Prose

Florian Konrad


older other prose newer

6 june 2017

Herostratyda (5. część)

VIII. Zmierzchulo
 
- Ty, posłuchaj – Marcin Akusta otwiera kolejne piwo, pochylając się nad tabletem. Trzeba czymś przepłukać zmordowane gardło.
- Cesarz Korei Środkowej wydał dekret, na mocy którego rasę czarną uważa się nie za rasę właśnie, ale za stan chorobowy i każdego Murzyna, jaki się napatoczy, jaki miał nieszczęście nie wyjechać z durnego kraju przed uchwaleniem arcydurnego prawa, służby porządkowe mają obowiązek złapać, odstawić pod rygorem odpowiedzialności karnej do kliniki zajmującej się operacjami plastycznymi, gdzie chirurdzy, tacy kurde doktorzy Mengele uleczą biedaków poprzez zwężenie nosów, ust i przymusowe wybielanie.
Wchodzi, a raczej jest wleczony w kajdankach czarnoskóry, opuszcza – kolejny Michael Jackson.  I jeszcze ma być wdzięczny opiekuńczemu państwu, że go wykurowało za friko. Najlepiej, jak z radości nagra filmik, na którym dziękuje światłemu przywódcy za uzdrowienie i wrzuci na ichniego jutjuba.
- Chore. A białych – też przerabiają?
- Chyba nie. Bo i na kogo by mieli – na jeszcze bielszych, albinosów? A sami, żółtki, siebie nie przerobi. Jakoś tylko do czarnych się dowalili, rasiści.
- Ty – no właśnie- czemu nie robią z nich żółtych?
- A czort ich tam wie. Kima spytaj.
 
Pstryk! Kolejny browar otwarty. Kamilcia kołysze się na resztkach fotela obrotowego. Obrotowego, skubie strzępki podartej ekoskóry.
,,Wielki wokalista” po raz pierwszy zaprosił kogokolwiek do swojej samotni.
Uznał bowiem, że czas na zmiany, założył piętnasty w tym roku zespół i czegoś mu brakowało. Nie pomysłów – te cisnęły się do kudłatego łebka z prędkością światła.
Wokalistka – to będzie to!
On – lider, multiinstrumentalista, ona- tylko zapiewajło.
Jako, że kasą nie śmierdział nigdy, wynagrodzenie miała stanowić krata dobrego piwska.
Z pięciu dziewczyn, jakim zaproponował deal, dwie wyśmiały i wymownie popukały się w czoło, dwie kolejne wykpiły się brakiem czasu.
Jedynie Kamila, tegoroczna maturzystka, się zgodziła. Dzień – dwa – w końcu to nie wieczność, browar darmowy a i  odpoczynek od tangensów deltoidalnych się przyda.
Nie samą nauką człowiek żyje, nie można pozwolić, by mózg się zlasował, zmienił w kasę fiskalną, albo czytnik kodów kreskowych, jakie mają w marketach.
I tak wyją na zmianę do mikrofonu smętne ballady o księżniczkach, których żaden rycerz nie chce uwolnić z zamkowych wież, o wojach stojących na straży granic państwa i honoru swych białogłów, o zimnych lasach Finlandii i Norwegii, gdzie żyją dobre i pomocne trolle, skrzywdzone kłamliwą famą przez Tolkiena i jemu podobnych bajkopisarzy – oszczerców, co własną matkę za mamonę opisywaliby jako podlatarnianą dziwę.
A że gardło nie sługa, od czasu do czasu trzeba je podleczyć, zastosować najlepszą z możliwych kurację. Bez tego – nawet stary deathmetalowiec by ochrypł w przeciągu godziny.
,,Niebrzydki nawet, szkoda, ze czub. I fajnie się z nim gada. Chodząca Encyklopedia Metallum.  Gdyby nie ten zajob -kto wie, pewnie mogłabym…
A tak – koleś jest stracony. Pewnie prawiczek. Na wsi gadają, że nieraz pół roku potrafi nie wychodzić z domu.
Brandzlownik jak nic, he, he. Zmarnował życie dla muzy, której nikt nie chce słuchać. Szalone.  Ale i godne podziwu. Pasjonat. Maniak. Umrze dziewicą jak nic” – kłęby myśli wiją się w głowie dziewczyny, zdania zlepiają się ze sobą. Gonitwa, istny sprint, pamięciotok.
- Po co brałam, Jezu, ten syf? Rey nigdy nie ma dobrego towaru, samo ścierwo.”
- Jeszcze nie wyłowili wszystkich ofiar katastrofy.
- Jakiej? Znowu się coś…?
- Nie, z tego betonowca. Krucho ze stalą u niemiaszków i muszą robić statki o kadłubach z żelbetu. No i widzisz, czym się skończyło.
- To wreszcie ilu? Dwustu?
- Pięćset trupów wyłowili, dwieście trzydzieści pięć osób nadal uważa się za zaginione.
- Odnajdą się, jak ryby wyplują kości.
- Nie mów tak.
- Bo co – bo Niemcy to też ludzie? Chcesz wiedzieć, co podczas wojny zrobili mojej babci? Jak ją we trzech… zaperza się Kamilka.
Dostaje dragmowy, gada za nią proszek.
- Pijesz to piwo? Jak nie – koniec przerwy. Ciemno się robi – widzisz?
- Hah – dobre. Siedzisz tu jak, kuźwa, pustelnik całymi dniami i nagle mu się spieszy, szef goni pracownicę do roboty. Ciemno? Żyjesz jak kret, masz we łbie ciemno!
- Chciałem tylko powiedzieć, że gadu – gadu, a g… nagraliśmy przez tyle godzin, że za mało… Nie denerwuj się…
- Żegnam. I wisisz mi dwie stówy.
- Niby za co?
- Tantiemy.
- Co ty piep…? Nie zarabiam, nie zgłaszam do Zaiksu. Nic, zero, null.
- Taaa… Jasne.
- To według ciebie – ile wychodzi za jeden album – pięć tysięcy zysku na rękę?
- Ze sto.
 - Wariatka.
Złotych. Sto zeta za ,,płytę”, jak to nazywasz. Tylko nie chcesz się przyznać. Nie siedziałbyś tu jak ostatni czubek za free, nie gibał dożywotki za damski ciul.
- Wiesz w ogóle, co to znaczy pasja?
- Kogo chcesz wkręcić? Wydaje ci się, że ile mam lat, dwanaście?
- Dobra, wyjdź już. Piwo. Butelkowe. Tylko nie pobij po drodze. Baj, baj. Won. Do widzenia. Spi… Niepotrzebne skreślić.
- Debil.
- Słodkich snów. Nie trzaskaj, z łaski swojej, drzwiami.
- Dwieście zeta, palancie, nie zapomnij.
- Prześlę siedemset. Rupii. Podaj tylko konto.
- …a, szkoda słów.
No i zakończyła się, krótka acz burzliwa współpraca Kamilki z samozwańczym guru wszechmuzyki, przyszłym laureatem Grammy we wszystkich kategoriach.
Zrezygnowany i zawiedziony Akusta zasiadł sam przy konsolecie.
Trzeba było zmiksować jakieś jęko – bity. Czas naglił, w przeciągu ostatnich lat nie zdarzyło się, by nagrywał całą płytę krócej niż dobę, górę dwie.
Pchany wciąż do przodu siłą grafomanii muzycznej, czując powołanie, chęć zbawienia swą muzą bliżej nieokreślonych grup odbiorców, wyzwolenia ich od ciszy, albo wszechobecnego popu, radiowej i telewizyjnej siekaniny, poświęcił niekończące się godziny na tworzeniu. Eremita walczył tym samym ze Spice Girls, łamał kariery członkom N – sync i Backstreet Boys, wpychał Alexii z powrotem do gardła jej debilne Uh la la la.
Jeśli to prawda, a niektórzy wizjonerzy zarzekają się, tak właśnie zostało im objawione, jeżeli prawdą jest, że w Piekle będziemy mieć kontakt  z tym, czego nienawidziliśmy i co budziło naszą odrazę za życia, jeśli dotknięci np. klaustrofobią całą wieczność będą siedzieć w ciasnych pomieszczeniach, a dajmy na to homofoby – w nieskończoność uprawiać seks gejowski, to – jak pragnę zdrowia – po niekończące się czasy Marcin Akusta będzie skazany na milczenie, czarci odbiorą mu magnetofony i taśmy, albo pójdą na całość i zalepią aparat mowy diabelskim super glue.
To dopiero będzie gehenna – nie móc się spełniać w roli wszechwokalisty! O ileż gorsze to i bardziej okrutne od tradycyjnych kotłów z wrzącą smołą, pociesznych Borutów żgających widełkami!
Milczeenie to labirynt z zamurowanym wyjściem, brak sprzętu nagrywającego – równy kastracji.
Choć i tak hipergrajkowi nie przydało się, jak na razie, męskie oprzyrządowanie.
Seks? Nudziarstwo, w jakie bawią się beztalencia, antymuzykalne masy, którym słoń na ucho nadepnął!
Prawdziwy twórca potrafi się wyrzec doczesnych przyjemności, byleby móc się w pełni oddać obcowaniu ze sztuką, najzazdrośniejszą z kochanek. Tako rzecze Akusta!
 
W tym samym czasie pająkowate znamię na twarzy Patrycji W. zaczęło rosnąć. Stało się jeszcze twardsze.  Kosmaty, pancerny ptasznik oplatał niebrzydką buzię dziewczyny. Odnóża ciągnęły się od oczu, przez policzki, aż za podbródek.
Zgroza, żeby tak oszpecić bogom ducha winną nastolatkę!
Żeby to jeszcze było od urodzenia – pal je licho, los tak chciał, można by się jakoś pogodzić, przetłumaczyć sobie, że jest się predestynowaną, by cierpieć za niewierzące miliony grzeszników, dźwigać na mordzie krzyż panajezusowy.
Ale w tej sytuacji, gdy ,,owad” pojawił się, początkowo jako znamionko, w trzynastej wiośnie życia i w niespełna pół roku wyewoluował w takie właśnie coś, w tarantulę – giganta?
Lekarze początkowo łączyli dziwna przypadłość z okresem dojrzewania, zaburzeniami hormonalnymi dziewczyny. Potem – jak jeden mąż- rozłożyli ręce: ,,Ciężka postać hipertrichozy miejscowej, najlepiej zostawić to tak, jak jest, ani myśleć o usuwaniu, bo się uzłośliwi.”
Odbierająca resztki nadziei, koszmarna diagnoza początkowo załamała dopiero wchodzącą w życie laskę. Szybko jednak odpędziła ona złe myśli (a były najgorsze z możliwych – od samobójstwa, po postawienie wszystkiego na jedną kartę i samooperację, wycięcie żyletką znienawidzonej ,,myszki”) i postanowiła żyć normalnie. Na ile się da w jej przypadku.
Nastolatki bywają okrutne, ich szyderstwa mogą (wiem, nie mówię teraz rzeczy szczególnie odkrywczych) wpędzić w depresję nawet osoby o najtwardszej psychice. Wiele więc samozaparcia i hartu ducha potrzebowała biedaczka, by najzwyczajniej na świecie nie zdurnieć.
Udało się, podstawówkę, gimnazjum i liceum ukończyła z wyróżnieniem. Małą geniuszka, jakże różna od tępej i wulgarnej Kamilki.
W dodatku miała rozbudowaną intuicję, wręcz szósty zmysł. Przeczuwała więc, że ten odludek Łuciuk, bo tak brzmiało prawdziwe nazwisko Marcina, podkochuje się w niej, darzy jakimś uczuciem.
Przecież chyba nie był całkiem oziębłym psychopatą, jak gadali na wsi, mógłby wykrzesać z łepetyny choćby odrobinę miłości, pożądania.
Pewnie nie zatopiłby się w ch…ym, nie dającym się słuchać jazgocie, pozostał istotą ludzką. Może, nie wiadomo, gdyby ktoś próbował zapukać do kamienia, w którym się skrył, że użyję kryptocytatu z Wisławy – noblistki, odpowiedziałaby mu głucha cisza. A potem – wrzask grindcore’owego techno.
Chyba człowiek, ale kto go tam wie. Bezpieczniej – nie zaczepiać, minąć z daleka. O ile wyjdzie z kuczy, karceru, w którym odsiaduje karę umuzykalnienia.
 
Człap, człap, człap – pełznie. Początkowo niezauważalnie, milimetr dziennie. Później, jakby ośmielone – przyspieszyło. W końcu ,,właścicielka” pajęczaka (skorupiaka?) zorientowała się, że coś jest nie tak.
Twór chyba wyczuł to i – kompletnie się nie krępując, bezczelnie, w ciągu jednej nocy przelazł dziewczynie na plecy.
Początkowo rodzina nie poznała cudownie ozdrowiałej Patrycji.
Później zapanowała konsternacja: nie wiedziano, czy cieszyć się, czy dać na mszę i klepać paciory. W końcu TO ŻYJE, córka, siostra i wnuczka nosi na i w ciele obcy organizm, przylgę, pasożyta, a kto wie – może to jakiś nowotwór pełzakowaty, albo inne, samobieżne AIDS?
Dla pewności zmówiono przy zapalonych gromnicach parę litanii do serca, czy innego narządu Matki Boskiej.
 
Ech, Marcin, jeśli kiedykolwiek wyjdziesz z nory, zobaczysz, jak piękna jest dziewczyna o której marzysz. Ile w niej nut, chorałów, pastorałek i symfonii, ileż kantat i madrygałów!
Gdy ją ujrzysz – nie będziesz miał ochoty wracać do samotni, znajdziesz najdojrzalszą kompozycję, kanon, jakiego ucho ludzkie nie słyszało. I będzie ona jedynie dla ciebie. Odtwarzaj, ilekroć przyjdzie ci na to ochota.
Wspólnie się rozstroicie, czarna gorączka istnieje jedynie po to, by się replikować, to maszyna do rozmnażania się.
Zakazi cię Patrycja, czymś, czego od lat szukasz na oślep w muzie, krzyku, do czego dążysz podświadomie, psim swędem.
Przecież chcesz ogłuchnąć, zanurzyć się w ciepły plusz, gdzie gra piosenka piosenek, wrzask nad wrzaskami.
Słysz tylko ją, każdej chwili doprawiaj nowymi bitami. Całym sobą.
 
II.                 Autorytet deontyczny
Z Wiktora był dziwny gość: jeszcze dobrze nie ostygł, jak zachciało mu się wracać w rodzinne strony, uznał, że popełnił błąd umierając tak wcześnie, to jest na rok przed siedemdziesiątką.
Wylazł, prędzej niż go zakopano i – ku ogólnemu przerażeniu mieszkańców wsi – przemaszerował, jakby nigdy nic, główną dróżką.
Nie zamieszkał w domu ze świeżo owdowiałą Ireną, jako że nie musiał już ani jeść ani pić, że jego potrzeby życiowe (co ja gadam! Postżyciowe!) zostały zredukowane do niezbędnego minimum jak oddychanie, od czasu do czasu – rozprostowanie kulasów, przejście się na spacer, zamieszkał w dziupli starej wierzby, niczym rasowy Rokiś.
Chałupę i niedawną małżonkę zostawił innemu, mającemu puls mężczyźnie. Pani Nazarukowa była jeszcze przecież całkiem do rzeczy, zjawi się zatem jakiś, zjawi, wystarczy poczekać.
Jego już nie nęcą uciechy świata doczesnego, chciałby bez problemów, wysłuchiwania utyskiwać dozipać do drugiej, właściwszej śmierci.
,,Niech się dzieje, co chce, mnie to mało obchodzi. Choćby potop” – wyznał w przypływie szczerości Tomaszewskiemu, gdy obaj wracali z kościoła.
Bo chodził, oczywiście, co niedziela. Nawet jakby nieco gorliwiej, niż za życia, wręcz nie opuszczał każdej sumy.
Wracał potem do swej drewnianej jaskini, by wegetować w niej, czekać na upragnioną kostuchę. Wciąż walczył, biedaczysko, z myślami: czy lepiej mu było pod ziemią, czy nie popełnił czasem trudno odwracalnego błędu tym swoim wyłażeniem, by pozombiakować.
Może bezpieczny futeralik parę stóp pod glebą nie był takim najgorszym lokum?
Co ważniejsze – być, czy udawać że się jest, egzystować na granicy światów nie przynależąc w pełni do żadnego z nich?
Może takie niedookreślenie się w pełni, chybotliwość jest najlepszym ze stanów?
Siedział więc nasz neohippis, miłośnik niezdecydowania, w dziurze i cieszył się, że jest, ale jakby go nie było, celebrował obojętność na sprawy doczesne, materialne, ale i duchowe., nie czynił bowiem w swej samotni żadnych głębokich rozkmin,  nie filozofował.
Skubało po prostu dziadzisko, coraz bujniejszą brodę, myślało o zadzie Maryni.
Aż pewnego razu, ktoś go wkurzył niesamowicie. Tak do imentu.
Historia milczy – kto i o co poszło. Mało ważne.
Wściekł się pan samoożywiony nie na żarty, opuścił gawrę i pod osłoną nocy poszedł wymierzać sprawiedliwość.
Nad ranem cała wioska przedstawiała nader żałosny widok: wszystkie domy, stodoły, obory i nawet wychodki, stały na swych dachach. Do góry nogami.
Jakimś cudem licho, z chwilą ożycia, przemiany, posiadło nadnaturalną umiejętność zmyślnego i cichuteńkiego zachachmęcenia czegoś, zrobienia ninjo – świństwa.
Co za biegłość, wyczucie, wręcz na poziomie snajpera – by tak przewrócić dom z mieszkańcami w środku i nie zbudzić ich! Wręcz niebywałe, sam David Copperfield nie byłby w stanie tego dokonać!
Ba – Harry Houdini miałby nielichy problem, by w przeciągu paru godzin bezszelestnie odwrócić, postawić na kominach ponad sto budynków.
Widzicie, jakie umiejętności nabywa się z chwila śmierci!
 
Poranek przyniósł dla mieszkańców wiochy niemiłą niespodziankę. Wyjątkowo przykre przebudzenie: powypadane z  łóżek, wyrzucone podczas snu na sufito – podłogi, ludzkie kukły, manekiny używane do crash – testów wstały z podbitymi oczami, guzami na głowach.
Łapano się za owe potłuczone łby, jęczano ,,O Jezu! Kto to zrobił? Za co?”
Na ostatnie pytanie do dziś trudno jest znaleźć odpowiedź.
Zaraz ustalono winowajcę. I rozpoczęły się pielgrzymki z przeprosinami, błaganie o postawienie budynków jak Pan Bóg przykazał, dachami do góry.
Najpierw lazł sołtys, z butelczyną czegoś wyskokowego.
Wiktor odmówił, w końcu nie pije się alkoholu post mortem.
Przynajmniej ja nie słyszałem o takim przypadku.
Nic nie wskórawszy, Szczepański ściągnął na pomoc samego wójta. Zaraz po nich lazły baby, lamentując wniebogłosy, że jak żyć, wychowywać dziatwę w stojących na kominie chałupach?
Następnie pielgrzymowali uczniowie z podstawówki. Niemal dziecięca krucjata, mająca na celu zmiękczyć serce polskiego Samsona, siłacza nad siłacze.
Dopiero po tygodniu Wiktor uznał, że już wystarczy, wieś poniosła zasłużoną karę, pewnej nocy, równie cicho jak odwrócił, postawił budynki jak należy.
I rozwiał się, może wlazł do rodzinnego grobu? Albo to tylko legenda, wymysł zasklepowej braci trunkowców.
Niemniej jednak żyje wciąż w przekazach ustnych, historii opowiadanej z pokolenia na pokolenie.
Dziadkowie straszą nim krnąbrnych wnuków.
Wdowa, pani Irena żyje jeszcze, mieszka w domu opieki.
Mimo usilnych prób, nawet gdy była młodsza, nie zdołała przygruchać kolejnego mężczyzny. Faceci omijali ją szerokim łukiem. Każdy bał się zemsty, powrotu nieumarłego odwracacza domów.
Do dziś ludzie mówią o nim z estymą, mieszaniną respektu, strachu podszytego niechęcią, szanują z powodu magicznej siły. To najpoważniejszy argument – bycza, herkulesowa siła.
Biada temu, kto choćby pomyśli źle o Wiktorze. Strzeżcie się, on może wrócić, wypełznąć z legendy.
Wzmocnijcie fundamenty chałup. Choć chyba to nic nie da, na jego moc nie ma mocnych. Energia tysiąca kilodżuli kwadratowych.
Skoro cały sklep wyrwał z posad…
I choćby przyszło milion atletów i każdy zjadłby kilo sterydów i choćby stękał, wił się i jęczał – nie zrobią tego, taki to ciężar.
Wybaczcie rym. Musiałem.






Report this item

 


Terms of use | Privacy policy

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1