Prose

Florian Konrad


older other prose newer

13 march 2017

Kneph (piąty fragment powieści)

Zniekształcenie


Długa zima. Dach ugina pod ciężarem śniegu. Niedługo runą trzy gliniane, niedokończone piętra.
Pokoje- arterie, przez które płyną toksyny.
Głód, to z niego wyrasta zakażenie.
Pragnienie- gorzki chwast w moim gasnącym ciele.
Dopalanie się w przeklętym martwym domu, wyobraźni Floriana.
Przez tego sukinsyna poważnie choruję.
Blade ćmy wypełnione nektarem wykluwają się z ran.
Gangrena.



Mój bełkotliwy śpiew, krótka bajka o uciekaniu.
Przejście po żółtej linie na koniec tęczy, zwiedzanie zarośniętych cmentarzy dla neurotyków i pijaczek.
Dość nieprzyjemny powrót z tygodniowej wyprawy. Trzy puste połówki, niezliczona ilość flaszek po piwie.
Zeszmacone, jełczejące ciało i wszechobecny syf. Syf piętrowy, wielowarstwowe gnicie. Pierwszy browar- pękają szyby.
Pierwsza wóda- kruszą się pustaki. Ostatni dzień- rdza pozera resztkę blachodachówki.

Zostajesz sam, Flor, na kupie piachu. Patrzysz w niebo i uśmiechasz się. Wbijasz łopatę. Za parę godzin się scalisz.
Nie minie kilka dni, jak znów pomyślisz o dekonstrukcji, zniszczeniu świeżo zasiedlonego domu. Remontowanie i burzenie.
W każdym z moich dziesiątek odbudowanych domów pozostaje ten sam zapach. Ostry, drażniący nozdrza.
Alkohol, pot, gorzki oddech dopiero rodzącego się przepicia.

Powódź tatry mocnej zniszczyła trzecią klawiaturę w tym roku. Dla takich jak ja powinni produkować piwoodporne.
Siadam na łóżku i zapalam dżordżyka.
Co za okropny sen! Łysa kobieta umierająca w jakiejś ruderze...
Zawsze jak popiję śnią mi się takie cholerstwa.
Piąta, można jeszcze poleżeć.
Gaszę kiepa i przytulam się do Andżeliki.
 
Muszle przestają wirować. Pali mnie w środku.
Trzyletni chłopiec znowu miażdży swój mały kosmosik.
Świat był pamiętnikiem zdychającej królowej roju.
Mrówki znoszą do kopca małe iskry. Układają u moich stóp.
Łączę je w zimne ognisko.
Wrzucam niezapłodnione jajeczka, śmieci, puste kokony.
Skwierczą pancerze martwych pszczół, skrzydła dawno zaschniętych motyli.



Próbuję napisać opowiadanko. Główny bohater, Zezowaty Gienek ma zostać ojcem.
Codziennie modli się, by jego dziecko przyszło na świat z zezem.
Wszyscy naokoło pukają sie w czoła, opieprzają, nawet próbują pobić. A on z uporem maniaka klepie zdrowaśki w intencji zeza.
Gdy bachor rodzi się zdrowy i wolny od wad fabrycznych nieszczęsny Gienek ze łzami w krzywych ślepiach złorzeczy bożulkowi.
Fabuła jest bardziej, niż głupia. Tak trzymać.
Zabieram się za kolejne, o Funduszu Kościelnym. Jeden facet kradnie Drugiemu pieniądze.. Po jakimś czasie reflektuje się i oddaje w ratach. Gdy spłaca dług z potężną nawiążką ten Drugi płacze :,,Z czego ja będę żyć? Zabrałeś mi jedyne źródło utrzymania, bydlaku!"
Puenta: skruszony Pierwszy zgadza się oddawać co miesiąc Drugiemu trzy procent ze swojej pensji, sprzątać chatę i robić laskę z połykiem.
KRK jako pedał, Polska- dający się wykorzystywać frajer.

Całuję w policzek śpiącą A.
Kilka minut później, ubrany w ohydny zielony sweterek z ciuchlandu próbuję odpalić zdezelowanego merca. Klnę.
Po dobrym kwadransie prób, bluzgów, wreszcie błagania udaje mi się uruchomić rzęcha. Jadę za miasto.
Mgła, ciężkie krople rozbryzgane na szybie. Drżące wodne szlaki.
Zatrzymuję się. Z bagażnika wyjmuję butelkę ,,Kostnicznej".
Urwisko. Pode mną rtęć, Morze Essenticarskie.
Metaliczny huragan, tysiąc w skali Beauforta.
Pociągam z gwinta łyk wódy.
Czuję, że tej nocy zmarła moja matka, Floriancentia. Otruła się.
Mgliste obrazy to jedyne, co mi zostało z dzieciństwa.
Stary, wiecznie niedokończony dom.
Ja opłakujący śmierć taty, Doriana.

W piwnicy odkryłem całą masę zielonych, spleśniałych dżdżownic.
Zlazły się, by zdechnąć i teraz leżą jak obcięte ogony ufo- lemurów.
Może zlecą się mikrosępy i zjedzą zepsute spagetti, futrzaste serpentyny.
Może wydziobią mi z czoła bliznę po operacji mózgu.

Drapię się.
Plamki na skórze. Wiem, że jestem poważnie chory.
Nie muszę chodzić po lekarzach, badać się, by mieć pewność, że to nieuleczalne.
Popadam w jakąś pierdoloną zadumę. Melancholię.
Na paczce po Saint Georgach piszę głupi, nostalgiczny wiersz.
Właściwie epitafium.
Drę na strzępy i ciskam w spienioną toń.
Złota ważka siada mi na ramieniu.
Rozgniatam ją na miazgę.
Tlący się niedopałek parzy palce.
Po powrocie zniszczę nieudane opowiadanka.

W cuchnącej ropą puszce łapią mnie nudności. Stan przedtorsyjny.
Próbuję wziąć na przeczekanie. Nie da rady.
Zatrzymuję auto. Z ust wylatuje kłębek spienionej śliny.
Chodnik pokrywa się czymś w rodzaju pleśni, której- nomen omen - się boję.
Idiotyczna fobia, pleśni się co najwyżej unika, nie wpuszcza za próg. Tylko dziwolągi takie jak ja się boją.

Fale wyrzucają na brzeg okruchy luster i zardzewiałe ości.
Chłopiec w koszulce z logo Misfits siedzi na schodach zrujnowanego domu.
Próbuje ułożyć tekst z mokrych puzzli: porwanej paczki papierosów.
Pierwszy wyraz- PROWOKATOR.

Rozdział siódmy
Anafrodyzjak

Niewiele pamiętam z wypadku. Wszystko niknie w szarym kisielu, rozmywa się.
Tekturowe bańki, butwiejąca sierść bryzga pod powiekami. Ścieka do pustej głowy.
Amfora pełna dymu, rozczapierzonych pazurów, kaktusów o brudnych kolcach.
Zapomnienie, jak jastrząb. Znienacka wyrywa z ziemi i unosi wysoko w górę.
Gwałtowna śmierć myśli i nekrolog spisany przez ślepca.
Cały tydzień opowiadałem mu swój życiorys. Pisał dzień i noc.
Gdy skończyłem wyznał, że nie widzi, a w zeszycie stawiał jakieś bezsensowne kulfony.
Zamiast wspomnień- paciorki, ziarenka wilgotnego piasku, malachitowe muszle w których gniją ślimaki z masy perłowej.
Naprawdę to zrobiłem? A co jeśli wszyscy kłamią lub mylą się i jestem niewinny?
Może to zbiorowe oszustwo, wytwór wyobraźni znudzonego aniołka - stróża, lub wrabiają mnie Służby Bezpieczeństwa Mentalnego ?
I gdzie właściwie jestem? Co to za cholerny budynek?

Światełko pierwsze: piłem wódkę prowadząc starego meśka. Diagnoza: osobowość nieprawidłowa, narcystyczna. Skłonności do sadyzmu.
Podejrzewa się ukryty homoseksualizm. Niski iloraz inteligencji. Poglądy polityczne nieustalone.
Izolować co najmniej trzydzieści trzy lata. Karmić gęsimi wątróbkami i piwem.
Raz w tygodniu wypuścić na spacer. Obowiązkowo na smyczy i w kagańcu.
Światełko drugie: droga zmieniła się w budyń. A własciwie dwa zlewające się ze sobą, bezkształtne ciała meduz.
Szosa zalana niewyraźną magmą, szarym bielmem.
Światełko trzecie: blaszana planeta wypada z orbity i uderza w przystanek autobusowy.
Jestem tak nawalony, że nie czuję nic. Patogen wnikający w zdrową tkankę.
Światełko czwarte: krew, wrzask, ekskrementy. Płatki tłuczonego szkła, butelkowa posypka z nieba.
Odbryzgi kości, poskręcane blachy wiaty. Wygięty ryj samochodu.
Wzmagający się krzyk. Ślady, para wodna podgrzewająca martwą powierzchnię mojej skóry.
Smużki spadających gwiazd, mięso wleczone za trupem mercedesa.
Nie obchodzi mnie to. Szmira, nędzne sztuczydło na deskach podrzędnego teatru.
Jestem dzieckiem indygo pośród troglodytów. Królem trucicieli i terrorystów. Floriabomber
Właśnie eksplodował mój pierwszy oczyszczający ładunek.

O- ta tutaj- wygląda jakby wyła w tancbudzie za ciepły posiłek, a wieczorami dawała dupy brzuchatym robolom.
Dobrze, że zdechła, szumowina.
Dzieci? Że ja przejechałem jakieś dzieci? Pewnie naćpane były. Przeszukajcie im kieszenie. Znajdziecie całe kilogramy koki, woreczki z klejem.
Piłem? Skądże.
Światełko piąte: jacyś faceci wyzywają mnie. Dostaję w mordę.
Korona spada i toczy się po zakrwawionym asfalcie. W skroniach pulsuje ciężki płyn.
Diagnoza: osobowość patologiczna, dyssocjalna, znacznie utrudnione zdolności adaptacyjne. Upośledzenie zdolności samokontroli.

Później chyba policjanci wlekli mnie jak szmatę do radiowozu.
Dochodzę do siebie w zasyfionej klitce. Zamiast kajdanek ręce mam związane kablem.
Brudne ściany do połowy wyłożone kafelkami w kwiaty. Siatka pęknięć na każdym, lepkie szlaki.
Suną po nich kosarze na szczudłach. Gapią się milionami ślepi.
Każdy kafelek z mdłoczerwoną różą jest polem ogromnej szachownicy. Gierka na lamperii z zarzyganych i zaplutych płytek.
Szach- mat, Flor! Tym razem ci się nie udało.Usmażą cię, morderco.
-Zamknijcie się, nikogo nie zabiłem.

Masywne, zardzewiałe drzwi otwierają się. Z korytarza bucha odór stęchlizny i potu.
Do celi wchodzi rudy, barczysty bydlak w niebieskim mundurze. Po groźnej minie wnioskuję, że zaraz się zacznie.

Na powitanie, bez słowa dostaję cios pięścią w brzuch. Zginam się, syczę z bólu.
Półzwierzę maltretuje mnie, kopie, charczy, wyrzuca z mordy nieartykułowane dźwięki.
Po dobrych dziesięciu minutach, gdy jestem półprzytomny, ryży King- Kong odpuszcza.
Pluje mi w twarz i wychodzi.
Wiję się, jak ośmiornica. Rozbryzgane strugi juchy są mackami, a obolałe ciało wielką głową.
Połamiał mi żebra, skurwysyn. Językiem liczę zęby. Są wszystkie.
Wstaję ociężały, jakbym miał na barkach cały pieprzony świat.
Floratlas, za pijaństwo i spowodowanie wypadku ze skutkiem śmiertelnym zostaje skazany na dźwiganie nieboskłonu.
Czas dłuży się niemiłosiernie.
Co można robić w pozbawionej choćby mikroskopijnego okienka, klaustrofobicznie ciasnej celce?
Liczę różyczki. Jednym okiem. Lewe jest zapuchnięte, dzięki miłemu glinie zaczęło przypominać siną bułkę.

Mija wieczność. Ktoś gapi się cały czas przez judasza.
Wreszcie otwiera się klapa, czy jak tam to się w żargonie nazywa
(nie miałem styczności z pierdlem, uczciwy Flor dotąd nie łamał prawa) i włazi facet.
Szare drelichy, szare włosy. Purpurowa twarz. Pewnie jest z takich, co łoją denaturat.
Stawia przed pryczą żelazną michę z jakąś breją i kubek z (chyba) wodą. Wychodzi.
Trafił się kolejny niemowa, ten przynajmniej nie był agresywny.
Mam to jeść rękami? Paskudnie cuchnie. Chce mi sie lać. Nie ma kibla.
Sikam pod ścianą. Krwią. Gnój chyba odbił mi nerki.

Przebywając w krainie kafelków nie wiesz czy jest dzień, czy noc.
Jesteś poza ich zasiegiem, stałeś się strachem na wróble w porwanych szmatach, wypłoszem z rozkwaszoną mordą.
Monolitem, żywą mumią owiniętą nudą niczym bandażami.
Albo płachtą nieaktualnej gazety, którą czytał przynoszący żarcie Pan Denaturacik.

Ponad lamperią ciągną się zielone wyżyny farby olejnej.
Dawno, dawno temu nieznane plemię wydrapało na nich sentencje, inicjały, serducha, wulgaryzmy.
Polana CHWDP tuż obok dróżki ,,Patrz, komu ufasz".
W kącie czyha Gorgona narysowana bliżej niezidentyfikowaną niebieską substancją. Zamiast oczu ma dwa grzechotniki
Podpis twórcy ,,Dorian sierp. 198..(niewyraźne)"

Sypiam w pozycji embrionalnej, by nie dotykać stopami rosnącej góry kupy. Sram w rogu, pod łbem Steno.
Od niepamiętnych czasów tkwię w smrodzie. Dni, godziny, lata, nanosekundy w kloace lustrzanego smoka.
Sny o podrzynaniu gardeł małym dziewczynkom, sielankowe krajobrazy wpadające do kadzi krwi i moczu.
Centaury tratujące kopytami miasta przyszłości, olbrzymia ryba pożerająca Atlantydę i wyrzygująca mnie, więźnia w różanej sali.
Grat w lamusie zapomniany przez wszystkich prócz strażnika. Zbliżajacy się obłęd.
Nadal nie widzę na lewe oko.

Dwie żarówki. Pozłacane kłosy na wierzchołkach świerków.
Twarz, z ciemności.
Odsuwam się z odrazą. Bolą zrastające się żebra.
Trędowaty starzec wlepia we mnie skrzące się oczy. Broda do pasa, gnijące guzy wielkości piłeczek pingpongowych.
Dwie zaropiałe szczeliny w miejscu nosa. Kikuty palców.
Siedzi przede mną żywy trup, zombie uciekłe z grobu. Aż prosi się, by go znowu pochować.
Odór odchodów miesza się z odorem jego ran. W niektórych kłębią się żółte larwy.
Tylko zapadnięte oczy biją dziwnie jasnym blaskiem, jakby to w nich drzemał sekret życia rozkładającego się człowieka. Indywiduum.
Kiedy choroba je zaatakuje i wypłyną -pozostanie dziurawy worek wypełniony sczerniałymi kośćmi.
-Zhhha co shiedziszsz? Bo jha zha othhrucie, Vinthcenthhiuszsz jesthem- charczy. Z obrzękniętych ust cieknie zielonkawa ślina.
Piękne, kurwa, powitanie, dobrze, że jeszcze nie chciał podać mi ręki.
-Florian, wmawiają mi, że spowodowałem wypadek-mamroczę mrużąc zdrowe oko. Tłumię odruch wymiotny.

-Mhatkę othrułem. Ale muhsiałem, inhaczej bhy mnie zabhili. Pho ciebhie theż phrzhyjdhą.
Mhi jhuż nhic nhie ghrozhi, móhj essenticarhus sihę zhepsuł. Uwhażaj, mhłody...

Trąd rzucił mu się na łeb. Śmierdziel pieprzy od rzeczy.
Muszę się pilnować. Nie dotknąć nawet przez sekundę, starać się nie oddychać tym samym powietrzem.
Wjebali to monstrum, bym się zaraził. Skurwys...
-Tho shą khokony. Rhosną w nhich mhałe potwohki- pokazuje na obrzydliwe, zielonkawe cysty za uszami.
-Ahle zdechchną bhestie, thoksyny są w mhiodzie.
Ta, jasne, toksyny są w miodzie za twoimi uszami, charcząca małpo. W dupie pewnie masz całe stado dinozaurów.

Jestem zamknięty w klatce z rozkładają się maszkarą. Róże na kafelkach nie pachną. A szkoda. Smród nie do opisania.
Przyciskam się do chłodnej ściany. W wyobraźni kolce wbijają mi się w plecy.

Nie wiem, ile mija czasu. Pięćdziesiąt dni wąchania gnijącego mięsa? Tysiąclecie patrzenia na glisty wypełzające z pomarańczowej ropy?
Miliard lat sam na sam z toczonym trądem, charczącym Vincentiuszem?
Odkąd się zjawił przestali przynosić żarcie. Mamy tu zdechnąć, zrosnąć się białą, włochatą pleśnią.
Ogarnia mnie poczucie beznadziei. Tak wygląda rozpacz, kres wytrzymałości. Urwisko.
Nic tylko rzucić się w bezpieczną, srebrną toń, zanurzyć w skłębionych falach.
Przegryźć żyły? Widziałem na jakims filmie taki rodzaj samobójstwa.
Nie mam tyle samozaparcia, skończyłoby się najwyżej na siniakach.
Obaj ze zgniłkiem mamy nadgarstki związane kablami.
I tak nie byłoby go na czym...
Chyba zaraz będę walić głową w te cholerne drzwi. Tak długo, aż pęknie mi czaszka.
Nie! Płytki! Rozbiję jedną i spróbuję odłamkiem przeciąć więzy. Potem tętnice.
Kopię. Drugi, trzeci raz.
Jest. Złamana róża. Discopolo poszło się jebać, spaliłem pachnące lawendą listy miłosne z podstawówki.
Zgrabiałamymi paluchami biorę okruch. Zaciskam zęby.
Wtedy spod ziemi wypełzają słoneczne węże. Po ścianach, po suficie, śliskie konwulsje.
Ścieg łańcuszkowy, splecione ręce Ra i Heliosa. Światło syczy, rozbiega się w głąb ran Vincentiusza.
Puchnie. Gnilne rozdęcie zwłok. Nabrzmiały trup przelatuje mi nad głową.
Kapie lepka maź. Tępo patrzę na puste kokony. Jego synowie zgnili.

Słyszę swoje nazwisko. Dźwięk. Wyraźnie, ktoś je pogardliwie warknął .Kurwa, bóg mnie woła?
Ledwie widzę na prawe oko, skisło do reszty w ciemności celi.
O lewym raczej mogę zapomnieć, chyba zamiast niego mam słoną galaretę.

Najlepszy przyjaciel, rudy bydlak łapie mnie za mętne, przepocone ubranie. Piórko w jego kamiennych łapach.
Nas otrzeźwienie dostaję parę razy w gębę. Działa.
Idziemy długim, czarnym korytarzem. Fetor nie mniejszy, niż w różanej sali balowej.
Zgrzyt klucza. Wpychamy się przez ciasne drzwiczki do jakiegoś pokoju. Marionetka jest posłuszna. Marionetka nie chce dostać wpierdol.

Przy odrapanym biurku siedzi młoda, nieładna dziewczyna. Blond włosy upięte w kok. Końska twarz.
Gapi się na mnie wyłupiastymi oczami. Piłatka. Pewnie zaraz spyta, czy jestem królem żydowskim. Albo prezydentem Mozambiku.

-Usiądź.- wskazuje mi krzesło. Dziwnie łagodny ton. Gierki jak z amerykańskich filmów: dobry i zły policjant.
-Ile masz lat?
-Trzyd...
Ledwie mogę poruszyć spieczonymi ustami. Krtań zapadła się pod wątrobę, tchawica pewnie leży na płucach.
W żoładku zaschły kwasy, a struny głosowe oplatają jaja. Człowiek- popcorn, rozdeptana prażynka.
-Chce ci się pić? Tam jest łazienka. Przebierz się, umyj, napij i porozmawiamy.
Podaje reklamówkę z zafoliowanymi ubraniami.
Człapię na nogach jak z waty.
Jesteś, obłudna kurwo, gorsza od tego, co nie bił.
Nawet szklanki nie podasz, bo się brzydzisz. Myślisz, że za kranówę i bazarowe szmaty będę cię w dupę całował?
Że mnie złamaliście? Idę w zaparte, nic nie wiem o żadnym wypadku.

Jak na ironię łazienka jest wyłożona jest znajomymi kafelkami w róże. Widocznie to ogólnowięzienno- policyjny wzór.
W lusterku widzę więźnia obozu koncentracyjnego. Mogę opisać siebie tylko jednym słowem: ,,przemielony". Najadekwatniejsze.

Ciągle związanymi rękami odkręcam starożytny kran.
Żółta woda, pewnie z rdzą, kamieniem, szczynami burków z całego komisariatu. Podejrzanie gęsta.
Pieprzyć to, ostatni raz piłem chyba za Mieszka I.
To... to miód! Najprawdziwszy miód! Chyba kwiatowy, cholernie aromatyczny.
Przysysam się. Obciągam. Nektar zalewa Saharę.
Na tej planecie kiedyś żyły ślepe ryby. Wytruł je Vincentiusz. Zmartwychwstały w moim krwioobiegu.
Motylek wylatuje z opuszczonego domu.
Trzyletni chłopcy znów bawią się w demiurgów, zbierają maleńkie kosmosiki do słoików.
Za dziesięć w skupie mogą dostać złotówkę i batonik Milky Star.
Odbudowano trzy gliniane piętra Pałacu Prezydenckiego. Cudem ocalony z katastrofy Kurzyński przebywa w szpitalu.
Podczas rozbiórki pewnej rudery odnaleziono trumnę. Leżała w niej kobieta w srebrnej peruce.
Jak gdyby nigdy nic powiedziała że zawsze tak sypia. I poszła zostawiając osłupiałych robotników.
Za jakiś czas wszyscy nie żyli. Ciężkie zatrucie rtęcią. Trwa wyjaśnianie okoliczności tej niecodziennej sprawy.

Odrywam się od kranu. Kurwa, miałem we łbie serwis informacyjny. TeleFlorsat.
-Nikt nie płaciłby abonamentu, tylko chlanie i pierdolenie ci w głowie.

W drzwiach stoi policjantka.
-Jaka polic... z każdą stroną stajesz się głupszy.
Podchodzi, wkłada mi palce do uszu. Wbija coś! Kamienieję ze strachu.
Światełko szóste: Więdnące różyczki, naga biel ścian. Odsączanie.
-Chyba się porzygam. Tfu! Kolejne naczynie do niczego. -brzydula wypluwa błyszczącą ślinę.
-Kasacja- rozkazuje osiłkowi.
Rudy skurwiel wlecze mnie do piwnicy.

Zdechłe dżdżownice pod nogami. Białe futra polarnych robaków.
Stare łóżka szpitalne, toczone rdzą, ukwiały pleśni na zbutwiałych materacach.
Średniowieczne narzędzie tortur: wulgarnie uśmiechająca się żelazna dziwka, maski wstydu, madejowa wersalka do rozciągania
heretyków, szczypce, kombinerki, klapcążki.
Cała masa noży, dzid, włóczni i szpikulców do przekłuwania, wbijania, kaleczenia.
Podłoga- kocie łby w brunatnych plamach. Gdzieniegdzie zaschnięte resztki włosów, skóry, okruchy wybitych zębów.
Na palenisku gar ze smołą. Pewnie gnój wleje mi ją do gardła. Sam chlej płynną szosę, bon appetit.

Światełko siódme: Pokruszona forteca ze szkła, niezauważalny zamach stanu.
Truteń, samozwaniec zakrada się po cichu do gniazda i skręca karki młodym królewiczom.
Ciała owija w dywany i wyrzuca na mokradłach. Wyrwane paznokcie w miejscu baretek, skalpy zamiast epoletów.
Światełko ósme: drogocenny oleodruk, smolisty cień odbity na ścianie. Limitowana wersja, podpis twórcy pod lewą pachą.
Po kamiennych stopniach dumnie idą księżniczki z podbitych królestw.
Smoki pożerają je wraz z tekturowymi zamkami. Co piąta okazała się dziewicą. Smoki zdychają na niestrawność.
W konwulsjach burzą pomniki marzycieli, bajkopisarzy i ortodoksyjnych ateistów, kościoły i budki z karmelkowym piwem.

Rudy oprawca robi coś niespodziewanego: bierze majcher i przecina mi więzy.
Kabel wżarł się w skórę, czarnosiny wąż przyrósł do nadgarstków. Odlepiam, wyszarpuję go z ciała. Boli. W szramach powoli wraca krążenie.
-Kładź się!- bydlak wskazuje drewniany stół ubabrany lepką breją.
Kładę się. Marionetka się słucha.
Policmajster- neandertalczyk grzebie mi nożem w zapuchniętym oku. Wycina coś.
Czuję jego kwaśny, alkoholowy chuch.
-Jeest- mówi z uśmiechem. Szczerzy spróchniałe zębiska.
Larwa na czubku noża. Jeszcze żywa. Miałem ją w sobie! Co tu się dzie...
Światełko dziewiąte: operacja na otwartym mózgu, pacjent nie przeżył.
Zmieniono go w kompost i wyhodowano trzydzieści sześć dłoni, pięć policzków i dwa krzaki marihuany.
-Idziemy.
Ton nieznoszący sprzeciwu. Idę. Marionetka nie chce mieć oderwanych rączek.
Robal- relikwia. Dwuosobowa procesja sunąca podziemnymi korytarzami szpitala.
Ponure oddziały psychiatryczne. Schizofrenicy, więźniowie polityczni, zoofile i kazirodcy.
Królestwo elektrowstrząsów, cesarstwo lobotomii. Jęki chorych dobiegające zza ścian. Zza głuchej, czarnej bariery obojętności.
Nic mnie juz nie czeka. W każdym razie nic dobrego. Pijany zabiłem kilkoro ludzi. Dzieci. Kurwa, dzieci!
Pewnie sprzedano mnie bandzie sadystów, obrzydliwym doktorom Mengele.Magazyn części zamiennych.
Płucoserce za dwa pięćdziesiąt, nerki po siedemdziesiąt groszy za sztukę. Spieszyć się, ilość towaru ograniczona.

Stajemy przed gablotą.Słoiki z preparatami. Zaformalinowane nogi, oczy, płody, kutasy.
Wory mosznowe centaurów, strzepy błon dziewiczych gwiazd kina niemego.
Rudzielec przepycha szafkę świństw.
Od dawna martwe organy kołyszą się w nieprzejrzystej cieczy. Słój z hymenem Poli Negri zderza się z tym z jajami Nessosa.
Drzwi. Zaśniedziały klucz. Odkręcony wek Pandory. Tabuny gryzącego kurzu, zamieć grzebiąca archeologów.
Mimowolny Indiana Jones rozgniatany na miazgę przez toczące się gówno roztoczy.

Światełko dziesiąte: kurz to prąd, nawałnica głośno brzeczących komarów, szarańcza 230 V.
Żywy pastuch elektryczny, pokruszony światłowód. Dwa ogniwa: złote i srebrne. Podium.
Miejsce pierwsze- androkracja, chłopiec zmarły od przejedzenia miodem.
Miejsce drugie- matriarchat, samobójczyni pochowana w ulubionej koszulce z logo Misfits.
Za zajęcie trzeciego -czekoladowy batonik Milky Star.
-Właź!
Małpolud wpycha mnie do ciemnicy. Krok za krokiem. W rozedrganą i szemrzącą głebię.
Przypalona kasza wylała się na nasze oczy. Ogieniek. Szczeniaczek podpalony przez łobuzów.
-Masz- warczy człapiący z tyłu ogr.
Podaje mi zapalniczkę z nadrukiem gołej laski. Miss Hustlera 2002. Z taką to bym...

-Idź!
Mistrz lapidarności.
Rozglądam się. Prawiczek w muzeum seksu grupowego oprowadzany przez najstarszą dziwkę świata.
Dziwne miejsce, jakaś jaskinia wyłożona kafelkami. Dobrze znany wzór, różyczki na widok których biorą nudności.
Na suficie większość jest przebita stalaktytami. Peerelowski, ordynarny kicz miesza się z draperią naciekową.
Mona Lisa w gumofilcach i waciaku.

Przed nami ściana, oślizły bukiet.
-Klękaj!- nakazuje poganiacz marionetek.
-Zamknij oczy.
Chyba oko. O, wywarczałeś już dwa słowa, prawie przemówienie. Robisz, kurwa, postępy.-myślę.

Światełko jedenaste: Celebrans unosi nóż z nadzianą nań larwą. Igiełki spływają po niebieskim ornacie.
Szkoda, że orangutan zabronił mi patrzeć, to musi cholernie zabawnie wyglądać...
Półwidzę przez lewą powiekę. Właściwie bardziej czuję obraz.
To coś na kształt echolokacji, oglądanie zwiniętych czarno- białych zdjęć w butelkach po najtańszym sikaczu.
Odczytywanie palimpsestów, linii papilarnych z listów z pogróżkami. Telepatodaktyloskopia.
Sto pociętych paczek po fajkach, z każdej jedna litera.
Może wyjść napis ,,Saint George" możne nowy ,,Finneganów tren".
Na końcu i tak okaże się, że wszystko było inaczej, niż myślałeś, ścieżki dedukcji prowadziły do sracza, na manowce.
Autor kryminału cię przechytrzył, morderczynią była brzydka dziewczyna o imieniu Andżelika. To ona wjechała pijana w przystanek.
Jednak zadowalaj się półwidzeniem w półśnie. Nie próbuj przegryzać sznurków.

Buntuję się, otwieram oczy. Ściana zniknęła. Ciemno jak u Murzyna w dupie.
Pełgający strumyczek światła. Na kamiennym tronie siedzą nawpółzmumifikowane zwłoki kobiety.
Kości przebijające zetlałą sukienkę, włosy spadłe na posadzkę. Robaki w oczodołach.
Opadła szczęka. Robaki w ustach. Półuśmiech, wyszczerzone zęby. Makabra.

-Vincoriana... Nasza matka... Postarzała się. Ale to ona- mówi rudy skurwiel wstając z kolan.
Podchodzi do trupa, wkłada larwę w buzujące jeziorko lewego oczodołu.
-Każda z nich będzie odrębnym opowiadaniem. Wyrośniesz z nich ty. Szaleniec. Naczynie.

Dziesiątki szalonych obrazów eksplodują w głowie. Znajduję nigdy nieutracone wspomnienia.
Jestem w starym, niedokończonym domu. Naprzeciw mnie w zielonym fotelu siedzi Ejndżelique, moja była dziewczyna.
Nasze myśli łaczą się.

Światełko dwunaste: .Powietrze zanika i duszę się, sycę prądem, klejem, gorącem, potem,
kroplami wrzątku spływającymi po długich blond włosach. Krążę wokół twojej jasnej główki.
Zderzają się prawie doszczętnie wypalone słońca. Gwiazdy- śmieci gasną, kurczą się napromieniowane chmury.
Moimi skrzydłami są kartki starych szklonych zeszytów. Krążę i brzęczę, na nowo uczę się czytać.
Pod skórą mam ogniki, starodawne machiny latające projektu mistrza Leonadra, fiołkowe,
karminowe, szklane i gorące igiełki, lepkie, parzące w usta kwiaty, słodki, mocny alkohol.
Ciało to ogród, w którym rozpleniły się chwasty. Skrzypy, róże i konawalie o żelaznych łodygach.
Weź diamentową siekierkę, wyrąb je.

Włączam telewizor, na ekranie pojawia się dziewczynka. To ty, wabik na ślepe rekiny.
Jesteś pełna aromatu, przesuwam spoconymi palcami po kolorowych obrazkach.
Lalki Barbie z urwanymi główkami, cukierkowe misie spadające z chmur toffi, zdjęcia zwłok w najnowszym Bravo Girl.
Członkowie boysbandów umierający w hospicjach.
Gaśnie kineskop. Zaburzenie. Pudełko z zabawkami wrzucone do kadzi z kwasem.
Dziewczynka zamyka się w sejfie. Wyrzucam z pamięci szyfr. Kieliszek z winem rozbija się o posadzkę.
Mijają stulecia.Wychodzisz dorosła, z czerwonych kropli tworzysz nowy alfabet.
Alfa to nasze pierwsze spotkanie, omega to śmierć. Pomiędzy- niewinna gra. Berek! Teraz ty mnie gonisz!
Prastary odbiornik ożywa, tafla powoli napełnia się łunami. Przez o nerwy wzrokowe przepływają lata, w których był martwy.
Strzepuję kurz z ramion, z włosów zmywam siwiznę.

Światełko trzynaste:: Najwulgarniejsza kreskówka świata: morderczyni zaklęta w aniołka, śmierć w skórze jagnięcia.
Jestem czarnym charakterem tej bajki. Bój się i wielb.
,,No dalej, wilku, dopędź, przegryć jej gardło"- śpiewają skretyniali chłopcy na innym kanale.
Błysk, mała iskierka, kolejna czerwona linia.
Uciekasz w głąb szumu. Księżniczka rzuca się z wieży. Rycerzyk odjeżdża zasmucony na czarnym koniu.

Światełko czternaste: gdybym żył w dawnych czasach i był władcą miałbym harem kopii Doriancentii. Wszystkie delikatne i niewinne.
Moja prywatna armia broniąca przed tysiącgłowym smokiem- samotnością.
Językiem długim jak u kameleona chłeptałbym je od środka, przebijał i wyjadał błony dziewicze.
Danie główne, ciepłe, prosto z pieca. Każdy kęs przeżuć kilkakrotnie z namaszczeniem.
Zakazana komunia, ciało i krew niedojrzałych kapłanek.
Wcierałbym we włosy młody, pachnący żel, sekretny balsam.
Potem kazałbym uprawiać seks grupowy.Trzydzieści trzy ciałka splątane w miłosnym uścisku.
Balet, arras w płonącym zamku. Gorący aksamit. Iskierki.
Rankiem słudzy sprzątaliby pogorzelisko.
One i ja, wulkan, pomarańczowe języki ognia wgryzające się w lodowato zimną nudę.
Nie gasić, niech spopiela dni, godziny, miasta.

Kostka do gry, nasze mieszkanie. Szczeble klatki wrośnięte w nieotynkowane pustaki.
Ktoś przyłożył mi lufę do głowy. Strzelił. Od tamtej pory noszę w sobie miękki pocisk. Owoc.
Lunety, wszystko widzące telskopy śledzą każdy twój ruch. Cukierek w szklanym papierku.
Kostka domino, zrośnięte światy. Łatwo ją przewrócić i już nic nie będzie takie jak dawniej.
Milion jeden puzzli, z których nie da się ułożyć obrazka. Zdjęcie z przedszkola zmienione w konfetti.
Muchy obsiadają ciałko księżniczki. Porwana, zakrwawiona sukienka.

Światełko piętnaste: woda w rowie pokryta rzęsą. Plusk! Złotowłosa lalka z wykłutymi oczkami tonie.
Nie znajdzie jej nikt, nawet rudy policjant. Wilk ucieka do lasu. Zagryziona owca leży z rozprutym brzuchem.

Kiedyś się zestarzejesz, cipa ci wyschnie.Ja będę już dawno martwy.
Dwie zgniłe połówki jabłka. Pusty ul, roztrzaskane lampy wiekowego telewizora. Deszcz zmywający linie.

Światełko szesnaste: nowy Codex Seraphinianus. Na białej kartce zrastamy się w zwierzę. Szkaradny krokodyl wypełza z pościeli.

Światełko siedemnaste: mój umysł to Enigma, jego kodu nie złamią nawet za sto lat.
Marzenia leżą na dnie Rowu Mariańskiego obciążone odważnikiem.
Jestem w ciemnym lochu przykuty łańcuchem do ściany.
Najgroźniejszy więzień świata: fantasta. Módlmy się, bym nie odważył się uciec. Prośmy bożulka, by łańcuch był z jak najtwardszej stali.

Światełko osiemnaste: Codziennie przed snem biczuję się, rozdzieram twoją białą kopertę.
Próbuję przeczytać. List? Testament? Różowy, mięciutki papier. Niezrozumiały język. Nie ucz.

Światełko dwudzieste: idziesz do pracy.
Nad głową kołują czarne ptaszyska. Mają zatrute ostrza zamiast pazurów. Chcą unieść cię w przestworza.
Upuścić po chwili jako zaropiałą staruchę o cuchnącym oddechu.
Strzelam z wiatrówki malinowym śrutem. Padają jeden po drugim. Stos piór i gnoju na chodniku. Nawet nie zauważasz.

Światełko dwudzieste pierwsze: twoje włosy- miododajne słoneczko, Bursztynowa Komnata.
Fragmencik świeżo połamanej aureoli anioła- syllogomana, który postanowił zamieszkać na ziemi i zbierać was,
słodkie posążki. Szalony esteta- kolekcjoner.
Chcąc nie chcąc staję się czarnym ptakiem. Wlatuję przez niedomknięte okno, na policzku wydziobuję ci ,,LOVE".
Smakuję krew, poznaję twój dziwny dialekt. Wilk zdycha przekroczywszy czerwoną linię.

(Światełko dziewiętnaste, podświadome: że pewność, nigdy nie spotkałem Andżeliki).

Znów jestem w podziemiach szpitala z rudym bydlakiem.
-Teraz juz rozumiesz.
Trzy słowa jedno po drugim, koleś wpadł w słowotok, he he.
-Więdz my to tylko... Nie! Nie wierzę!
Musi, kurwa MUSI być inne wytłumaczenie! Więzienie, skurwysynu, to nie zeszyt, a ja nie jestem bohaterem opowiadania.

Zdzieram kolejne obwoluty czytanki dla dorosłych o szalonym alkoholiku i jego syjamskich siostrach :Vincetnii i Dorianie.
Podprogowy przekaz w piosenkach Misfits: pod każdą naklejką są starsze. Zdrapuj.
Nieskończona liczba warstw tapety. Jedna na drugiej, srebrnym klejem.

Leżę związany w bagażniku mercedesa w123. Przygnieciony zwłokami Andżeliki.
Łamię skrzydełka motyli. Nurkuję w rtęciowej rzece.
Sklejam porwaną paczkę po papierosach, na której przed stu laty napisałem wiersz. Wysyłam go na konkurs poetycki.
Na drugi dzień pocztą przychodzi Literacka Nagroda Nobla- woreczek kokainy i pięć tysięcy dolarów. Medal ktoś zapierdolił.
Parlamentarny Zespół ds. Przeciwdziałania Ateizacji Polski.wystawił za mną list gończy.
Klerykałowie z całego kraju znoszą chrust. Gałązka do gałązki, będzie wielki stos. Floriano Bruno nie może więcej bluźnić.
Gładimir Rutin podpisał akt bezwarunkowej kapitulacji, Wszechruś znika z map.
Księstwo Watykańskie staje się najwiekszym państwem świata.
Nawet lodowa kraina Doriany jest w zaniku. Rozwiązano Służby Bezpieczeństwa Mentalnego. Atrofia myśli.
Vincentia- tysiąclistna stokrotka narysowana miodowym ołówkiem na chodniku, ślepa uliczka w pomarszczonym mieście.
Florian- kalkomania znaleziona w przeterminowanych chipsach.

W zapalniczce kończy się gaz. Wracam do świata żywych.
Rudzielec mnie nie zatrzymuje.
Wyrzucam pustą Miss Hustlera 2002. Rozbija się o schody, pękają sztuczne cycki.
Październikowy wiatr pachnie dymem. Pewnie podpalono kolejną bibliotekę...
Rozcieram ciągle piekące wyżłobienia na łapach. Cholerny kabel prawie w nie wrósł.

Chyba wrócę do rodziców, do Essenticarii. Urocze, senne, prowincjonalne miasteczko.
Jeśli mnie nie przyjmą wystąpię o azyl w Oceanlandzie, dawnej platformie przeciwlotniczej zamieszkałej przez crossdresserów.
Ale najpierw idę na piwo.
Mijam oszołomów modlących się do kolejnego pomnika papieża.
W ciele Doriany dojrzewają nowe historie. Mam czas, na wszystko mam czas.






Report this item

 


Terms of use | Privacy policy

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1