25 november 2017
Homotecton cz. III. - ost.
XI.
Co ja zrobiłem, brat...? Krew. Boże jedyny. Krew. Musiałem odpłynąć, podświadomość wiedząc, co zamierzam, odcięła mi pamięć. Działałem jak w amoku. Zero logicznego myślenia.
Budzę się zbryzgany krzepnącą juchą.
Głowa Jurka leży obok radyjka na baterie.
Rzeźnia, szok, miejsce kaźni. Zaszlachtowałem brata kozikiem.
Lewa strona ciała drży. Jezus... kuźwa... Maryjo... Módlcie sie za mną, grzesznikiem, wyjednajcie łaski u Boga.
Z resztą- chuj. Jestem przeklęty, stracony.
Tak kończy się życie. Wszystko, co zdarzy się później, nie będzie się liczyć do mojego losu.
Brat? Jaki brat? Może i był ktoś taki. A może nie, wymyśliłem go w półśnie na kacu, albo ciężkiej bani.
Brat jako objaw halucynozy, czarny miraż egzystujący na granicy światów - bujdy i drugiego, jeszcze bardziej nierealnego.
Jerzy stworzony przez niedopite, tanie piwo, wylazły z pustej konserwy, brajdak tonący w butelce absyntu, lampce szampana.
Czemu nie, to ciekawy obrazek.
Za trzy - cztery lata ktoś nalewa kieliszek, podnosi do ust i krzywi się, wypluwa mikroskopijny szkielet.
Jurek jako przyczyna zadławienia się koneserów trunków.
Uwięzła w gardle czaszeczka, miedniczka, kość piszczelowa - powodem śmierci bogatych libacjuszy.
XII.
Auć! Język znów dotknął rany na wardze. Chryste panie, nigdy się nie oduczę. Zakazany owoc smakuje krwią.
Teoretycznie z tak zdezynfekowanych ust nie powinien paść nawet jeden wulgaryzm. A mi, jak na złość, chce się kląć, rzucać mięsem jak najgorszy prostak.
Ciężka struga śliny. Ale mi wykurwił. Braciszek, psia jucha. No popatrzcie tylko - cała łepetyna odcieta od korpusu.
W najgorszych snach nie przypuszczałem, że rodzony... mnie, chorego i bezbronnego... to się w odchlastanej głowie nie mieści!
XIII.
Zimno się bierze. Przedjesienny chłód ciągnie z kartek kalendarza. Otwieram tobolidło. Jest pus
Stawiam kołnierz. Drzewa kulą się od wiatru. Niektóre są już całkiem łyse.
Diabliska rozlazły się po kraju. Po teatrze hula wicher. Koniec przedstawienia.
Hempalice przywitały mnie lodowatym deszczem.
,,It's a cold night for aligators"- jak onegdaj śpiewał ojczulek.
Pod pacha sciskam neseser. Ciężkie miałeś myśli, Jurek.
- Dzień dobry. Brata zabiłem - wołam od progu komendy.
Siedzący w dyżurce młody policjant wytrzeszcza gały.
Otwieram tobolidło. Jest puste. Co do...
- On uciekł. No już, wracaj do stęchłej budy - policmajster schyla się i konspiracyjnie szepcze. Ma dosć damski głos. Przysiąłbym, że go znam.
- Mariola?
- Tśśś... - pan/ pani władza kładzie palec na ustach.
- Tisze jedziesz, dalsze budziesz. Not so loud.
XVI.
Tak wiele pytań, na które chyba nigdy nie znajdziemy odpowiedzi.
Czemu przebrzydłe demony wepchnęły tatka w śmierć, założyły mu linę na szyje? Cholerny świat! niby próbowano go wyciągnać z ciemnej jaskini, wywabić półdzikiego Roberta na światło dzienne.
Jednak on z uporem maniaka wracał do kuczy, pogrążał się w autodestrukcji.
Pies z kulawą nogą nie przyszedł cię pożegnać, tatku. Wielcy muzycy, propagatorzy seksu, dragów i rock'n'rolla poskąpili na znicze, najlichszą wiązankę.Odwrócili się od napiętnowanego szaleństwem, byłego kolegi.
Jakie to, kuźwa, smutne i gorzkie!
Wiem, że gdybyś obserwował z góry swój, pożal się Boże pogrzeb, byłbyś zdegustowany.
Pewnie, zmieniony w upiora czy innego strzygonia, mściłbyś się na tych faryzeuszach, skłądał im nocne, niezapowiedziane wizyty. I straszył, tumanił, przerażał.
Najważniejsze z niezadanych pytań: na któym cmentarzu jest pochowana matka?
Próbowała rzucać czary sama będąc pod działaniem najjokrutniejszego - nałogu.
Ech, wszyscyśmy przegrali losy, bezrefleksyjnie wrzucili do zsypów, niepomni starych prawd - YOLO, nie możesz się zresetować, ta bajka na ogół nie ma happy endu.
Żyliśmy, jakby miały nas nigdy nie dotknąć choroby, starość, śmierć. Każdy dzień był modlitwą do bożka alko, skurwiałego bóstwa samozniszczenia. Skubaniec miał je gdzieś, odwdzięczał się zsyłając plagi.
I dobrze, mamy nauczkę.
I bardzo źle, jesteśmy niewyuczalni.
Rozpoczęła sie historia, której nie sposób zakończyć.
Mój kochany brat już zawsze będzie leżeć w przepoconym barłogu w budzie na kołach, gdzie przyszło nam dożywać kresu swych dni.
Eksmitowani z domu, spłukani nienajdroższymi trunkami powieliliśmy historię niewyobrażalnej liczby podobnych rozbitków.
Nasze statki, przegniłe od spodu, idą na dno.
Toniemy, brachu. Postrzępiona flaga z uśmiechniętym kościotrupem niedługo spocznie w głębinach skażonego oceanu.
Życiorysy dwóch trutniów, synków słynnego Roberta P. rozpuszczają się niczym beczka soli, kostka mydła.
Stajemy się morską pianą, Jurek, białym błotem.
Nie umiem powiedzieć czy to dobrze, czy wręcz przeciwnie.
XV.
To Jerzy znalazł ciało.
Tato, do cna wyczerpany walką z oporną materią korespondencji, po wieloletnim załamaniu nerwowym, które spowodowane było grobowym (sic!) milczeniem ze strony Einsteina, Gagarina, czy Malcolma X, postanowił skrócić swe męczarnie.
I zadyndał w garażu przy Ostrogórskiej 43, gdzie wówczas mieszkaliśmy.
Był szok i płacz, niedowierzanie i bezsilna wściekłość.
Potem wszystko potoczyło się lawinowo: spirala długów, rozpicie się, wreszcie - kop na bruk.
Ludwik, ojce brat, wżebrał od gminy starą budę, co w niej robotniki nocowali.
Bo jakże to tak, nie godzi się, by synki tak znamienitego muzyka jak Paniewski zeszli na dziady.
Nie przypadł nam do gustu ten pomysł, ale jaką mieliśmy alternatywę? Iść pod most?
Opał jakiś tam się skombinowało, by koza nie wystygła na śmierć. Przez parę pierwszych lat nawet na łby się nie lało.
Normalnie apartament jak u prezydenta, czy kanclerza Niemiec!
Matkę pochłonęła zawierucha dziejów, rozpłynęła się w pomroczności jasnej. Ani my jej nie szukali, ani ona nas.
XVI.
W lewym oku rośnie wyspa. Tęczówkę oblewa mlecznobiałe, kwaśne morze. Jest płytkie, ciecz sięga dorosłemu mężczyźnie najwyżej do kolan.
Jednak nikt przy zdrowych zmysłach nie próbuje jej przejść, toksyczna substancja (z całą pewnością nie jest to woda!) obżarłaby nieroztropnemu śmiałkowi ciało do kości.
Moją małą, prawie bezludną wysepkę oblewa silnie stężony kwas.
Smutno tu, chodzę od jednego sparzonego drzewa do drugiego. Blaszane skały są rozgrzane do białości. Gorąco bije na pół kilometra.
Wczoraj fale wyrzuciły skrzynię.
Lezy do tej pory na brzegu. Boję się nawet podejść, szturchnąć kijem.
Z odległości kilkunastu kroków przeczytałem napis: ,,Tonight is the night of the..."
Jakie szalone potworności mi szykuje okrutny los, z jaką chorą rzeczywistością przyjdzie się zmierzyć, gdy otworzy się skrzynia Pandory?
Nie ulega wątpliwości, iż tajemniczy przedmiot przyniesie same nieszczęścia. Tu wszystko jest podszyte złem.
Prawa gałka oczna to istny śmietnik: fusy tchibo family, pety pall malli, puste flaszencje po fresco i muscacie.
Ledwie widzę przez ten syf. Obraz jest jakby spotworniony, przepisany błotem na strzepie gazety.
Scenariusz niskobudżetowego horroru sklejony z płachtą tabloidu po złoty pięćdziesiąt, pełną płytkiej sensacji, o jakich czytają z wypiekami na twarzach klienci Ruchu.
Takie niebo na przykład - zatrute oko rejestruje jedynie chmury. I pustkę, przezroczystą przestrzeń.
Widzę przelatujące sputniki, ISS. Samoloty niemal trą brzuchami o moją samotniczą wysepkę, której oczywiście nie ma na jakiejkolwiek mapie.
Jej położenie jest ścisłą tajemnicą.
Pod prawą powieką jest legowisko.
,,St. Hermniś Island"- głosi nrawie nieczytaelny napis na dachu rozlatujacej się rudery, w której spędzam noce.
Kiedyś były tu tłumy turystów. Wszystkich wywiało.
Biedni przyjezdni, mający organizmy nieprzyzwyczajone do takich ilości toksyn, padali jak muchy.
Chodziłem po plaży, okradałem rozdętych nieboszczyków z pieniędzy (dla zasady, choć forsa była mi kompletnie zbędna, nie mogłem jak ostatni frajer zostawić nawet złotówki) i kosztowności.
Zdzierałem pozłacane, niedziałające zegarki, ślubne obrączki, przeszukiwałem kieszenie.
Łupy do dziś leżą zakopane pod schodami. Może kiedyś jakiś znudzonybrzuchacz przejdzie sie z wykrywaczem metalu po zapomnianej przez Boga i ludzi wyspie, odgrzebie trofea.
I umrze ze śmiechu nad moja głupotą.
XVII.
W zielonym i niebieskim oku taty (miał dwukolorowe tęczówki) był ukryty mały Trójkąt Bermudzki.
Mieszkały tam niespokojne duchy, oswojone strzygi, sympatyczne utopce.
To one stanowiły o wyjątkowości ojczulka.
,,Jeśli masz duchy - masz wszystko" - jak głosi tekst znanej piosenki.
XVIII.
Zagłębiając się w przeszłość, ten brudny, podskórny nurt, nie sposób nie zauważyć, jak bardzo tato był kantowany na kasę.
Oszwabiał go na bezczelnego kto tylko mógł, zawyżano rachunki, drastycznie zaniżano gażę, domagano się wziętych z sufitu opłat za jakieś darmowe pierdółki.
Oczywiście mam na myśli schyłkowy okres jego występów, gdy - niemal wypychany przez pazernego menedżera na scenę - schorowany ojciec kojarzył mniej, niż nic.
Zmuszano go do choćby prób śpiewania.
Siedzące na ramionach sępy nie odpuszczały. Robert Paniewski był już wokalnym trupem, stało się jasne, że nigdy nie wróci do dawnej formy. Chciano więc obedrzeć co do grama mięsa, co do milimetra kiszek.
Chłeptali, mlaskali, przeklęte nekrofagi.
Co do grosika. Bez sentymentów.
Ileż to set złotych trafiło w nienasycone łapska współpracowników, gitarzystów, czy nawet technicznych? Kto zliczy grube tysiące pożyczone fałszywym przyjaciołom, ledwie znanym kolegom, kolesiom i kolegom ich kolegów?
Spuśćmy na to zasłonę milczenia. Co się stało, to się nie odstanie, mój panie.
Choć forsy szkoda. Tatko mógł być równie hojny w stosunku do nas.
Ale i tak byliśmy jego największymi pasożytami.
Właściwie z Jurka nie aż taki kleszcz. Starał się, chłopina, jak mógł, imał się różnistych prac, by spiąć jakoś ten cały bajzel, nie szczeznąć do reszty.
Lnianym sznurkiem związywał rozpadajace się ściany, dni, godziny; zaopatrywał nas obu w żarcie, picie (najważniejsze!) i ubrania z ciuchlandów.
Nie przelewało się rzecz jasna, ale i nie głodowaliśmy, starałem się podłapywać jakiekolwiek, byle lekkie robótki, co prostsze pracki, najmowałem się do byle czego za (majątek!) dwa - trzy złote.
Wieczny brak sił (cherlak jestem, kilkudziesięcioletnie chucherko) i - niestety - pijactwo sprawiały, że guzik mogłem.
Ciężka praca fizyczna - absolutnie nie dla mnie.
Żebym potrafił ładnie, albo choć znośnie śpiewać - skrzyknąłbym band i ruszył w trasę jak tatuś.
A tak, z chropowatym głosem, wręcz sznapsbarytonem - lipa. Kto chciałby słuchać mego charkotu?
Mielimy radyjko na baterie. Nie szło słuchać. Bryndza, teraz każdy, nawet największe beztalencie rwie się do mikrofonu. I w eter.
Zero samokrytyki w ludziach, nie zdaje sobie sprawę jeden z drugim, że zwyczajnie nie ma powołania i tylko się ośmiesza. Karaoke amatorów, kurde.
Czy w tych czasach nie ma już przyzwoitych wokalistów? Plaga jakaś na nich spadła, dżuma? Wybiła ich bojówka discopolowców?
A nagrania taty się kurzą, coraz rzadziej je puszczają.
Przebrzmienie - okrutne choróbsko. Czy wyleczalne?
Prawie wcale. Nie da sie odwrócić trendu, sprawić, by Panyevzkyy Band z powrotem zaistniał w zbiorowej świadomości, jego muza na nowo trafiłą pod strzechy.
XIX.
Tato polubiłby Mariolę. Chory czy nie chory, miał antytalent do odróżniania obłudników od przyjaciół, jakby instynktownie, sobie na złość otaczał się najbardziej kłamliwymi złamasami, jakich Ziemia nosiła.
Taki Eryk na przykład, perkusista - nie wiem, czy istnieją podobne kanalie.
Trunkowy jak my, do tego ćpunisko, złodziej, zboczeniec.
Będąc w trasie nie przepuścił żadnej, nawet czternastolatce, czy staruszce. Zaliczał hurtowo, jak leci, kierował się zasłyszanym w zawodówce, ukraińsko brzmiącym powiedzonkiem ,,Maty, ny maty; aby chuja pchaty".
Z tego burackiego zdania uczynił swoje motto, życiową dewizę.
W zasadzie powinienem spiknąć go z Mariolą. To by była para!
Albo lepiej nie, jeszcze pozagryzaliby się. Dwa lwy, osobniki alfa pod jednym dachem to poroniony pomysł.
Andrzej i Bogdan też byli nieźli, kanciarze jak się patrzy.
W okresie prosperity wokół ojca kręciły się hordy machlojkarzy, oszustów, pospolitych krętaczy, półmafiozów, gangsterów z Koziej Wólki.
Każdemu przyświecał jeden cel: wycyckać tatę na ile się da, oskubać kurę znoszącą złote jaja.
A gdy przestanie sie nieść - poożyć jej łeb pod siekierę.
I ciach!
Mało mięsa z niej będzie. Starczy na porządną zakąskę.
Łapy zasuszyć. Dobre na amulety.
XX.
Po niefartownych próbach stracenia prawictwa z zimną jak ryba (dla mnie), diabelnie gorącą (dla wszystkich innych fagasów, przypadkowo spotkanych pakerów, a pewnie i kloszardów) Mariolą, zamknąłem się w sobie.
Porzuciłem marzenia o dziewczynie.
Nie byłem stary, dwadzieścia parę lat, jak to się mówi ,,w sile wieku".
Powinienem, jak każdy normalny gość, nie obrażać się na przeciwną płeć, szukać do upadłego, zaliczać laski taśmowo, nawet nie znając ich imion.
A ja nie, zaciąłem się, świadomie wybrałem dożywotnią cnotę.
Winny oczywiście był niski status społeczny. Poczucie własnej wartości zmalało do zera. Stałem się płazem łażącym po pryzmie obornika.
Co tam chodzenie na dyskoteki, podrywanie. To przeciez nie dla pariasów.
Wstyd się przyznać, ale nie mam pojęcia jak smakuje muszelka. Jestem uboższy o elementarną wiedzę.
To jakby nie umieć czytać. Niby bez tego da się żyć, ale gdzieś z tyłu głowy czujesz, że coś cię omija. Stoisz przed zamkniętymi drzwiami do komnaty tajemnic.
Co jest w niej ukryte?
XXI.
Chydy mężczyzna zaciąga się papierosem.
Wysychają rozlewiska. Niedługo czas zatrze pamięć o katastrofalnej powodzi.
Rak przestał bolec. Mumiom Niemców rosną włosy i paznokcie.
- On tam... Hmerniś, Jurek... - ruda laska zwiesza się na ramieniu chudzielca.
Pękają kamyki wypełniające skrzynię.
Z każdego wyłania się malutkie słońce. Całkiem blade i wodniste.
Od staryznego barakowozu cuchnie rozkładem.
- Tk, Mariolu, on od dawna był całkiem hmerniś.
XXII.
Co bym zrobił, gdyby ta historia, pozszywana z dziesiątek półprawdziwych, jak i całkiem zmyślonych, z płacht nudy, strzępków szaleństwa, jakby ten narracyjny patchwork, śpiewany growlem refren piosnki z Domowego Przedszkola, trup Cindy Crawford z doszytą głową psa, to ślepe, półgłupie dziwadło było oparte na moim życiu?
Gdybym naprawdę miał brata, którego...
Lepiej nie dywagować.
Uciec - w głąb przeklętej, deszczowej nocy.
Uważać, by nie poślizgnąć się. Wszędzie pełno kałuż.
Błota. Mojej krwi.