15 march 2017
Kneph siódmy fragment powieści
Rozdział drugi
Waterboarding
Wdech, potem drugi. W ciemnościach żyją dzikie stwory. W pradawnych lasach drzemią plemiona dwugłowych karłów.
Boję się ich, kulę. Nad głową przetaczają się armady próchniejących statków.
Jednoocy piraci drapią się po brodach zardzewiałymi hakami. Limbus, otchłań, w którą wpadłem wraz ze śmiercią oryginału.
Bo to nie prawda, że wtedy się rozwiewamy, gdy umiera stwórca jakaś dziwna siła przenosi nas z realnego świata na to parszywe śmietnisko.
Dostajemy jednoosobowe piekiełka, inne wymiary. Stare rudery na skraju puszczy, walące się chałupy. My, coraz bledsi.
Puchnące niebo w którym od dawna nie mieszka żaden bóg. Wszyscy wyemigrowali za chlebem do Irlandii.
Postrzępiona mapa, rysunek wykonany przez chorego psychicznie architekta. Bańka mydlana, niekończąca się makabreska.
Nie idź do lasu, Flor. Bój się wilka złego. Przedawkowałeś herdewin i nie żyjesz, pogódź się z tym. Nie próbuj uciekać.
Zanurz usta w błyszczącym zdroju, rozleniwieniu. Spokorniej, pozwól, by w twoich żyłach wyrósł ciapły mech .
Skrzyyyyp... skrzyyyp... Metalem o metal. O skórę. Rozkładający się, stary rower jedzie po polnej dróżce.
Ktoś złamał reguły gry, wdarł się do mojej samotni.
To... to niemożliwe. Ona? Kameleon zbłąkany w krainie szarości. Portret wrzucony do kałuży.
Nie widziałem zbyt dobrze, ale przysiągłbym, że właśnie minęła mnie odbitka Wiśniewskiej! Więc ona też... Ciekawe, co się stało.
-Andżeeelikaaa, Vincentiaaaaa- krzyczę. Biegnę.
Zatrzymuje się, zawraca swojego grata. Chryste nieistniejący, nigdy nie widziałem bardziej zniszczonego roweru.
Łyse opony, szczątki zielonego lakieru wyzierające spod ton rdzy. Brak świateł.
To, co siedzi na porwanym siodełku jest równie okropne. Niby to ona, słynna dzieciobójczyni.
Szatanisko jednak tkwi w szczegółach. Przyglądam się uważniej i stwierdzam, że to bardzo niedokładna kopia.
Ma pryszcze, popsute zęby, przetłuszczone włosy. Jest ubrana w jakieś znoszone łachy. Zalatuje potem.
Popłuczyna, Andżela opisana na kredką świecową na skrawku gazety.
-Cześć- uśmiecha się do mnie pokazując czarne pniaki.
-Cześć. Jak umarłaś?
-Cholernie fajne pytanie. Bili mnie w pierdlu, katowali. Musiałam obsługiwać strażników.
Kazali robić okropne rzeczy. Noc w noc. Raz nawet przyprowadzili psa, żebym...
-Do rzeczy.
- Ubłagałam Bartka, by przemycił pod językiem kapsułkę z cyjankiem. Jego prababci zostało kilka od czasów wojny, ponoć ukradła jakiemuś esesmanowi.
-Kilka języków?
-Nie wygłupiaj się! Przekazał ją w pocałunku, podczas widzenia. I tym sposobem skrócił mi męki.
A kopie rozpełzły się po makietach światków. Ja wożę ohydę. Bez celu, syzyfowa robota. Zobacz.
Odwraca się, pokazuje metalowy koszyk na bagażniku. Leży w nim co najmniej kopa zepsutych jaj.
Niektóre pękły i wycieka z nich cuchnąca zawartość.
-Wywal- odsuwam się z odrazą.
-Nie mogę. Coś każe mi jeździć z tym. Codziennie ta sama trasa, pieprzona pielgrzymka.
Karuzela, co się nigdy nie zatrzymuje. A ty jak...?
-Przypadkowy złoty strzał, wypadek przy pracy. Tak to jest, jak się przysypia w robocie.
Słuchaj, wiem, że to głupie, ale... odkąd tu jestem stałem się strasznie napalony.
Choć prawie nie przypominasz oryginału... mam na ciebie ochotę. Na seks. A potem jedź w cholerę z tymi zbukami.
-Pojebało cię? Ty masz w ogóle mózg?
Co tam będę się bawił w jakieś kłótnie, przepychanki słowne. Podchodzę, chwytam za gardło. Widzę przerażenie w jej oczach.
-Puśśśććć...
Popycham. Wywala się ze zgraciałym rowerem na trawę .
Penis wręcz rozrywa mi spodnie. Diabelnie podniecają niedoskonałości jej ciała, swojska, przyjemna brzydota.
-Dziś nie...
Zdzieram sprane dżinsy, dziurawe majtki. Chwytam wystający z cipki sznureczek i wyciągam coś, co jakieś pół roku temu było tamponem.
Albo zdechłym szczurem. Rzucam tę padlinę w pokrzywy i wchodzę w Andżelikę.
Pieprzę ją wręcz brutalnie, jakbym chciał rozerwać, zmiażdżyć, zrobić z niej befsztyk.
Gryzę, obśliniam jej dawno niemytą szyję. Z lepkich włosów sypie się łupież.
Piękny- odrażający zapach brudnej, kochanej kopii drażni nozdrza.
-Połamałeś mnie, gnoju- syczy ze złością odbitka Wiśniewskiej.
Leży obolała, krwawi. Wypływają z niej jakieś brązowe syfy. Uświniłem się tym.
-Granat marki Flor, bomba atomowa zrzucona na jałowe pola. Ledwie mogę się ruszyć.
-Złego diabli nie biorą.
-Aha- w tym świecie nazywam się Kasia.
-Głupio, nie pasuje. Imię Andżelika lepiej oddaje twój temperament, jest bardziej... zadziorne.
Kaśka? Przeciętniackie lelum polelum, ,,przepraszam, że żyję".
Brzydulka wstaje, naciąga majty. Wykwita na nich brunatna plama.
-Rozwieź to, co masz w koszyku, zanim nie zaczęło żyć własnym życiem.
Katarzyna-Vincentdżela wpada do mojej chaty codziennie. Za każdym razem bardziej zasyfiona.
Włosy wypadają garściami, dostała zeza i zaczęła kuleć. Nie przeszkadza mi to jej ostro ruchać.
Przestała się opierać. Moja własna niewolnica, cwelówa.
I jednocześnie bogini, której zlizuję ropę z pryszczy, spijam cuchnący rybami śluz z pizdy.
Piękny i bestia, nekrofil otwierający grób zapomnianej modelki.
Święta czarownica, porcelanowa lalka w zbutwiałej sukni. Krew na atłasie.
-Coś mnie niszczy, wykoślawia... Rozpadam się, wożę najprzeróżniejsze świństwa: zgniłe jajka, bebechy zwierząt, zwykłe gówno...
Nie wiem, skąd je biorę, ani gdzie wyrzucam. Nocami błąkam się po lesie... Czujesz, jak śmierdzę?
Jakiś błąd. Jeśli to czyściec...
- Nie wiem. Nasze oryginały umarły, a my tkwimy w ciemnej dupie. Nigdy nie byliśmy ludźmi. A tak poza tym- ciekawe, co się dzieje z imitaklami Madzi.
-A co mnie to? Cholerny niechciany gówniarz, gdyby nie on...
Jeśli ktoś jest na tyle durny, by tworzyć repliki- jego sprawa, niech wygrzebie go spod cegieł, weźmie do domu i zmienia zasrane pampersy.
-Czemu tak nie lubisz dzieci?
-A co w nich fajnego? Dać cyca, dać żreć, przewinąć, wysłuchiwać ryku stada zarzynanych bawołów.
A ja chciałam się bawić, pieprzyć, ćpać, chodzić na imprezy. Miałam tylko dwadzieścia lat...
-No to się pobawiłaś z całym krajem w ciuciubabkę. Potem się bawiono z tobą, w celi.
-Mimo wszystko nie wahałabym się zrobić tego jeszcze raz. Wyrwać żądło, kolec jadowy. Drzazgę.
-Pewnie masz rację- mruczę.
Morzy mnie sen. Jakieś więzienie, kazamaty. Na rękach ciężkie kajdany. Dziewczyna, przy mnie. Indycze jajo, cała w piegach.
-Kim ty...
-Imitaklem Elwiry. Tak naprawdę mam na imię Justyna.
Istnieję tylko przez chwileczkę. Zaraz płomyk zgaśnie, deszcz meteorytów spadnie na pradawne miasto. Lodowaty wiatr nas zmiecie, wizje się rozłączą.
. -Więc tak wyglądasz...
-No. Kiedyś mailem wysłałam oryginalnemu Florkowi zdjęcie hybrydy, siebie i Liv Tyler. Uwierzył, że to moje foto.
-Po co ta ściema? Jesteś śliczna...
-Nie zrozu...
Budzę się obok nieudanej wersji Vincentdżeliki. Dziurawy wór łajna. Do diabła! Ona chyba ma kiłę, albo trąd.
Chcesz odtworzyć dziewiętnastowieczny fresk, ale zamiast twarzy Jezusa wychodzi ci smutna małpa.
Rolls- Royce rekonstruowany na bazie malucha. Pragniesz Wiśniewskiej- dostajesz spleśniał szkielet..
I ta zmiana imion... Jeszcze okaże się, że jesteś Baltazar, lub coś w ten deseń.
Przelewamy się, twarze, imiona, wszystko jest plastyczne. Nigdy nie byliśmy i nie będziemy sobą. Cienie łączą się tworząc nowe, coraz bardziej pokraczne formy. Kalki ludzi, kalejdoskopy czyśćców, quasi-światków, gdzie składamy się z ochłapów zmarłych ludzi.
Siekanka, konfetti zlepione klejem biurowym z domieszką spermy i błota. Kim jesteśmy? Kto nas tak naprawdę stworzył? Tracę wiarę w święte, legendarne oryginały. Powstaliśmy ze śmieci, ptasich piór i szmat. Potwory doktora Frankensteina, imitakle- łachmany pozszywane na ślepo, łączone na chybił- trafił.
Vincentii rośnie brzuch. Pojawiają się na nim rozstępy, odciski beżowych paproci.
Unikamy rozmów na ten temat, przeklętego słowa ,,ciąża".
Kochamy się jak dawniej. Nie przeszkadza mi, że ciągle ma krwotok, upławy, że nie przestała brzydnąć.
Pewnego dnia znajduję ją pod drzewem w czerwonej kałuży. Tylko w bluzeczce. Rozchylone nogi. Rodzi.
Tak piękny obrazek, że aż się rzygać zachciało. Przypomina mi się fotoblog amerykańskiej pseudoartystki.
Najpierw zdjęcia brzusia, siódme niebo, radosne oczekiwanie. Skany USG.
Potem galeria zdjęć ze szpitala. Galeria zdjęć z poronienia. Babsztyl siedzi w pieluchomajtkach i robi fotki zawartości.
Jakieś skrzepy, łożysko, sto zdechłych ośmiornic. Morze juchy.
Grzebie w tym, wyciąga zalążek ludzika. Embrionik, kulkę na sznureczku.
Myje pod kranem. Dalej lecą zdjęcia trumienki niewiele większej od pudełka zapałek (zamkniętej, ciekawe, czy uszyto mu mini- garniturek), sweet focie z pogrzebu.
Akt urodzenia. Zaświadcza się, iż pani Stephanie N. powiła jo- jo.
Oślica założyła mu nawet konto na Facebooku. Znasz użytkownika ,,martwy płód"? Dodaj go do znajomych.
Na Youtube wrzuciła filmik- zdjęcia wydętego bebecha. Podkład muzyczny: Apocalyptica.
Idealne na długi, zimowy wieczór. Weź solidną porcję popcornu, rozsiądź się w fotelu. Melodramacik bez happy endu.
Vincentia przegryza pępowinę.
-Dziewczynka. Jak ją nazwiemy?
-Justyna. Co sądzisz? Justyna De Nath. Nieźle brzmi.
-A taki chu.
I- zanim zdążyłem zareagować- uderzyła dzieckiem o drzewo. Z pękniętej czaszki bryznął mózg.
-Kocyk był śliski, wypadła mi- powiedziała brudna odbitka z bezczelnym uśmieszkiem.
Jakbym dostał obuchem w łeb. Miałem ochotę ją zabić. Amok, szaleniec oswobodził się z kaftana bezpieczeństwa.
Przewróciłem ją, zdarłem odrażające szmaty. Zgwałciłem, najbrutalniej, jak mogłem. Nieludzko wrzeszczała, cipka musiała ją palić żywym ogniem.
Szpetna kopia Kasi W. darła mnie paznokciami po twarzy i plecach. Dałem parę razy w pysk, by przestała.
Krzyżyk pod drzewem. Znicze, maskotki.
,,Śpij spokojnie, kochany aniołku"- pisze jakaś staruszka na kartce w kształcie serca.
Agata- pieguska jedzie rowerem. Na bagażniku wiezie woreczek z kośćmi.