrwanie drzazgi.
Słodkiej, srebrnej, lepkiej drzazgi, do któreś zdążyłeś się już przyzwyczaić, przyrosnąć, która była, jest i pozostanie częścią ciebie.
Zostaniesz sam, odurzony, w zmiętym, nadpalonym łóżku. Głodny, cholernie głodny.
Niczym nie nakarmisz tego smoka, ale próbuj, maleńki, rzucaj mu na pożarcie wypełnione siarką dziewice w owczej skórze.
Zapach z czasem wystygnie, ciepło zwietrzeje.
Będziesz mnie szukał, całe długie noce spędzisz na patrzeniu. W tę pustkę po ciele, krater.
Łóżko, w które uderzył wielki meteoryt wypełniony rtęcią, radioaktywna puszka Pandory, z której wylało się pożądanie, obsesja.
Łuska po pocisku, który raz na zawsze zgładził w tobie poczucie bezpieczeństwa, sytość.
Vincentia nie będzie mną, tak okropnie nie będzie.
Włożysz na palec miedziane kółko, że niby ty i ona, na zawsze, do grobowej deski.
Ale to nie ja, nie twoja boginka z lodu.
Zapłodnisz ją, z czasem znienawidzisz. Pobijesz. Nie pojmie dlaczego.
W szklistych oczach- mój drżący portrecik.
Odszedłł człowiek- moneta, za którą można było kupić nowe światy, zimna iskra, z której rodziły się galaktyki.
Umierający żołnierzyku, kaleko z roztrzaskaną głową- skończyła się walka, na którą poszedłeś ze śpiewem na ustach.
Wróciłeś na noszach, okaleczony, jęczysz, płaczesz w lazarecie.
Nie ma lekarstwa, mały wilczku, zostałeś sam.
Wyj, oczekuj zaćmienia, mgły szarej jak twoje skołtunione futro, miej nadzieję, że kiedyś Sukkubia zstąpi powtórnie, że w przepastnych kieszeniach kaftanu bezpieczeństwa znajdziesz jeszcze jedną, tak cholernie pożądaną tabletkę, że zaaplikujesz sobie podwójną dawkę mnie, błysk, srebrny strzał.
Upijaj się, odczuwaj brak, bądź zazdrosny o to, że ja teraz z innym.
Z innymi. Że zmieniam się każdej nocy kilkakrotnie, mam nową twarz, kolor oczu, nawet moje serce bije inaczej.
Już nie dla ciebie, miałeś mnie, wychłeptałeś nektar, przydział boskości.
Leż każdej nocy, w tym samym łóżku, obok niekochanej Andżeliki, która oddycha obco, każdego dnia jedz z szarej miski szarą zupę, zawsze za słoną, patrz na monotonnie bawiące się dzieci. Nie naszych.
Spróbujesz się powiesić, odetną.
Nie zrozumiesz, że jestem po to, abyś gnił, od środka.
Póki nie wrócę nie będziesz chciał tego zrozumieć.
Srebrnowidzenie, jesteś jak pasożyt w beronowym pancerzyku, tasiemka uzbrojona.
Wnikam głęboko, jesteś mój, tylko mój
Wnikam głęboko, jesteś mój, już tylko mój, rzucam klątwę, zamykam w porcelanowej klatce.
Nie rozbijesz, nie śmiesz rozbić.
Wielbisz, działa mój narkotyk, lśniąca zorza na twoim stęchłym niebie.
-Bądź ze mną, kusicielko, nigdy nie odchodź!.
Nie chcę dzieci, Vincentii, lecz srebra, ciebie-odpowiadam.
Chcę srebra, rtęci, pragnę tylko ciebie.
- Jesteś chujem, wynoś się.
To koniec, Vincentia nie wybaczy. Włamała się do moich myśli.
Zazdrość o Dorianę, o wyimaginowaną postać.
Opuszczam legowisko.
Zasypiam na zimnej parkowej ławce.
Przymarzam do zimnej ławki.
Znów straciłem dom.
Stromy zjazd w dół, na samo dno.
Owładnęła mnie Doriana, barwnik identyczny z naturalnym, sacharynowy torcik przyozdobiony tulipanami z plastiku.
Weź szabelkę, kawalerze, odkrój smakowitą część, rękę, piersi, utnij drżące ogniki asfaltowych świeczek.
Kochaj ją. Przegraj- mruczę do siebie.
Wracam do świata wizji, przedziwram się przez się przez palisadę granitowych stalówek.
Przychodzę do Demiurgii, mlecznej siostry.
Jej piersi to wiersze, czytam je z namaszczeniem, ostrożnie, by nie uronić z języka choćby jednego słowa.
Mam dla siebie całą Dorianę, zdarłem z niej poprzednie miejsca i imiona, męskie i kobiece.
Moje myśli wnikały w nią, rosła miłosna demencja.
Wilgotną gąbką ścierałem Kasandry, Kasjopeje, Georginy, Meduzy, Symplicjuszów, Zefirynów, Zozymów, Maciejki, Jaśminy i kilku Barnabów.
Zapomniała o moich poprzednikach, oczyszczała się z myśli o odejściu.
Liczyłem się ja i tylko ja.
Każdej niedzieli wybieraliśmy się na polanę
Las kipiał Dorianą, słońce było naszą nocną lampką, zmierzch kołysał się na srebrnym kolorowym wozie.
Tłuste, olejne farby rozgrzewały się do czerwoności, w jeziorkach i studniach topielice nuciły jej imię, na lirach, harfach, cytrach i drewnianych organkach grały mumie, biesy i kosmate czarciki.
Hosanna, Hosanna, niosło się przez wszystkie wymiary, po czym wracało do naszych uszu jako ,, Doriana, Doriana".
Wywróciłem świat na drugą stronę, wypełniłem go Dorianą.
Uda stały się Wieżą Eiffla, brwi Łukiem Triumfalnym, a zęby piramidami.
Dziewiątym, najpiękniejszym cudem świata były Wiszące Ogrody Srebrnych Włosów.
Usta szeptały nad wiecznie niedokończonymi murami Sagrada Familia, czerwone paznokcie tarły o Burj Chalifa.
Zapanował pandorianizm, w każdym zakątku można było natrafić na część jej ciała.
Niebo lśniło srebrem, wiatr niósł woń fiołkowych perfum, kichnięcie Demiurgii powodowało erupcję podwodnych wulkanów.
Spod jej ręki wyszły wszystkie dzieła sztuki, wypięte pośladki Dyskoboli, Guerniki bombardowane chłodną paletą.
ona była w mikroskopijnych cząsteczkach kurzu, w trawie, w sztucznych nawozach, piła denaturat z bezdomnymi w tym samym czasie odbierając Pokojową Nagrodę Nobla.
Była licheńską bazyliką ozdobą na własnym ciele, kiczem i wzniosłością.
Życiem i śmiercią.
Czasami bawiliśmy się w sztukę,
Sukkubia przeistaczała się w Boga z filmu,,Begotten", pozbawiała świat kolorów, zmieniając go w kadr z czarno-białego, surrealistycznego obrazu.
Zakładała brudną maskę a ja przywiązywałem jej ręce do staromodnego wózka inwalidzkiego o wielkich kołach,dawałem do ręki brzytwę.
Kochana wariatka rozpruwała brzuch, krew bryzgała po ścianach.
Po kilku chwilach udawała, że umiera, kompletnie wypatroszona.
Z krwi rodzę się ja, ubrany w sukienkę- Matki-Ziemi.
Czasami wkładałem widelce do nozdrzy i udawałem Kanibalizm Jesieni.
Doriana zmieniała barwę skóry na zieloną, z nóg wystawały szuflady.
Całowałem, poszatkowaną bąbelkami,,Dorianę Sferyczną", tańczyliśmy na szczudłach kusząc Świętego Antoniego złotymi pałacami
Matka Doriana od diabłów, nosicielka wszelkich możliwych chorób i panaceum, trucizna i odtrutka, nieodgadniona Salvadoria.
Srebrna monarchini.
Każda żarówka świeci jej blaskiem, po ulicach mogą jeździć tylko mercedesy w123 w jedynie słusznym kolorze.
Otaczają mnie sztuczni papieże.
W mieście smętnieją trzy pomniki Ojca Narodów, Ojca Watykańskiego, Ojca Wszystkich Ojców.
Od czasu do czasu ktoś postawi pod ich salutującą łapką znicz.
Cieszą się wtedy, przegryza kamienne usteczka.
Za kilka lat zapewne będzie ich jeszcze więcej, rozmnożą się.
Wierni postawiąą kolejnych Najjaśniejszych Ojców Sprawiedliwości.
Całe hordy betonowych trupów przetoczą się przez ulice, ciągnięte na sznurach.
Kraj stanie się jedną, wielką kalwarią.
Dawno już nie wychodziłem, otwierałem drzwi do zimy, aż zaczęła się psuć, jełczeć żółtawym śniegiem.
Od wschodu, spopielając drzewa nadciągała starość.
Latarnie, chcąc upodobnić się do nieba, swieciły na szaro, komputery chodziły wolniej, komunikacja miejska zamarła ze znużenia.
Neony wyblakły, w starych ogłoszeniach stygł klej.
Gdzieś na dnie parszywej aury kryło się samobójstwo.
Ledwie dostrzegalne, cuchnące, fałszywe.
Ta depresja kładła się na człowieku, była jak trędowata kurwa liżąca po twarzy.
Tak nie dawało się żyć, nie pomagałyą nawet najsilniejsze antydepresanty, słońce, tylko ono może wybawić od pluchy.
Tymczasem ono, za sprawką Sukkubii znowu gdzieś spierdoliło.
Jeszcze jedno obrzydliwe truchło, otyły, garbaty krasnal z ciemnego szkła, papież ogrodowy.
Jedna łapa wyciągnięta w geście pozdrowienia (kogo?).
A może on salutuje (komu?)
W oczach jarzą się maleńkie lampki.
Przepełniony pychą, karłowaty olbrzym, cudaczny stworek z krainy hobbitów.
Musieli go ustawić tej nocy.
To już epidemia czarnej ospy, niedługo każdy dzień ogłoszą Dniem Papieskim, cały kraj będzie przykryty kopułą wielkiej, napuchniętej świątyni pod wezwaniem Serca Krasnalowego.
Nie, mam tego dosyć tej plagi.
Gardzę nim.
Celuję w ślepia. Trzask.
Twarz brzydala pęka, sypią się iskry.
Wiem, że rejestrują to kamery monitoringu miejskiego i nie uniknąę kary, ale mam to kompletnie w dupie.
Pełznę po schodach, dźwigam na plecach wielki meteoryt.
Korytarz cuchnie kocimi szczynami.
Jestem w mieszkaniu Andżeliki.
Nie ma jej, wyszła, umarła, lub w ogóle nie istniała.
Siadam na łóżku.
Ściemnia się, za oknem zaczynają wyć syreny.
Godzina milicyjna.
Z głośników słodkie głosy popowych wokalistek powtarzały komunikat nakazujący pozostanie w domach, czarne Wołgi, Czajki i Warszawy wiozły na patrole złych, bardzo złych ludzi.
Jutro, gdy się obudzę w mieście przybędzie kolejny krzyż, lub pomnik, wódz będzie mieć nową, czerstwą twarz, być może jeszcze dosadniej wyrażającą jego światłe myśli.
Chmury będą tak samo smutne i klejące się do butów.
Podnoszę się.
Nędzne kilkadziesiąt złotych, strzępki kieszonkowego, pamiątka po Vincentii.
Wyjechać, jak najdalej.
Od niej, od zimnej ławki, na której omal nie zamarzłem.;
Wsiąść do pociągu byle jakiego. Spierdalać.
Brudne siedzenie, beżowe cętki składające się w napis ,,PKP".
Naprzeciw mnie, w kącie majaczyły dwie postacie, ludzkie grudy obrysowane cieniami, bulwy.
Matka i synek, około trzyletni, oboje z tobołami.
Chłopiec ciągle miesił w dłoniach szarą plastelinę.
Połączone wszystkie kolory.
Z przerażeniem stwierdziłem, że z chaosu zaczął się wyłaniać najprawdziwszy, mały wszechświat.
Nie mam tu na myśli jakiegoś modelu, wyobrażenia, marnej imitacji, ale najprawdziwszy, rachityczny kosmosik.
Konstelacje wielkości paznokcia, pyłki- planety.
Stwórca uśmiechał się łagodnie, patrząc na swoje trwające kilka sekund boskie dzieło, nie wiedział, czy być dumnym.
Nagle nadeszło nieszczęście.
Jego tłusta matka odwróciła pękatą głowę.
Spojrzała na cud, który pulsował w rączkach syna.
-,,Przestań zachowywać się jak bóg!"- warknęła .
Malec posłusznie, bez słowa, choć z lekkim ociąganiem, zdusił swój kosmosik.
Nie został z niego nawet atom, wszystko wessało się do środka.
Apokalipsa trzyletniego bożka.
Chłopiec posmutniał, zmuszony do porzucenia tak osobliwej zabawki, zwiesił głowę.
Jego policzki płonęły.
Wraz z matką wysiadł na następnej stacji.
Nie wiem, gdzie mnie nosiło, czy naprawdę jechałem tym pociągiem?
Może poszedłem na złomowisko, by gapić się na wraki, szukać wymarzonego w123?
Cholera wie.
Ocknięcie się na wycieraczce.
Pukanie. Skomlenie.
Nad ranem - wybawicielka.
Patrzy mi w oczy. Czyta, pojmuje wszystko.
Otwarte drzwi. Bez słowa, tak po prostu.
Wpełzam na kolanach.
Andżelika nie jest człowiekiem.
Nie jest nawet anielicą.
Jej dobroć, irracjonalne tolerowanie mnie nie dadzą się opisać.
Trzeba więc klęczeć, łasić się, przepraszać, dziękować.
Złoty Chłopiec przylazł ze swojej niewidzialnej meliny.
Mały skurwysyn znowu potrafi gadać.
Umiesz obchodzić się z bronią?
Wyobraź sobie orientalny śpiew ptaków, deszcz uderzający o brązową politurę.
Zaprzyjaźnij się z płomieniami, z ich delikatnymi pieszczotami.
- Zamknij ryj, nie namówisz mnie do samobójstwa, prędzej znów cię zapierdolę, zwidzie.
Kolejny dzień spędzam przed tiwi. Jestem spłukany, nie może być mowy o nachlaniu się.
Na cenzurowanym nie dostaję kieszonkowego.
Otaczają mnie srebrne krążki, CD, DVD, piloty od telewizora, dekodera.
Kawa, morze kawy.
Papierosy, od lat konsekwentnie coraz droższe.
Każdego dnia to samo: papieros, kawa, alkohol, muzyczka w radiu, drobne kłamstwa, teledyski odgrywane przed lustrze, podśpiewywanie przy goleniu.
Znów ekran, aż oczy zaczną boleć.
Ceny promocyjne, sportowe motocykle, gonitwa dobrego bohatera za złym, albo na odwrót, łzawe telenowele pachnące naftaliną romanse, w przerwie- reklamy.
Mycie podłóg, zębów, dzieci drące mordy, czekoladki, środki czystości, wymuszone uśmiechy, kupuj, kupuj, kupuj.
Biało- zielony, jasno- nijaki obraz.
Złoty Chłopiec przestał mnie wkurwiać, przyniósł mi powietrze w butelce z przekreślonym królikiem i napisem ,,Not Tested On Animals".
W pudle ciągle bębni muzyczka.
Długowłosy koleś wypluwa struny głosowe.
Yassin Cobain -al Marduk, z zespołu Iron Nirvan.
Uwielbiam jego wokal.
Spotykamy się w nocy, chodzimy po moich myślach.
Piszę mu teksty, a on w podzięce uczy mnie ciągów alkoholowych.
Mentor, gladiator zaprawiony w bojach z procentami.
Niedziela. Andżelika i ja. Wtulenie, ciepło.
-Kiedyś stworzę kopię rzeczywistości, obraz tylko dla naszych oczu. Namaluję go siarką, curry i platyną.
Nasz portret ślubny.
Będzie jak smaczny, grudniowy owocz kompletnie innego, bajkowego świata.
Nie wiem, gdzie kończy się sen, a zaczyna normalność, ale kocham cię.
Proszę, weź nóż i oddziel mnie od szaleństwa, boleśnie, ze skórą wykrój ze mni obłęd.
Pragnę wyzdrowieć z tajemniczej chooby, tymczasem wizje przybierają na sile.
Kiedyś zmienię się w motylka, może w ćmę, zmierzchnicę trupią główkę.
Wyrwiesz mi skrzydła, będziesz tak rozkosznie zaborcza.
Obronisz przed Dorianą, założysz smycz.
Siadam na przedwiecznych schodach. Zapalam papierosa, słowa przychodzą do ust.
Przyklejają się do ubrania, wplątują we włosy.
Chcą się ułożyć w list pożegnalny.
Zrywam się, uciekam do mieszkania.
Otwieram okno. Oddycham głęboko, wciągam drzewa do płuc.
Orzeźwiający, zielony zapach bije w sercu.
Patrzę na siebie sprzed kilkunastu lat, kolejny strzęp pamięci.
Byłem Małym Księciem, o drewnianych skrzydłach, władający obłokami nad niedokończonym, niedbale skleconym domem,
marionetkowym władcą zabawek, magiem wróżącym z wodnistej tafli lustra.
Codziennie unosiłem się, poskrzypując zardzewiałymi zawiasami, zataczałem w powietrzu coraz
większe kręgi, by, któregoś pochmurnego dnia oddalić się za bardzo, zagubić na peryferiach miasta.
Wylądowałem na zupełnym odludziu, gdzieś, pośród totalnego bałaganu.
Utonąłem w meandrach walących się dachów, brodząc po kolana w zmurszałych drzwiach, oknach, dziurawych swetrach, aluminiowych łyżkach, żółtych gazet robionych z makulatury, szmat, zużytego papieru toaletowego, .
Zostałbym tam, zanikał, jak biodegradowalne budynki, gdybym nie chwycił się butelki po ,,Źrenicznej".
Rozpiłem się, wylazłem z kanałów na powierzchnię.
Dorosłość stała się jeszcze większym szambem.
Sen się kończy.
Białą kredką rysuję białe kościoły.
Tandetne, plastikowe, nieuleczalnie kruche i marmurowe, które rozsypią się w proch, gdy uderzą w nie bombowce Rutina.
Może kiedyś do Vincentii dotrze list, który wysłałem z tej podróży donikąd.
,,Pozdrowienia ze słonecznej Grenlandii przesyła F."
Zimne pioruny Doriany są tuż nade mną, całe stado wycelowane w gardło.
Meble parują, odlatują w kłębach dymu, kamienica drży, puchnie, wybrzusza się, energia rozpycha ją od środka.
Leżę nagi na kupie cuchnącej mazi, która jeszcze do niedawna była łóżkiem.
Rozglądam się wokoło.
Miasto bekając i chlupiąc rozpłynęło się na wszystkie strony.
Jednak czuję, że nie przerwałem pępowiny łączącej mnie z mieszkaniem Andżeliki, wydaje mi się, że ciągle w nim jestem.
Tak, to prawda, mam je pod żebrami.
Jestem udomowiony na śmierć, jedyne miejsce, mogę czuć się bezpiecznie, azyl, schronienie- wżarło mi się w serce.
Gdziekolwiek się znajdę, za życia, po śmierci, zawsze będę czuć, iż leżę w jej łóżku.
Choćbym odszedł za siódmą górę, za pięćdziesiątą rzek, uciekał nie uglądając się za siebie- nigdy nie wyzbędę się myśli o Vincentii.
Żyję tylko po to, by zanudzić kostuchę.
Patrzę, jak jej kosa rdzewieje.
Wychodzę z pogniecionych, śmieżnych lasów.
Znów jestem na powierzchni, wracam do V.
Nagle ktoś podchodzi, rozkraja mi czaszkę i wyjmuje mózg.
Jeden po drugim wychodzą z niego wszyscy ludzie, których kiedykolwiek widziałem.
Ich języki stapiają się, tworząc pocisk.
Kładę go na dłoni, oglądam z zainteresowaniem.
Wyjmuję z kieszeni pistolet (skąd go mam?), przykładam do mózgu, naciskam spust.
Wizje wygrały.
Jakaś stara chałupa. Mój pogrzeb.
Dusza krąży pod sufitem, delikatnie trącając zasuszone liście.
Liśćmi wytapetowane szafy, strychy, piwnice, liście w ubraniach, ustach.
Pyzate madonny tępo patrzą z dziesiątek obrazów. Każda z matek polek, słowiańskich metekbosek obrzmiałymi paluchami trzyma galaretowatego bachora, niedorozwinietego mesjaszyka.
Pomarszczone usta staruszek:
...ario....skiś...ełna... ...z tobą...
Moja twarz wyglądała źle, nie umiem określić, co w niej było innego, gorzkiego, co sprawiało,
iż ledwie mogłem rozpoznać siebie w tym leżącym manekinie.
Omszałe babcie po raz setny mielą modlitwę, suchymi językami przewracają porwane kartki przedwojenych modlitewników.
W ich nudnym zawodzeniu było coś groteskowego, z obrazów Dudy- Gracza, albo Picassa, twarze rozpadające się na figury geometryczne, oblane szarością, twarze pełne zaschniętych farb.
Stara chałupa pochyliła się jeszcze niżej, słoma ścieka z dachu zielonym wodospadem.
W chwiejnym płomieniu lampy naftowej odbijają się maski.
Zamyka się diabelski krąg.
Rozklejam oko, potem drugie.
Pająki i muchy łażą po moim ciele.
Blady jak trup leżę w mahoniowej trawie.
Cuchnę ścierwem.
Jestem zwłokami, które mogą chodzić, lalką ozywiona przez jakiegos idiotę.
Czuję, jak od paznokciami lęgną się larwy, moi przyjaciele.
Zimno, język przyklejony do podniebienia.
Powoli wstaję.
W brzuchu mam kwiaty, za chwilę przebiją się na zewnątrz.
Zrośnięte ze sobą, niczym bliźnięta syjamskie, owłosione kielichy wypłyną przez nos, obrosnę korzeniami, a zamiast kręgosłupa będę mieć łodygę.
Próbuję zrobić kilka kroków, lecz nie mogę, zataczam się, niczym pijany.
A może odurzyłem się toczącym mnie od środka fermentem?
Tracę równowagę.
Kolejna próba i znów leżę, klnę, bezsilność, pieprzona bezsilność.
Łąka tętni życiem, pełna rozmaitych szmerów, szeptów, wije się, niczym gigantyczny wąż.
Może ten stwór o zaropiałych oczach pożre mnie?
W jego oddechu czuję odór rozkładu, odchodów, dawno niemytego ciała, wszystko zalane mdłością, wszystko sparzone wysoką temperaturą i przyprawione do goryczą.
Bydlę pewnie zamiast łusek ma szorstkie bąble wypełnione jadem
, MAhoniowa łąka niczym rosiczka. Uciekać.
Podnoszę się z wielkim trudem i idę przed siebie.
Poranny wieczór, tak można by nazwać tę porę.
Wprawdzie dzień się skończył, lecz byłem nim przepełniony, wszystko było we mnie dniem.
Toczyłem się prądem, niczym dziecko, próbowałem buntować się przeciw nocy, zamykałem oczy i wyobrażałem sobie, że jest wokół mnie jasno, a pod powiekami jest dzień.
Jeszcze niedawno leżałem w taniej, używanej trumnie, którą dostałem po kimś mniej zmarłym, teraz wlokę się przez jakąś muzealną gablotę.
Jedynie fosforyzujący cyferblat zegarka przypomina mi, że zyję, nie wtopiłem się w niekończącą sie łąkę, że gdzieś istnieje świat, normalność.
Czuję, jak rodzi się świt, widzę rozmokły horyzont, martwą ziemię.
Ciemnozielone, szkliste grudki ślizgają się pod stopami, parzą, gdy próbuję ich dotknąć.
Słońce wzeszło kilkaset lat- sekund- milimetrów wcześniej i wciąż wisi w tym samym miejscu.
Gdzie ja właściwie jestem?
Czy tutaj w ogóle istnieje czas, choćby w szczątkowej, skarlałej formie?
Mam przy sobie jedynie starą, niesprawną latarkę, zegarek , wyświetlający jakieś dziwne hieroglify (cyfry?), paczkę Saint Georgów i zapalniczkę z Miss Hustlera 2002.
Próbuję coś mówić, ledwie słyszę swój głos.
Wykoślawił się w tym zielonym piekle.
Czy to inny wymiar?
A może kolejny wytwór chorej wyobraźni ?
Choć wydaje mi się, że jestem tu już bardzo długo, wcale nie odczuwam głodu, pomimo spiekoty nie zasycha mi w ustach.
Wtem niebo pęka, krztuszę się, wiruję, chyba jestem zawieszony na linach, coraz bardziej bezwładny, ręce i nogi odrywają się.
Język ropieje, opuchnięty i tłusty, nie mieści się w ustach, pluję, tlę się, charczę, rosa sączy się z oczu.
Jestem biblioteką, ktoś podkłada ogień.
Vincentia- Herostratia?
Ścieram białe słowa z białej tablicy, po co mają obrastać kurzem?
Kurczę się na dobre.
- Budzisz się...
Coś wyrywa mnie z puchu, podnosi.
Głos.
A więc nie umarłem.
- Gdzie... -próbuję powiedzieć, ale z gardła wydobywa sie jedynie charczenie.
- Przez cały tydzień byłeś nieprzytomny.
Kolejna próba samobójcza?
Przedawkowanie leków?
Ciężki atak?
Nie wiem.
Próbowałam odczytać twoje myśli, ale były niedostępne. Zaryglowane.
Myślałam, że już z tego nie wyjdziesz, że to koniec.
Wybuchła wojna.
Skurwysyn Rutin...
Nie ma już naszego mieszkania. Nie ma już naszego miasta.
Wszystko spłonęło.
Otwieram oczy. Ja i Vincentia. Na tylnym siedzeniu samochodu.
Oczywiście jest to mercedes w123.
Nie, zaraz, kurwa, to przecież Doriana. O głosie Vincentii.
- Uciekliśmy. Ten pan nas wywiózł, nim zaczęło się bombardowanie.
Odwraca się.
To... Lech Kurzyński, były prezydent.
Ten sam, który zginął przed rokiem w katastrofie pierwszego Tupoleńka.
Patrzę mu w oczy.
Tak cholernie złote.
Wtedy dociera do mnie.
Ty durniu, ty jebany durniu, myślałeś, że sie wydostaniesz?
Że TO ci kiedykolwiek odpuści?
Nie ma i nie było było żadnej Vincentii, Doriany, Złotego Chłopca, Kurzyńskiego.
To wszystko bleff, pacynki, teatralne dekoracje.
Nigdy nie było ciebie, nie jesteś żadnym pieprzonym Florianem.
W123? Taki model nie istnieje.
Nie ma wojny.
Jesteś błędem.
Ta atrapa świata jest błędem.
Wirus, literówka, nadpalona konika, pamiętnik szaleńca, chochlik drukarski.
Realny świat jest erratą, której nigdy nie przeczytasz.
Nie zrozumiesz, gdzie leżały nieścisłości, nie dotrzesz do Prawdy.
Te wizje nie będą mieć końca. Sprzężenia zwrotne, brodzenie w czerwonych zbożach.
Choć to nawet nie są wizje, warstwy, wycinki całości.
Twój kawałek niekończącego się labiryntu.
Jeśli nawet dojdziesz do końca zrozumiesz, że składa sie on z biliona innych labiryntów.
Chłopczyku, bij piąstkami w płynne ściany, rwij tekturki, znajduj dróżki, tunele.
Odkryjesz jeszcze większy bezsens.
Nie ma początku i końca, ty też nie masz.
Jesteś zdrowy, ten chaos też.
Możesz wszystko, jesteś wszystkim.
Nie możesz nic, jesteś nikim.
***
Bez słowa chwytam Doria...Vinc...
Bez słowa chwytam siedzącą obok mnie postać za gardło. Duszę z całych sił.
Nieżyjący prezydent próbuje powstrzymać nieżyjącego mnie.
Szarpanina.
Czuję, jak srebrnowłosa kobieta rozwiewa się.
Wraz z nią mercedes w123, którego nigdy nie produkowano.
Siedzę na opustoszałej ulicy.
Wyludniona metropolia rosnąca w kącie zatęchłej piwnicy.
Świat znów jest zabawką w rękach trzylatka.
Pokrywają mnie wrzody, jestem obsypany złośliwym trądem.
Wziąłem skorupę, by się drapać.
Śnieg jak konfetti, imitacja ulicy pokrywa się kolorowymi papierkami,
kolowymi tabletkami, które żarłem licząc na poprawę zdrowia.
Ten sam śnieg, który padał podczas imprezy sylwestrowej.
Zamarzam.