28 november 2017
Bluźnierczuś cz. I.
Dedykuję Nancy Spungen. Albo nie.
I.
Jeśli kiedykolwiek, w co szczerze wątpię, będziecie w Elenkoln, życie rzuci was w tę małą, brudnobeżową norę - wybaczcie szczerość - ale jesteście zwykłymi frajerami.
Nawet dziecko wie, że tu - na wzór witaczy z bardziej cywilizowanych rejonów kraju - przy wjeździe do miasta powinien stać ogromny billboard z napisem ,,Strzeż się tych miejsc" (swoją drogą - to bardzo przyzwoita piosenka, lubię ją, choć ogólnie nie przepadam za cold wave, wszystko wokół oblała kiedyś zimna fala, spowiła chłodna poświata jakiegoś zdechłego księżyca, więc nie potrzebuję dodatkowo dołować się smętną muzyką).
Rozsądni ludzie omijają tego typu kałuże szerokim łukiem.
Gdyby zaś któremuś z was przyszło do głowy przyjechać tu celowo, by zgubić się przed światem, zgiełkiem cywilizacji, lub po prosu pozwiedzać nasze wsiomiasto - jest po prostu ciężkim głupcem. Nawet zbiegowie szukają rozsądniejszych melin.
Słuchaj, hipotetyczny durniu! Tak, do ciebie mówię!
Jeśli pomyślałeś, by sprowadzić się do Elenkoln, ściagnąć żonę, teściową, gromadkę rozwrzeszczanych szkrabów, zbudować dom z garażem, do którego wstawiłbyś swego vana, forda c - max ultrafamiliare - szukaj pomocy. Nie pij tyle, definitywnie odstaw narkotyki.
Sądzisz, że pozwolilibyśmy ci zostać, zadomowić się przyszlibyśmy z piwkiem na zapoznawczą imprezkę, a potem utrzymywali dobrosąsiedzkie stosunki? A wała!
Tu nie ma i nie będzie najezdnych!
Czasami jakiś pies się przybłąka z Harewic. Ale to zwierzę, zrozumne. Szuka, gdzie by dali żreć.
Nigdy człowiek.
Nie powiedziałbym, że jesteśmy ksenofobiczni, nienawidzimy przybyszów za kolor skóry, wyznanie, czy choćby sam fakt że są cudzy, nietutejsi.
Jakby to rzec... po prostu podskórnie czujemy, że tu nie da się normalnie żyć, pracować. Miejsce - szankier.
Siedzimy w bagnie i wspaniałomyślnie wolimy wam oszczędzić kontaktu z nim. Niech was nie wciąga, ślepi i naiwni napływowcy.
Trzymajcie sie z dala, siedźcie w ciepłych i wytapetowanych mieszkaniach, popijajcie kawę z mlekiem sojowym.
Won, tu jest morowe powietrze. Nie zbliżać się, bo się zarazicie, ciemniaki!
A potem będzie płacz i zgrzytanie zębó, bo mieszkańcy są ,,be", bo nie ostrzegli w porę, pozwolili by was wessało, potrzymało parę dni w trzewiach jak Jonasza i wypluło, zupełnie siwych i otępiałych.
Przezorny zawsze ubezpieczony, zatem profilaktycznie - spadówa. Nie będziemy przecież specjalnie dla was budować wydzielonych osiedli - gett, szkół specjalnych, zakładów pracy chronionej.
Bo - jak wspominałem - tylko imbecyle uznaliby to miejsce za przytulne, jedynie kapuściane głąby traktowałyby je jako ostoję.
Lepiej spędzić starość w opuszczonej kopalni, po przejściu na emeryturę za uciułane grosze sprawić sobie
najparszywszy, wiecznie zalany szyb, wytapetować go, podciągnąć prąd, by można było zagotować wodę na kawusię.
Jasne, głupku, wiem co chcesz powiedzieć. Dałoby się podremontować Elenkoln, zatynkować na śmierć pluskwy, osuszyć każdy zaciek. Znasz powiedzenie o pudrowaniu trupa?
No, to na przyszłość nie gadaj głupot. Bywamy przewrażliwieni na ciemniacką gadkę, że nie jest tragicznie, że wmawiamy sobie gangrenę, jak hipohondrycy; że cud, miód i malina, tak tu cicho, kameralnie i gdyby pomalować choćby co drugą elewację domu na różowo - powstałoby Miasteczko Miłości, turyści waliliby tłumami mając gdzieś Paryż, Wenecję, czy gdzie tam jeżdża bogate, zakochane szczeniaki, by czepiać do barierek mostów kłódki, topić bilon w fontannach, pocierać na szczęście ręce, brzuchy, albo i tyłki świętych posągów.
Mamy co prawda jedną rzeźbę na rynku, ale przez większą część roku jest przykryta plandeką. Wstyd pokazać.Jedynie na Noc Kupały i Walentynki burmistrz odsłania. I to nie całą.
Niby nic szczególnie zbereźnego nie jest przedstawione - mężczyzna z kobietą, zwyczajna rzecz, nawet papieże to robili.
Jednak Krzysztofiak, klecha zafajdany, całe lata się upierał, szczekał, że to do demoralizacji nieletnich prowadzi, Sodoma i Gomora, że to pornografia i antysztuka, obraza moralności publicznej.
Czym jest to ostatnie - nie chciał zdefiniować.
Rok przed śmiercią dopiął swego, miejscowi dewoci, co chyba omyłkowo zamiast w radzie parafialnej znaleźli się w radziemiasta, przegłosowali stosowną uchwałę.
I zasłaniają biednego ,,Afrodyzjana i Gaję".
Jeden obłudnik nawet postulował, by w rocznicę śmierci księdza uroczyście zniszczyć znienawidzone przez niego nieprzyzwoite dzieło sztuki. Kilofami rozwalić, gruzem - utwardzić polną drogę! Położyć kres obsceniczności, rui i porubstwu.
Na szczęście dewiak ma jeszcze łyżeczkę oleju w głowie i się nie zgodził. Obsobaczył jeszcze ciemnogrodczyka, że nie zniżymy się do poziomu barbarzyńców, co rzucają na stos nieprawomyślne książki, wysadzają w powietrze świątynie innowierców.
Dobry burmistrz.
II.
Mała może znaleźć te zapiski. I zacznie się - że co za głupoty smalcuję, że znowu depresja, czarnowidztwo, pewnie proszków nie wziąłem.
Przepraszam, przesadziło mi się lekko, miałem zły humor.
Mniejsza o powody, może nie było żadnych, utyskiwałem tak po prostu, dla semego narzekania, obudziłem w sobie zgorzkniałego ramola.
Tu nie jest tak źle jak przedstawiłem, na upartego da się wytrzymać. Choć hotelu nie ma. Dobrych Samarytan również nie uświadczysz.
Gdybyś był w okolicy przejazdem i - jak w horrorach - zepsułby ci się, prostaczku, samochód - myślisz, że ktoś by cię przenocował?
Kimałbyś w aucie, choćby było minus dwadzieścia stopni Celsjusza, zawierucha, tornado i wszelkie możliwe kataklizmy.
Nie jesteśmy niegościnni, ale sieszimy na dnie maleńkiego, płyciusieńkiego szamba. Udajemy, że jest miło i przytulnie; znajdzie sie nawet mleko sojowe i parę metrów tapety w serduszka.
Ale zwyczajnie nie chcemy, byś do nas dołączał. Nawet jesli jesteś masochistą i twoim największym marzeniem jest osiedlić się w podobnym przybytku.
Bo choć na dobrą sprawę nie wiemy, co stanowi o szambowatości naszej nory, która z zewnątrz, dla zbłąkanego profana może się wydać zwykłym małym miasteczkiem - wiemy swoje.
Że to nie Wersal, ani Pałac Namiestnikowski. Że sidzimy u wylotu rury. W każdej chwili może z niej chlusnąć wiadoma ciecz. I będzie jeszcze mniej milusio.
Artyszewski też coś czuł, podobno od tygodnia chodził jak struty. Żona się nie dopytywała. Pewnie roboę zawalił, jak zwykle.
Dopiero potem okazało się że nie, idealnie wypełniał obowiązki, normalnie - pracownik roku.
Więc czemu to zrobił? Jaki mol go żarł? Poczeka się rok, dwa, choćby i piętnaście - coś musi wyleźć. Kradzież odpada, sprawa już by się rypła.
Albo chory był i bał się cierpienia, albo jeszcze ciekawiej.
Que sera - sera, jak mawiają po włosku pijani Turcy, he, he.
III.
- Ty - jak myślisz - doprawić mu rogi? - Lewi Ryfenschtropp nachyla się nade mną i sapie. Kwaśny oddech - jego choroba niejako zawodowa, cena pracy za barem. Nikt normalny nie wytrzymałby na trzeźwo. A on jest normalny, chooć ortodoks swojej kociej, a raczej koziej wiary.
- Komu? - wytrzeszczam oczy.
- Temu - wskazuje fresk. Capo - tryk z ludzkim torsem filuternie spogląda ze ściany.
- Bo wiesz, nie chciałem tak się afiszować. Na razie jest to zwierzę, hybryda. Czyli tak dobrą sprawę nikt. A z roga...
- Jezu, Lewi - polecz albo chociaż umyj zęby - chcę mu rzucić prosto w twarz, ale powstrzymuję się, biorę haust parzenickiego mocnego i mówię:
- Lepiej nie kombinuj, bo przesadzisz. Postaw jeszcze ołtarzyk i szyld ,,Bar pod szatanem". Obraź, obraź klienta, a splajtujesz. Mi to tam rybka, jestem tolerancyjny. Nie ma o co kruszyć kopii i robić, kuźwa, dżihadóww skali mikro. Patrz - jak pizdę zasłonili pokrowcem...
- Pies ich dymał - kundlo - satanista napina się.
- Co, całe życie się bać? Jak za okupacji? Chodzić ze spuszczoną głową? Krzyży ponastawiali, na każdym skrzyżowaniu po dwa, a ja we własnym lokalu nie mogę umieścić symbolu...
- Możesz wszystko. Wolność wyznania masz zagwarantowaną konstytucyjnie. Państwo, przynajmniej na papierze jest neutralne...
- no, przecież!
- ... i będziesz miał tę wolność światopoglądową. Pod mostem - ironizuję.
Lewi dostaje białej gorączki, wykrzykkuje, że nie pozwoli się zgnoić, choćby miał zamknąć ,,Hedonię", postawi na swoim, namaluje Bafometowi rożyska do pasa. A jak małomiasteczkowa kołtuneria z tak - przyznaję - błahego powodu zbojkotuje lokal - spali go w akcie protestu.
- Do - wię - zie - nia pójdę, a nie pozwolę się szykanować!
Attt... już to widzę - taki centuś jak on puszcza z dymem dorobek życia. Prędzej by zjadł własne...
(...)
(...)
W tym miejscu jeszcze do wczoraj znajdował się opis... a, nieważne czego. Boję się naweet streścić, bo Iwona znów wydrze. Przesadza z kontrolą. Jestem wdzieczny, że się martwi, ale grzebanie w rzeczach, niszczenie notatek...
Wiem, ze to przeczytasz, mała. Przyznaję- za bardzo naświntuszyłem, to był paskudny fragment. Ale mogłaś powiedzieć, zasugerować zmiany, a nie wyrywać na chama. Zobacz - zeszyt wygląda, jakby pies go zjadł.
Postaram się nie być ordynarny. Nasze miasteczko jest najpiękniejszym miejscem na Ziemi. Zamieszkują je dobre duszki, elfy i czarodziejki. W pobliskim jeziorze można złapać złotą rybkę, która spełni nieskończoną liczbę życzeń. W Sezamach spoczywa złoto i diamenty, Bursztynowe Komnaty, kamienie filozficzne, panaceum, szklane kule, skarby Inków, Aztekó i Majó, wysadzane szmaragdami mumie przedsyumeryjskich książąt, Kolosy Rodyjskie z brązu. A wszystko na wyciągnięcie ręki, wystarczy dobrze poszukać, okłamać czyhającego przed wejściem Sfinksa. Choć to może nie być konieczne, zdziadział przez lata, zdradza objawy demencji starczej i pewnie nie pamięta, jaką miał zadać zagadkę.
Zetem - do dzieła, ruszajmy w jakże piękne elenkolskie bory z wykrywaczem metali...
... i co z tego, że kłamię, truję od rzeczy? Tak źle i tak nie dobrze! Zdecyduj się! Poza tym to moja pisanina i do cholery! Mi zalecono w ramach terapii!
Niech chociaż jedna kartka zginie, to zobaczysz!
Nie grożę, tylko grzecznie informuję. Kocham cie, ale spierdalaj z łapami od tekstu.
VI.
Tylko ty znasz sekret, Iwonko. Nie zdradź. Coś mi przedwczoraj odbiło, zdenerwowałem sie stratą. Niepotrzebnie ingerowałaś.
VII.
Lej miał średnicę... gdzieś tak... z pięć metrów. Olbrzymia wyrwa w ziemi.
Spadło bez najmniejszego odgłosu. Na zdrowy rozum - powinien się rozlec potworny huk, łomot, że pół miasta by się zbiegło.
A tu - cisza, niepostrzeżenie anioły zniosły z chmurek.
Piąta, po fajrancie wracam do domu. Nie rozglądam się zbytnio, mało kojarzę co się dzieje wokoło, chyba jestem zaaferowany pisaniem esemesa.
A tu - miejsce kultu. Na środku ulicy - dziura jak po wybuchu potężnej bomby. Wiele w życiu widziałem, ale coś takiego... Ktoś to cichaczem wykopał, gdy byłem w magazynie?
No jak, Jezu, przecież byłoby widać ludzi, sprzęt... Tego się nie da to, tak... To nie grajdołek na plaży. I po co?
Podszedłem nieśmiało, zaskoczony niecodzienną sytuacją. Chyba nawet chciałem dać ochrzan fachowcom od siedmiu boleści.
Ani jednego robotnika w pobliżu, taśm zabezpieczających, barierek również. Ktoś może wlecieć, samochód wjedzie i będzie nieszczęście przez wasze niedbalstwo - układałem w myślach siarczystą zjebę, patrzę - a na samym dole - baby.
Wokół ulepy, klejochy, bezkształtnej bryły z papier - mâché, czegoś przypominającego statek kosmiczny oblepiony papką z rozmiękłych banknotów ze Świerczewskim czy Skłodowską - Curie, nieważnych świadectw udziałowych, obligacji - kłębią się facetki.
Dostrzegłem w tym dziwadle coś, co może - w innym wymiarze - było cenne, ale przeterminowało się i wycofali je z użytku. Tu nawet z obcej planety przylatuje byle jaki śmieć.
Kobietom chyba się spodobał. Podejrzewam, że były pod wpływem silnych feromonów lub hipnozy. Czar działający tylko na samice z gatunku Homo sapiens. Niezależnie od wieku. Zgarbione staruszki, małolaty, trzydziestolatki - wszystkie w stroju Ewy, golusieńkie jak święte tureckie, obchodziły glutofigurę mamrocząc niezrozumiałe zaklęcia, modlitwy, bełkocząc mantry.
Co chwila jakaś kucała i wkładała sobie garść ziemi między nogi. W wiadome miejsce.
Pchały ją z namaszczeniem, jak gdyby dokonywał się ostateczny rytuał, zaraz miała nadlecieć kawaleria szatana, zastępy Lucyfera i obrócić świat w pył. Czuło się w tym klimat apokalipsy, po której nie nastąpi nic, żadna cholerna paruzja, Mad Max ne przyjedzie zdezelowanym gratem, by zabrać nas na planetę małp.
Nie wygladało to podniecająco, wręcz przeciwnie - ponuro. Choć parę lasek było naprawdę niezłych - poczułem wstręt. Kobiety - dżdżownice splulchniały poczkami glebę wokół posągu ku czci gówna.
W skroniach pulsowała krew. Coraz szybciej.
Uciekłem w obawie, że zaraz trzasnę, z oczu poleje się ropa,a lbo czysty spirytus. Coś zwbierało, dziwne, jakby promieniotwórcze. Patrzyłem na owo zjawisko może przez trzydzieści sekund. Dłużej sie nie dało.
Dowlokłem się do domu pieszo, kompletnie rozbity.Nie miałem siły czekać an autobus.
Obiad smakował jak błoto, w ustach miałem coś na kształt zawiesiny. Tydzień nią plułem.
Media oczywiście ani słowem nie zająknęły się o leju. Nazajutrz dziwna dziura zagoiła się, nie było po niej śladu.
Rozpytywałem ludzi -nikt nic nie widział. Urwałem się zatem z choinki, czeskiego filmu, szpitala dla obłąkanych. Patrzono jak na wariata.
- Wyrwa? Tutaj?
Nie odpuściłem tak łatwo, nie dałem sobie wmówić szaleństwa.
Eureka! Przecież kojarzę z widzenia jedną z kobiet biorących udział w ,,obrzędzie"! Witkowska, itkowska, żona kierowcy w naszej firmie.
Zagadałem, choć nie trawię gościa. Że wiesz, mówię, jeden facet - zabij, a nie powiem kto - natruł głupot o twojej Maryśce, jakoby przystała do sekty Lewiego.
Piotr tylko żachnął się, żebym na drugi raz nie słuchał ludzkiego pieprzenia. Chodzą oboje co niedziela do komunii i Pan ich pasterzem, nie brak im niczego.
Teraz będzie o tobie, mała.
Iwona oczywiście nie uwierzyła w ani jedno słowo. Trzy dni się kłóciliśmy. Znów byłem wysylany po leki, na oddział.
A wała - uparłem się. Choćbyście mnie mieli zawinąć w kaftan, co godzinę brać na elektrowstrząsy - nie wyprę się. Widziałem co widziałem i nie mam zwidów.
To kochane miasteczko ściaga z gwiazd najgorszy syf. Tylko patrzeć, jak przylecą armady ufoludków, by nas podbić. Zanim się obejrzymy - skolonizują ziemię. Elenkoln oszczędzą. Nawet ufole nie są tak głupi, by tu emigrować.
Miasto będzie enklawą człowieczeństwa, zapyziałym bastionem naszej cywilizacji.
(...)
Przecież wiem, że znowu czytałaś. Myślisz, że się nie zorientuję, że znów była rewizja? Po cholerę grzebiesz? Co chcesz znaleźć? Płomienne listy do kochanek czy kochankó, dowody zdrady?
VI.
I łapy, przypomniało mi się, trzymały. Zasuszone. Jezu, nie wiem czyje, może niedźwiedzie. Każda taszczyłą kosmatą łapę.
Nie, tyle razy mówiłem, Iwona, nie zmyślam. Z pięć razy większe od króliczych. Może yeti jakoegoś dorwały, albo wilkołaka.
Ryfenschtroppa spytaj, czego używa podczas, jak sam to ukmuje ,,niebiałych mszy".
Niech opowie, cudak, co wyprawia w barze, do jakich mar wznosi modły. Pewnie to jego sprawka, przywołał nieczystego ducha drugiej kategorii, podrzędne licho, byle ciurę z zaświatów, co potrafi jedynie bałamucić kobiety. A miał być Behemot, Bafomet. Widzisz - nawet co porządniejsze strachy omijają nasze miasteczko. Nawiedzanie równie dziadowskich miejsc nie uchodzi, jest źle widziane w towarzystwie.
O - w nowojorskiej Świątyni Adramelecha to można sie pojawić, poszczerzyć kły. Ale w Polsce B?
Mają lokalnych czortów, ninech oni się fatygują. Rokiś z Borutą mogą chałturzyć po elenkolnach, nie elita.
VIII.
Seryjny samobójca znów zaatakował. Tym razem ofiarami padli Lauri i Frank Pentilla, stryjeczni bracia Lewiego. Pierwszy gral na basie, drugi był wokalistą Acromegalii. Porzadna kapelka.
- Plotki. Czarnoszewski znalazł, nie Andrzejukowa. Tam, pod krzyżem leżeli.
- Co było w liście? Podobno bluzgi.
- Rodziny przepraszali. A najbardziej Boga, za grzech niewiary i złorzeczenie mu ze sceny.
- Morderstwo, bez dwóch zdań - zimny dreszcz przebiega po karku. Że też w porę nie ugryzłem się w język! Nie powinienem mówić tego głośno! Przecież sprzatnął ich ktoś z tutejszych!
- Myślisz?
- A jak! - Eryk też nie wierzy w oficjalną wersję.
- Jakby się nawrócili to by zapieprzali do kościoła błagać Mzimu o przebaczenie, a nie - takie rzeczy. Każdy wierzący ci powie, że tym sposobem, według mitologii pogorszyli sytuację, wjebali się na dno Piekła.
Tłum gęstnieje. Tłusty, wąsaty jegomość wygłasza madrości rodem z broszur Świadkó Jehowy. Truje, że czasy są ostateczne i już niedługo nadejdzie Ten, który będzie paść narody i bić po dupach żelazną dózgą, a grzesznicy na wieki wieków szczezną w czeluściach, rozszarpywani kłami samego Lucyfera.
Stonąca nieopodal kobieta każe się zamknąć nawiedzeńcowi, skończyć z eshatologicznymi bredniami. Dyszy wściekłością.
- Patrz, ilu dewotów się zlazło - wykrzykuje odważnie Eryk.
- Kto inny by to zrobił, jak nie wy? No dalej, napawajcie sie, sukinsyny! Zabililiście ich!
Orientuję się, że chłopak jest kompletnie upalony jakimś świństwem, ma mętny wzrok. Jak nic brał dopalacze, czy inny hasz.
- Uspokój się. W zasadzie to nic pewnego. Nie feruj wyroków. Mogli i samo... - udaję naiwniaka.
- Tak tylko powiedziałem, ze to morderstwo.
- Za bardzo kochali życie, by się tak na nie targnąć zupełnie bez powodu.
- Konkurencja by tak nie załatwiła. W sensie - metale z innej kapeli. Musieli zadrzeć z ruską mafią, albo co...
- Długi - odzywa się Radek Rynsz.
- A tam, głupstwa! Grosza przy duszy nie mieli, bo skąd? Kto by im pożyczył?
- Prawda- zaciągam się papierosem - z grania ledwie szło wyżyć, ale przecież mimo to nie kradli.
Pomarszczony staruszek zapala znicz. Zaraz pojawiają się kolejne. Z góry gapi się ukrzyżowany Nazarejczyk.
- List pożegnalny zabrałą policja. Opakowania po lekach - też.
- A jaki to problem podrzucić?
- Ojcze nasz, któryś...
- Sara załamana. Jest w piątym miesiącu ciąży.
- Cicho!
Kolejny ,,Świt czarnych serc"? Pamiętacie, jak parę lat temu Piotrek Ohlin się zastrzelił? Wszystko to wina braku Boga i zła, jakie niesie ze sobą metal, śpiewy do Lucypra.
- ... ale naz zbaw ode złego...
- Amen!
- Ave satan! - rzuca Eryk i spluwa dewotom pod nogi.
- Lecz się!
- Psychol! - pomstuje tłum.
VIII.
- Zlazł! Na piekielną diatrybę - zlazł! - ręce Lewiego trzęsą się, jakby miał chorobę Parkinsona. Dzwoni kuflem w nalewak.
- Jestem w szoku...
- Uspokój się. Na to musi być logiczne wytłumaczenie.
Podchodzę do ziejącej, krwawej dziury w murze. Tam, gdzie wczoraj znajdował się namalowany Bafomet - jest wyrwa.
- Na własne oczy widziałem, jak ożył! Było po północy, odprawiałem msze. Czytałem Czarną Biblię, a ten wyłazi! Z tynku! Niedokończony! Bez połowy lewego rogu! - duka żydosatanista, samozwańczy kapłan.
- Przepiłeś się, miałeś zwidy, albo cię zahipnotyzowali. Wiadomo kto. Byłeś i jesteś solą w oku tutejszej kołtunerii. No i załatwili cię. Byłeś odurzony, a takiemu łatwo wmówić, że czort...
- Wiem, co widziałem! Nie rób z tata wariata!
- Błagam... Freski nie dostają nóg, ocknij się - to realny świat, nie film! Został odkuty!
- Modlitwa go sprowadziła na świat. Zaśpiewajmy.
- Co? - baranieję.
- Arię tytułowego Mefistofelesa z opery Argo Boity. Potraktujmy ją jako pieśń dziękczynną. ,,Son lo Spirito Che nega sempre tutto, l'astro il fior..." - grzmi basem Lewi.
- Zaiste miał tu miejsce cud! Święty to lokal, gdzie... - wpada w kaznodziejski ton.
- Mówił coś podczas tej paruzji? Czy choćby charczał, albo beczał jak koza? - kpię w żywe oczy.
- Nie. Tylko patrzył złowieszczo. Na mnie, swego wyznawcę! Nie rozumiem.
- Może zrobiłeś coś niewłaściwego, jeśli idzie o kult? Na przykład zapomniałeś złożyć kota w ofierze, albo jakieś słowo przekręciłeś. Przecież nie znasz włoskiego.
- Nauczyłem się ze słuchu.
- Wiem! Źle go namalowałeś! Piersi krzywe, czy pysk nie taki - i masz! Obraził się! Słyszałem, że demony są bardzo czułe na swoim punkcie. Popełnisz faux pas i masz przerąbane na lata.
- Myślisz?
- Ciesz sie, że się na ciebie nie rzucił, albo co gorszego. Teraz musisz przeprosić, co nie będzie łatwe. Zmów antyróżaniec. I - co najważniejsze - utrzymuj wszystko w tajemnicy. Nie ma co pogarszać sprawy. Im mniej osób wie, tym lepiej. Inaczej splajtujesz. Pozgrywaj przez jakiś czas wielce trapionego wątpliwościami natury religijnej. Nie musisz od razu udawać katoprawicowca. Mów że nie wiesz, jaką drogę obrać, czy aby nie skończyć z satanizmem. Będą ci dawać rady, nawracać. A ty wiedz swoje. Konspiracja, Lewi. A Bafometa zniszczyłeś sam, bo zmieniasz wystrój lokalu. Wiem, wiem, że prawdziwy wyznawca czorta dumnie wyraża poglądy, nie chowa głowy w piasek - uprzedzam zbliżającą się tyradę - ale tu jest Elenkoln, nie nowy Jork. Uważasz, ze zawsze należy być sobą? Ortodoksy cię nienawidzą.
IX.
Po przeczytaniu ostatniego rozdziału Iwona stwierdziła, że dialogi są gorzej, niż tekturowe. Dęte to wszystko i opisane fatalnym stylem. Znalazła się krytyczka literacka!
Przyznaję - miejscami nieco ubarwiłem, nie przytoczyłem dokładnie żadnej wypowiedzi. Mam kulawą pamięć i rodzą sie z niej takie oto potworki. Wybacz partactwo, hipotetyczny czytelniku.
Wypocę jeszcze kilka podobnie nieudanych rozdziałó, po czym spalę wszystkie. Psu na budę potrzebna ta terapeutyczna grafomania?
Albo przepiszę na czysto i wyślę Kaniewskiemu, niech się pośmieje. Zawsze twierdził, że mam spaczoną osobowość. Niech ma dowód potwierdzający tę tezę. Mi już wszystko jed...
Przepraszam. Mała znów wydrze kartki, bo smęcę.
X.
Nie wiadomo kto i w jakim miejscu pierwszy zobaczył Mężczyznę. Relacje są krańcowo różne: jedni twierdzą, ze w sierpniu robił zakupy na bazarze, inni - że pojawił się już pod koniec czerwca w parku. Ilu ich, ile GO było? Początkowo nie więcej jak trzech, góra - pięciu na raz. Kilka klonów, odbić, kopii wędrowało szarymi ulicami miasteczka w sobie tylko znanym kierunku. Zawracały i od nowa - w żółwim tempie, noga za nogą.
Wpierw nie zwracano na nich uwagi, facio w szarym, podniszczonym garniturze, z teczuszką pod pachą idealnie wpasowywał się w klimat Elenkoln, był tak samo ponury i jednocześnie nijaki, bezpłciowy jak zaułki, które przemierzał. Milcząca postać ulepiona z sadzy, rozmiękłych gazet (czy to ją przedstawiał gluto - pomnik?), niemalże stachurowy człowiek - nikt z ,,Fabula rasy".
Z czasem dostrzeżono, że jest go zwyczajnie zbyt dużo, że mijasz typa siedemdziesiąt razy dziennie, choć wyskoczyłeś jedynie po bułki do sklepiku za rogiem. Że jadąc autem dwoi ci się w oczach, po każdym chodniku, przez każde przejście dla pieszych człapie on.
Ludzie poczęli szeptać, ze najprawdopodobniej najazd Obcych już się rozpoczął.
Co odważniejsi biegali za smutasem, próbowali zaczepiać. Kilku dresiarzy zmówiło się nawet z kijami bejsbolowymi i maczetami, by raz na zawsze przegnać, a może i zabić intruza.
I nic, zawsze byli o kilka kroków w tyle, przybysz wykorzystywał tajemne zdolności, by się przemieszczać z prędkością światła.
Chcesz go gnać, masz, masz na wyciągnięcie ręki - i ani się obejrzysz - on jest na sąsiedniej ulicy. Więc pędzisz lie sił w nogach licząc na łut szczęścia. A on wchodzi w bramę. Ty za nim. I orientujesz sie, że nie wiesz po co tu jesteś, nie było żadnego kolesia ani bramy, trafiłeś do supermarketu i stoisz w dziale monopolowym.
Chciałeś rzucić w elenkolskiego wiecznego tułacza kamieniem. Więc czemu zamiast niego trzymasz licho wie skąd wytrzaśnięty słownik esperanto?
Z czasem sytuacja zaczęła się wymykać spod kontroli. Nie można było spokojnie przejść. Tłumy facia przewalały się bez celu, tupiąc i szurając zdartymi podeszwami, mrucząc pod setkami nosów miliony niezrozumiałych zdań.
Policja i straż miejska były bezradne - jak tu walczyć z siłami nieczystymi, z istota wieloosobową?
Ludzie rozpychali się, torowali sobie drogę łokciami, jednak summa summarum każdy był bezradny w starciu z żywiołem.
W końcupolegli, urzędnicy i sklepikarze, zrezygnowani odpuścili kierowcy. Nastał kompletny paraliż miasteczka. Zamarł ruch, zamknięto nawet knajpy.
Wszędzie był facet! W ilościach hurtowych! Wystawał z okien strychów, łaził po dachach, kroczył dumnie po rynnach lekce sobie ważąc grawitację.
Trzeciegotygodnia powodzi burmistrz ogłosił ewakuację. Zbyt późno.
Kto żyw przedzierał się przez morze jednakowych głów, torsów i ramion, uważając, by nie dać się stratować falujacemu Wszechmężczyźnie.
Mieszkańcy uciekali jak Lot z Sodomy, nie oglądajac sie za siebie.
Wciaż mam w uszach dźwięk pękających ścian, dachówek, krzyki nieszczęśników, którzy nie zdołali zbiec do lasu. I to nieznośne mamrotanie, wciąż niesie się echem. Często nie można przez nie zmrużyć oka. Ponadto idzie zima i nie jest najcieplej. Na szczęście wziąłem śpiwór i namiot.
Niektórzy wybiegli z domów tak jak stali i koczują w nieludzkich warunkach. Część osób śpi na gołej ziemi, inni - w ziemiankach. Brakuje dosłownie wszystkiego.
Miasteczko sie skończyło, zdeptane buciorami tajemniczego Mężczyzny. Od Elenkoln ciagnie trupi odór. Trwają próby oszacowania ilu z nas przeżyło.
Niektórzy w szoku uciekli w głąb boru i pewnie umierają teraz z głodu oraz zimna. Mówimy półgłosem. Nikt się nie skarży.
Tam ciągle buzuje wielkie morze ludzi. A każdy po części jest ogniem, ma w sobie płomień. Iskry w tysiącach oczu.
XI.
Szare piegi. Może są to gwiazdy. Pryskane, czuć od nich pestycydami. Słodko - mdlące światło. Przepalona jarzeniówka pod pokrowcem, nadpalony abażur zabytkowej lampy.
Pół tarczy, księżyc z odłamanymi wskazówkami. Guzik widać, ciemno choć oko wykol. I zastąp szklanym koralikiem.
Wielka spluwaczka. Z góry ściekają rozmiękłe bony towarowe, kartki na cukier i wódkę. Młodzi mężczyźni plądrują mogiły przodków, odkrywcy z mlekiem pod nosem rozbijają szpadlami spróchniałe wieka trumien.
Zdziwienie - nikogo tam nie ma!
Jaka siła zdolna była ożywić truchła? - zastanawiają się osłupiali szabrownicy.
Czy ta sama, dzięki której Bafomet uciekł od Ryfenschtroppa?
Część z nas emigruje na drugą stronę. Przechodzimy przez ściany podtrzędnych knajp, wrastamy w pustaki.
Boli mnie niedomalowany, lewy róg. Chyba zastąpię go czterocalowym gwoździem.
Wracaj do domu, Lewi. Twój bar stoi na swym dawnym miejscu. Pomódl się, albo zażyj trutkę na szczury, połóż pod krzyżem (nie zapomnij go wcześniej odwrócić!).
A ty nie czytaj! Bo ci kiedyś utrę nosa! Zmów paciorek za Lauriego i Franka.
Czuję, jak coś wypełzło spod ziemi. Na razie to tusz, ulotna myśl. Facet, o którym ułożyłem historyjkę dtzemie w nas obojgu. Rozrastamy się na kartkach mego quasi - pamiętnika.
Niedługo miasteczko pęknie. Zaczaruję je. Pozostanie szpetna blizna. Wydrzyj ją, Iwonko, wraz z całym rozdziałem. Dopisz coś, najlepiej pochwal się ile razy mnie zdradziłaś. Wiem o wszystkich fagasach, płomiennych mailach do nich. Nawet o skrobance. Co ja - Bartuś, czy Tomek nie nadawaliśmy się na tatusiów i wolałaś usunąć?
Potrafisz jedynie niszczyć, sprawia ci to zboczoną przyjemność,. Załóż w naszym mieszkaniu, niczym Lewi w barze, kaplicę pod wezwaniem błogosławionego Markiza de Sade, kryptopatronaElenkoln.
W dużym pokoju, obok telewizora, narysuje się Afrodyzjusza i Gaję. Zaproś podobne do siebie, puszczals ... (zamazane).
Napis ,,dziwka" na odwrocie naszego zdjęcia z wakacji.
XII.
Chaos narracyjny. Nie sprzątać!
W pracy jestem poukładany. Mam w sobie pudła, nieskończenie wiele kartonów z najprzeróżniejszą zawartością. Nie są nikomu potrzebne, mają jedynie zajmować regały, półki, szafy.
Znajdziemy tam sto kilo sztucznych szczęk, podróbkę skrzypiec Stradivariusa, paczkę oryginalnych dresów marki Adondas.
Przychodzę do domu i śmiecę. Tu, w zeszycie. Przełażę na czworakach z pokoju do przedpokoju do kuchni. Ledwie mieszczę sie w drzwiach. Przeklęte poroże.
Pisanie daje namiastkę wolności. Mogę podokazywać, rozrzucić papiery, klocki i misie, nie sprzątać aż do powrotu Małej.
Lubi, w przypływie wściekłości zburzyć cąłą pipidówkę, zapisać się do Scjentologów, wytatuować na czole gwiazdę Dawida ze wpisaną swastyką, pismem automatycznym wychwalać ideę dżucze, pluć na polską dulszczyznę.
I cofać sie w czasie, poczęstować piwem jaskiniowców, kanibali. Po czym spieprzać ile sił w nogach.
Ten dziennik to płonąca biblioteka, w której jedyną wartościową literaturą były świerszczyki dla pedziów, to rozdeptane pudło z wieloma rodzajami egzotycznych gówien.
Zakopuję puste groby Ojców Założycieli Elenkoln. Wsiąkli w beżowe bloki, czarne mury kamienic.