4 december 2017
Feldfeblik cz. I.
,,Cały tydzień szła mu żółta, cuchnąca materia z oczu, ust Zbawiciela, z włosów i cierniowej korony. Aż świętą twarz pokrył gruby strup. Gdy odpadł ukazał się jednooki zarys Boga o krzywych wargach, bez nosa, z ułamaną szramą krzyża na plecach"
Jerzy Nasierowski ,,Seks, zbrodnia i kara - więzienie"
I. Czasowniki rządzą tekstem
W chwilach jak ta człowiek zdaje sobie sprawę jak niewiele wie. Mały, opuszczony przez wszystkich chłopczyk na środku arktycznej pustyni. Kosmici - zgrywusy teleportowali go na największe odludzie by sczezł, spotkał swą tycią, równie ślepą śmierć, śmiertkę w pstrokatej pelerynce, dziwadełko z kosą uplecioną z lnu. By dostał od niej obrazek, odbitkę pierwszej fantazji, szczeniackie marzenie senne, które wszystko rozgrzesza, nie niosąc jednocześnie ukojenia. I na odwrót - uwolnienie od trosk powoduje upadek na samo dno. W czeluści.
E, chyba coś truję.
Tekst równie beznadziejny, co filmowe ,,wyjdziesz z tego" powtarzane setkom nieszczęśnikom ze śmiertelnymi ranami postrzałowymi.
Wykrwawiasz się w najlepsze, stygniesz, a głupi przyjaciel, druh, kamrat chcąc ulżyć ci w cierpieniu bredzi jak potłuczony że to nic, zadrapanie, ryska na skórze, tyciusie skaleczonko i że na pewno przeżyjesz, trafisz na lekarza - cudotwórcę, geniusza medycznego, który doszyje ci urwane kończyny, genitalia, odtworzy płuca, nerki i wątrobę. Za dwa - trzy tygodnie będziesz jak młody Bóg, opuścisz szpital o własnych siłach, zdrów jak ryba, cała ławica i nikomu patrząc na ciebie, ozdrowieńcze, nie przyjdzie do głowy, w jak paskudnym stanie byłeś. Trzymaj się, brachu, pomoc jest w drodze. Leż, nie umieraj, sprowadzę kogo trzeba. To nie daleko, raptem dwieście mil w jedna stronę. Nie zamykaj! Na wszystko co nam drogie, na gwiaździsty sztandar, hymn! Patrz mi na usta! Wyj - dzie -my - z - te - go! Spędzimy niejeden wieczór przy brandy, whisky, na wspominkach. Otoczeni gromadkami praprawnuków pośmiejemy się z tego.
... co chcesz powiedzieć (tu nasz nierozgarnięty towarzysz nachyla się)?
Szepczesz spieczonymi wargami żeby przekazać żonce, dzieciom i mamusi, jak bardzo ich kochałeś. Niech nie płaczą, zachowają pamięć w sercach. Twoja - pozagrobowa - miłość będzie z nimi na wieki. Don't kraj Jenny, Sammy, don't cry for me, Argentina. Wszystko skończone, Bobbie, nie przejmuj się, Mark.
Przekaż najdroższemu tacie list. Testament. Nieśmiertelnik. Ochlapane krwią zdjęcie, które zawsze nosiłeś na piersi. Powiedz, że byłem dzielny, w chwili próby nie zawahałem się oddać życia za ojczyzn...
I zastygają ci oczy. Kompan ślozuje, wstrząsa nim spazm. Gorące łzy żłobią koryta na jego ubłoconych policzkach.
Zaiste (uuu - zbiera mi się na inteligenciarski styl!), pocieszanie konających jest okrutne i durne. Wsadźcie sobie, drodzy pocieszyciele, zafrasowani, wstrząśnięci naszym kończącym się żywotem (co to za styl do diabła?) całą tę otuchę głęboko w anusy.
Nie potrzebujemy jej. Przynajmniej ja. Nieszczerość jest obleśna jak gerontofilskie filmy pornograficzne. Zakryjcie, umiłowani w Chrystusie Panu towarzysze broni, swoje światłe oblicza hełmami, wepchnijcie do gardeł rękawy oddarte od mundurów i - do jasnej ciasnej - dajcie zdechnąć w spokoju, w jako - takiej powadze.
Wyj, Stan, Harvey, rycz jak bóbr, Timmy, Blakie, Johnny. Oddaj Ruth (idelane imię dla obsesyjnie wiernej żonki - Amiszki), mojej czystej jak lilija, rumianej i krzepkiej niby rzepa Ruth, anielicy nieskalanej (styl!), każdej nocy branej do nieba Ruth, że się męczyłem. Konałem w potwornym bólu, na usłanej łuskami ziemi nieprzyjaciela, wrogim Wietnamie, Laosie, Północnej Korei. Że wiłem się przeżywając niewyobrażalne katusze. Nad głową świstały pociski. Wojna o pietruszkę, całkowicie bezsensowna i z góry przegrana.
Powiedz, że zginąłem na darmo. I że nie będę mieć grobu, moje storturowane ciało nie skończy nawet w zbiorowej mogile, rozłoży się na nieświeżym, skażonym gazami bojowymi powietrzu, wsiąknie w glebę Iraku czy Afganistanu.
A potem strzel, kochany, świętą, przeczystą Ruth, z pięści w twarz. Najmocniej jak potrafisz. Zanim zorientuje się co zaszło, odzyska przytomność, zedrzyj jej długą spódnicę, sześć koszul. Zerwij tytanowy pas cnoty. I przebij ją, bro (przez godzinę jesteś stereotypowym Murzynem z dowcipów, brutalnym troglodytą o pięćdziesieciocentymetrowym członku), jej błonę dziewiczą. Tę na twarzy, szyi, na piersiach. Rozerwij tysiące pokrywających jak pancerz hymenów.
Skrzyknij kolesi, podobnych sobie bandziorów. Splądrujcie dom. Oszczędności trzech pokoleń są w spiżarni, w słoikach po zupie Campbella.
O - córeczka! Słodka Rebecca, przerażona kuli się w kącie. Nie miejcie skrupułów, smarkula gotowa wyrosnąć na ikonę konserwatywności, celebrytkę cnoty. Zdefloruj przeklętą jedenastolatkę, wybij jej z łebka tradycjonalizm.
A teraz uduście. Kanister benzyny znajdziecie w garażu.
I odejdźcie z kieszeniami studolarówek, które Ruth oszczędzała na wesele umiłowanej (sic!) córy.
Niech obie spłoną w przeklętym ruderzysku, niedoszłej świątyni Zjednoczonego Kościoła Ultrapobożności.
Płomienie trawiące gruby warkocz cnotki. Potłuczone talerze ozdobne, stopiona korona Miss Dewocji 2012. Antidotum na odradzającą się chorobę umysłową: sterylność.
II. Florianus ex machina. Ignoratio elenchi, albo martwy język w służbie ... (poezji? staempunka?)
Ledwie wyczuwalny wietrzyk zgarnia mi z twarzy zimną, chorobliwą żółć. Trupią żółtość, makijaż przedfuneralny. Smugi koloru majonezu unoszone zefirkiem. Oblepiają szyby urzędów, wystawy butików z kieckami zza wschodniej granicy, twarze przechodniów. Manekiny w ruskich sukienkach, ludzie spieszący się do pracy, stłoczeni w tramwajach, rikszach, szarzy obywatele tego miasta na moment zmieniają się w słabej mocy żarówki.
Słońcopolacy, chwilowo dzielący ze mną nieuleczalnego parcha, letalni przechodnie, współtrupy. Macie na krótko udział w mojej spóźnionej agonii.
Ups - znów popadam w patos. Niedługo stanę się łacinnikiem, będę kręcić zawijasy słowne, glisandryczne metafory, epitafia godne spiżu, marmuru, tablic na mym przyszłym, wyczekiwanym grobie. Tfu, wypluć robaczywkę, wypluć! I - dla pewności, by nie ożyła w najmniej oczekiwanym momencie - przydeptać!
III. Ość w gardle deklamatora
B - P - W - 48 wiruje coraz szybciej. Kaleczę palce usiłując zatrzymać tryb. Rzężenie, bulgot. Chwytam zębatkę oburącz. Skorpiony przed oczami. Okropna halucynacja. Wieżowiec Standmanna schyla się, trąca mnie iglicą w skroń.
Odpędzam marę. Czarny przewód wypełnia się mazią.
- Hriwilqiplizminakloooogo... - jęczę. Kaskady śliny. Przełknięcie. Poszło. Chwilowa ulga. Jakby wyjęto ze mnie rozgrzany gwóźdź. Pół sklepu żelaznego, chmurę opiłków, tornado wkrętów, podkładek, poskręcanego drutu.
I otwiera się przaśne, skarlałe niebo, by przyjąć moją ... hep! - jeszcze jeden opornik, albo tranzystorek w nozdrzach. Ja to wydmuchać? Palec w prawą dziurkę. Ffff...
Skrzep się oderwał. Haust świeżego smaru.
Przepycham 19 - 02 do poziomu L - L - W. Dwa stopnie wyżej już się gotuje. Wystukuję korek. Kropla za kroplą, biegnie. Teraz strumyk. Tłusty wodspad. Góry Kaskadowe w trzewiach. Ostatnie stadium - tęczowe pióra wgryzają się w kabel. Wstrząs.
Dochodzę do siebie. Kolejny ciężki atak, lipogram na milion stron.
Celowo unikam użycia nazwy choroby, swojego nazwiska. Tak bezpieczniej. Gubię tropy. Może oligofrenośmierci, włóczkowemu zwierzątku będzie trudniej znaleźć właściwego Flora, pomyli adresy i zetnie żółty łebek innemu przegrańcowi, uwolni kogoś od dożywania w najgorszym ze światów, opuszczonym wesołym miasteczku?
Ech, choroba jasna, na co właściwie liczę? To koniec końców. Finto, zaraz litościwy pan montażysta wytnie kadry, na których jestem. Nie przetrwam postprodukcji.
Zakopią mnie w grobie reżysera, zarazem głównego aktora tej farsy. Po drugiej stronie kamery, lustra fenickiego nie stoi nikt. Koty bawią się kłębkami taśmy. Życiorys podarty pazurkami, albumy rodzinne w kuwecie.
Jeśli to czytasz - pogłaskaj moich wrogów. Wybawicieli. Nasyp whiskas do miski. Ja w tym czasie powspominam.
IV. Objaw rodzinny
Babci zmarło się w sto dziewiątej wiośnie życia. Serio, nie mam najmniejszego powodu, by ci kłamać, iluzoryczny czytelniku myśli, odbiorco - zwidzie.
Tak więc w końcu, bo ileż do diaska można zmagać się z nieuleczalnym choróbskiem o nazwie starość?
Wreszcie odeszła. Takim to dobrze. Umarli nic nie wiedzą - jako rzecze pismo. Cud, miód, malina tak zapaść się - dosłownie - pod ziemię.
Pogrzeb jak pogrzeb, co tu dużo gadać, nic szczególnego. Stypa również. Pomijając fakt, że rozebrałem się. Poza wylaniem sobie zupy na głowę - zachowałem się jak na grzecznego wnusia przystało. Godnie pożegnałem babunię.
Pojechałem w dobrej wierze. Potem był fajfus. Kolejna odsłona mego konfliktu z ojcem. Kłótnia za kłótnią, z małymi przerwami na odsapnięcie. O cokolwiek, nie zamiecioną podłogę, tycią pajęczynkę w kącie łazienki, o za duże, jego zdaniem, zużycie prądu.
Domowe infernum, dwa uparte diabły podrzucające do pieca. Bezustanne przepychanki słowne, podsycanie. Eskalowanie. Podjudzanie. Wreszcie - negliż.
Bliższa i dalsza familia za stołem. Jedzą, piją, lulek nie jarają. Tańców i hulanek - też brak. Grobowa (sic!) atmosfera. Ja - na potężnym kacu. Ledwie mogę utrzymać się w pozycji pionowej. Nie ma mowy o przełknięci czegokolwiek. Florek poległy w walce z trzeźwością.
Nad dymiącą czachą krążą pancerniki, tankowce, bombowce. Kiwam się średnio przytomny na krześle. Skronie jak z waty. Mówię staremu, by się zbierał.
- Zlituj się, człowieku, odwieź mnie na chatę. Już dość sie nasiedziałeś, starczy. Miejże umiar, wszystkiego i tak nie zjesz, choćbyś nie wiem jak się starał. Skończ cyrkować - mruczę półgębkiem.
A on odburkuje twardo - że nie. Z czystej złośliwości. Biedna, skatowana istotka ma siedzieć do końca trupiej imprezy. Bo tak.
Wtedy mnie łupnęło. Na całego. A jak włączy się furia, do głosu dojdzie podczaszkowy wariat, jak przestawię się na tryb ,,ultra czub" - nie ma zmiłuj. Jednoosobowy Armageddon.
Wstałem i - na oczach oniemiałych stypowiczów wychlustałem na włosy talerz - bodajże - ogórkowej.
- Gijizibaarwiznow - bełkotałem rozpinając spodnie. Bliższym i dalszym krewnym, ciotkom, pociotkom, wujkom - opadły szczęki. Wręcz dało się słyszeć. Łup! - o podłogę.
Chwilę potem nastała kamienna cisza. Przerwano dyskusje o Unii Europejskiej, nielegalnych imigrantach, Syrii, Etiopii i Kazachstanie. Grobowa (sic!) powaga. Potępienie w oczach krewniaków. Dziesiątki zmarszczonych brwi.
,,Boże, nie wiedziałem, ze Florian jest chory" - czytałem z zaskoczonych facjat.
Ojczulek również się zdziwił. Nie przypuszczał, że - kosztem godności - ,,pójdę na całość", a wielokrotnie zapowiadane zgłupienie, mega szmergiel nie jest bajuchą, czczą pogróżką. Że się odważę. No i przeliczył się tato.
,,Gwiizzmośćkusza"- rżałem z dżinsami na kostkach.
Ojciec, klnąc w żywe kamienie, miotając w bezsilnej złości najgorsze wyzwiska, zaprowadził synalka marnotrawnego do auta. Taki afront! Jak on teraz siostrom w oczy spojrzy?!
Przez kaca zerwałem kontakty z całą rodziną. Spaliłem mosty. Nie do odbudowania.
Było warto. Jak jasny gwint. Ostateczne rozwiązanie kwestii relacji ze starym. Apogeum konfliktu. Tragifarsa w trzech aktach. Opera genitalna.
V. Pusty fragment
Pieczenie. Ból przybiera na sile. Zaciskam zęby. Linka dynda spod żeber. Przesunięcie J.A. poniżej poziomu. chrobot. I mur, ściana płaczu, w którą walę czołem. Chrystusie, ile jeszcze?
Żółty wiatr zdziera skórę z mojej nibytwarzy. Maska przedśmiertna, sypki portret konającego błazna.
Przeciągam się. Tryby grzechoczą na karku. Śmieszno i straszno.
VI. Barłożnica
Od przeszło siedemnastu lat podkochuję się w Basi Jellinek.
Nie przesłyszałeś się, nieistniejący chłopcze, ślepy czytelniku. Przez taki szmat czasu darzę dziwacznym uczuciem niezawodową aktorkę wcielającą się w postać Mariolki w ,,Nowolipskich". Wstyd się przyznać, ale to moja pierwsza miłość.
Mając trzynaście lat na obiekt westchnień wybrałem nie koleżankę z klasy, nie żadna modelkę, ale - wówczas piętnastoletnią - Basię. Pociąga mnie jej zwykłość, przeciętniactwo. Nie żeby była brzydka, Boże Trójmordy - przenigdy!
... ale i nie piękna. Typowa ,,dziewczyna z sąsiedztwa". Mało kobiecy, opryskliwy tembr głosu. Tyk, to właściwe słowo. Opryskliwy. Charakterek nieustannie nabzdyczonej zołzy. Czarowniczka w skali mikro, hetercia.
Każdej soboty pożeram ją wzrokiem. Fantazjuję. Odcinek bez jej udziału powoduje depresję.
Ech, żeby tak dało się widzieć ją codziennie; ślinić się, gapić cielęcym wzrokiem na serialową córkę kretyna Nowolipskiego.
Szkoda,, ze nie mam magnetowidu. Szukałem takiego cuda na giełdach staroci, szmelcokwariatach, internetowych aukcjach. I guzik, wszystkie albo niesprawne, albo w cenie jak za starożytną amforę.
Zabytek zabytkiem, ale nie zamierzam, nawet dla telewizyjnej miłostki, sfrajerować się i kupić czterdziestoletnie truchło za furę szmalcu, napchać kabzę jakiemuś łasemu na kasę cwaniaczkowi.
Więc nie nagram ani odcinka. Pozostaną marzenia, niekończące się poszukiwania trzydziesto - pięćdziesięciopaków DVD ze szmirą w której grasz, kochanie. I choć posunęłaś się trochę w latach, roztyłaś jak diabli po ciążach, wyrosło ci podgardle, stałaś się po prostu tłusta, by nie rzec otyła, choć masz (szczeniackie określenie!) cycochy zamiast piersi, dwa wory tłuszczu na torsie, choć pewnie ważysz pół raza więcej, niż ja, nadal jesteś tą samą gburowatą piętnastolatką, z którą wyobrażałem sobie pierwszy raz. Dotyk, pocałunek, pierwszy seks oralny. Masywne uda Mariolki obejmujące mój kark. Litry słonej wody, wprost do przełyku. Wargi, język, nos zanurzone w pyzatej heterce, najmłodszej z klanu Nowolipskich.
Cunnilingus, raz za razem, jakbym był średnim z braci, bohaterów niesławnej bajki Fredry. Sprężać się i rozprężać w ciele telewizyjnej, na wpół realnej dziewuchy!
Istniejesz, Basiu? Czy jesteś wytworem scenarzystów, owocem pracy charakteryzatorek? Może wymyślono cię, pluchniutka chamiczko, nieokrzesana prukiewko o manierach babiny z Cigacic Dolnych.
Pożądam cię, bo jesteś do bólu pospolita, zwykła. Sycę się twoją nieszlachetnością, plebejską naturą (Chryste, leki powodują tę nieznośną egzaltację, wybacz, czytelniku).
Cotygodniowe myśli o napełnieniu nozdrzy twoim nektarem. Hrabia Masoch i Mariola in furs. Obraz z dominantą, domina w pocerowanych majtkach i jej pies, uległy samczyk o genitaliach zmiażdżonych butem. Rozdeptany kastrat.
Zbliżam się do ostatniego ujęcia. Potem rozbiorą dekoracje. Oboje wiemy, że cały materiał zostanie skasowany. Niepotrzebnie zajmuje pamięć. A tyle rzeczy jest do nagrania. Jak choćby film biograficzny o .. (jak się nazywał? no ten...), dziesiątki pornoli gejowskich, musical o Judaszu, któremu nie powiodła się próba samobójcza.
W każdym z nas drzemią kosmici i apostołowie. Kogo zbudzisz najpierw?
VII. Smok z drenem
Rdzawy nalot na języku. Czuję się jak popowodziowy dom. Podgniwam od spodu, Nie da się osuszyć. Tu pomoże jedynie wyburzenie.
Drogi utwardzone trupem, kruszywo z mego ciała wypełniające wyrwy w jezdniach. Ja niwelujący ubytki.
Z góry wszystkiemu przypatruje się Mariolka. Siedzi na betonowej chmurze (inna nie utrzymałaby cielska anielichy) i kapie. Woda z solą. Wiesz, skąd.
Lasy usychają od soli. Piję. Nie mogę przestać. To wsiąka we mnie, w gruz. Połamane tryby, cały majdan pokrywający szkielet, każda komórka moich zwłok błaga o sól. Królowa przypraw.
...co ja truję? X28 - V rzuca się na łeb. Zwijam drucik paznokciem. Boli jak jasny gwint, ale co zrobić? Zaraz padnie ostatni klaps i rozejdziemy się do domów, noclegowni i burdeli. Menele, łotry i lumpenmagistrowie - na afterparty.
Ostatni żul ukradnie żarówkę.
VIII. Psychofan literatury.
Około miesiąca temu przyśnił mi się wierszyk. Jechałem wówczas na o wiele silniejszych lekach, chwytałem się ostatniego promyczka nadziei - beznadziei (styl - jak widać - znów skręca w kierunku grafopatetycznej żenady), próbowałem walczyć o życie.
Sypiało się ciężko, budziłem się prawie co godzinę. Płytka drzemka. I on - żałosnawy utworek - potworek. Do dziś noszę go w pamięci. W obwodach. Syfek.
,,Koszmar się ziszcza niebezpieczny
Ów sen zachodzi w oczach świata
Blaskiem przeciętych żył szaleńców
Śmiertelnym ostrzem u wariata"
Cyrk za darmo, co nie? Ultragrafomania. A potem przyśnił się Różewicz wyglądający jak Marek Edelman. Mariolcia Nowolipska przeprowadzała wywiad na temat wulgarnego wiersza, jaki napisał w latach 60. Poeta odparł, że ów literacki szajs powstał z powodu niepogodzenia się z upadkiem słowa, z kulturą wysoką, która weszła do kawiarń i tam została, sięgnęła poziomu parkietu, dała się podeptać przez wywijającą hołubce młodzież. Różewicz sprzeciwiając się ,,zeświedczeniu" sztuki, którą wzięli we włądanie hippisi i typy spod ciemnej gwiazdy jak Wojaczek, Stachura, z tego wkurzenia napisał coś kretyńskiego.
,,Utwór" czytał ktoś z offu, może Fronczewski. Tekst był wulgarny i klozetowo - szczeniacki. Marek - Różewicz tłumaczył jaką niegodziwością było ,,zdyskotekowienie" poezji, porzucenie jej by skisła, przesiąkła klimatem speluny, bigbitem, wżarła się w densflor. Nawet Szymborska - mówił - zamiast być literatką spędzała niekończące się godziny na dansingach z wianuszkami ledwie poznanych, sporo młodszych adoratorów. Wybuchła nowa fala dekadencji i pochłonęła etos poety - cedził zimno Tadeusz - Edelman. I postanowił stworzyć debilnego parcha, sztylet w samo serce. Mizerykordię dobijającą sztukę w agonii, miecz odcinający języki brakorobom.
Takie cuda śnią się po lekach, takie chore bajki.
A Mariolcia - wiecznie się kryje, stoi za ścianą, dwa kroki przed progiem. Biedna, wyblakła Basia szukająca strzępków scenariusza.
IX. Życie jak bełt
Przyciskam ,,stent" do piersi. Chrobotanie ustało, tryby powróciły na miejsca.
Jest, pełznie zza zakrętu. Stary, pordzewiały trambus, cherlawa padlina. Coś na kształt motoryzacyjnego alter - ego Florka.
Autobus udający tramwaj. Czy da się głupiej?
Toczy się na nibykółkach, kołysze. Rzęch nad rzęchami, cudownie sterany, nadżarty zębem czasu, przeżuty i zwrócony, obryzgany kwasami trawiennymi.
Zatrzymuje się ze zgrzytem. Klok! - dźwięk otwieranych drzwi. Jakby ktoś wyjął zatyczkę z ucha. Korek z mongolskiego szampana. Podchodzę krokiem nieco marynarskim.
Pustka w dziwolągu, ledwie parę osób. Rada starców, Stowarzyszenie Dogorywających Poetess, nudziarze w źle skrojonych paltach, błazny mające wychodne, uciekli z cyrków połykacze ogni bengalskich, szpad i lanc, dezerterzy z pól bitewnych, afrykanerzy, gejsze. W każdej z osób kryje się dziesiątka głupszych, bardziej okrutnych postaci. Nic nie jest proste, dane raz na zawsze, pojedyncze. Drugie, trzecie, n - te dna wyzierają z siedzeń, tęczówek, spod futrzanych czap.
Odkąd choruję zacząłem baczniej przyglądać się otoczeniu, brać pod lupę jego składniki (styl nawiedzonego doktorka, magistra Uniwersytetu Metalurgii Radioaktywnej). Otworzyła się czakra Poznania Prawdy, okienko, przez które podglądam Boga przy pracy. Nasz kudłaty Papcio lepi kolejne dni, międli w spracowanych dłoniach godziny, kwadranse. Ukrywa zielonkawe kostki, figurki z gliny, szczerozłote paprochy, szyfruje przeszłość.
A ja, jedną nogą w urnie, odkrywam karty. Nie ze mną te numery, JHWH.
-... aaau! Przeklęty ból fantomowy w lewej, suchej dłoni. Urojeniowe pieczenie, czarny prąd biegnący przez ścięgna, kości, aż do szyi.
Rozglądam się. Drynda sunie powoli, jakby chciała, a nie mogła. Staryzna szkapa zaprzęgnięta do wozu przez chciwego gospodarza.
Znudzony jak mops spoglądam w okno. Migoczący, płynny krajobraz, miasto dotknięte pląsawicą. Paradoks - jedziemy wolno, a wszystko wokół wiruje. Czuję się jak pasażer diabelskiego... aua! Jakbym siedział w bębenku rewolweru. Rosyjska ruletka, ostatni, najbardziej pechowy gracz przykłada lufę do skroni. Biedaczysko wie, że wszystko skończone. Zaraz gruchnie.
Usiłuję czytać napisy nad głową. Nieporadna angielszczyzna, właściwie ponglish.
,,Do not stand behind the windows outside"
,,Buy bilettys from the driver".
Co za politroglodyta to pisał?
- Pan też... ekhm, do kliniki? - z zamyślenia wyrywa mnie
głos siedzącej obok kobieciny. Przenoszę na nią wzrok. Znów myślę w stylu mickiewiczowsko - gomułkowskim, licho wie jaką nienowomową, zlepkiem nawijek.
Sześćdziesiąt - góra siedemdzięsieciolatka w mdłozielonej chuścinie. Czy... chyba śnię! Z gardła baby wystaje gruba rura, jakieś kabelki. Grzechot. Od niej. Łączący się z moim. Oboje jesteśmy zepsutymi robotami, mechanicznymi mrówkami błąkającymi się w nieznanej dżungli.
- Tak - odburkuję.
Więc też się kończysz, starucho. I pewnie chcesz się wyżalić, wygadać po raz ostatni, a że jesteś sama jak palec, psa z kulawą łapą nie obchodzi twój parszywy los, na ofiarę, przymusowego słuchacza wybrałaś mnie. A takiego wała!
Co możesz wiedzieć o cierpieniu, z jakim się zmagam? O śrubach, kołach zębatych, srebrnych kroplach, rdzy naciekającej do płuc? Miałaś kiedykolwiek wiertło wbite aż do osierdzia? Albo klucz 18 - 96 - 02 w jamie brzusznej? Trawi cię nie dająca się ugasić gorączka? Nieuśmierzalne ...anie (jak nazywał się ten objaw? Chryste, chyba tracę pamięć!)? Oczywiście, że nie. Zasklepiasz się pewnie we własnym bólu, liczy się tylko on. Jest najdorodnieszy, to ból bólów, godny najwyższego szacunku. Nikt wcześniej nie cierpiał tak jak ty. Mistrzyni smutku, polska Niobe, mesjaszówa, królowa rozpaczy.
Spierniczaj, babo, wiesz, gdzie mam twoje dziurawe gardziołko? Nie będzie ci ze mną raźniej. Nie poutyskujesz na świat z którym właśnie się rozstajemy, na cholerny łez padół.
Mam być misiem - przytulanką, byś mogła wtulić pokancerowaną twarz i wyślozować się narzekając, jaki to świat jest, a raczej był piękny i zarazem okrutny, jak to los nie pozwolił doczekać jeszcze późniejszej starości.
Widzisz we mnie, babulcu, chustkę, już - już nachylasz się, by wysmarkać nos.
- Bo wie pan - rozpoczyna tyradę współpasażerka - ja też.
- Eureka! Eurydyka! Włala! Przenigdy bym na to nie wpadł! - cedzę z sardonicznym uśmieszkiem. Powszechnie wiadomo, że ludzie stojący nad grobem bywają opryskliwi, odreagowują swój beznadziejny stan. Złość kierowana w przestrzeń, na ślepo. Staję się zaplutym dziadygą, tetrykiem z pianą na pysku.
- Całe lata toczę boje. Zaczęło się od małego guzka, o tu - niezrażona facetka wyciąga szyję. Żyrafa w stanie letalnym, jadąca do weterynarza na uśpienie.
- Lekarze robili co mogli. Chemio - radiorterapie, nagrzewanie... Moczyłam w takim ciemnym płynie, wymywałam. Czego to nie przystawiali, jakieś aparaty kosmiczne, pijawki wysysające złą krew, ileż to proszków zjadłam, najczęściej po niewoli, znaczy przez siłę, bo nie szło przełknąć... Dawali trzy lata życia, panie. A, Bogu dzięki, przebiedowałam osiem. Aż usiadło na płuca. I orzekli - nie ma nadziei.
- Smutne, łzawe - szydzę. Kobieta oczywiście nie łapie ironii.
- Termin miałam na szesnastego, ale czułam się na tyle dobrze, że myślę - nie, po dobroci nie pójdę pod kosę. I dwa tygodnie jeszcze spędziłam w domu. Mąż, złoty człowiek, robił wszystko przy mnie. Anioł.
- Powtarzasz się.
- ... inny odrzekłby się, zostawił, a on mył i opatrunki zmieniał... A panu, przepraszam, co było?
- Grypa hiszpanka, wyjątkowo agresywna odmiana. Zaraziłem się w podróży. Żona, dwóch synów, bliźniaki - Tomek i Borys - umarli przeze mnie. Miałem silny organizm, może bym z tego wyszedł, ale wyrzuty sumienia nie dawały spokoju. Co warty jest świat bez ukochanych osób? Bez dzieci? I jeszcze świadomość, ze nieopatrznie je... jakby zabiłem. Niewyobrażalne katusze. Więc odstawiłem leki, nie podpisałem zgody na operację. Bo wie pani - guzy w tej odmianie rosną od środka, na tkankach miękkich. Lekarz, mój kolega, prosił, błagał, że co ja robię. Ale byłem stanowczy. Może tam, gdzie trafię, spotkam Zuzię i chłopców? - łgam jak z nut.
Babsztylina patrzy ze zgrozą. Wierzyć, czy nie? Umierający chyba by nie kłamał - czytam z jej twarzy. Niedowierzanie miesza się ze współczuciem. O, jakiż ja nieszczęsny!
- Pan.... nie drwisz? - przekrzywia głowę.
- Gdzieżbym śmiał! - staram się naśladować wiejskawy, buracki ton kobiety.
- Pogrzeb za pogrzebem, ciała moich drogich bliskich jeszcze nie ostygły...
Jawna ściema, prostackie szyderstwo. Rozmówczyni świecie wierzy. Wygląda na bardzo przejętą. Wyciąga około półtorametrowy wężyk z tchawicy, robi supeł, po czym wkłada z powrotem. Trybiki brzęczą jej w gardle. Ęęęęęę - dobywa się z klatki piersiowej.
Przymykam oczy. Chodź, Basiu. Wyrwij się na chwilę z planu ,,Nowolipskich", wniknij we mnie. Każdej nocy przywołuję twój obraz przed snem. Zanim obłapi mnie Morfeusz, wyświetlam cię. Jesteś więźniarką na samym dnie piekielnych czeluści, jedyną mieszkanką Tartaru. Od wielu lat żyjesz w nieprzeniknionym mroku.
Wyrko sklecone z nieheblowanych desek, muszla klozetowa, miska na wodnistą zupę, blaszany kubek - to wszystko, co masz. Wokoło - bezdenna próżnia, brak światła. Aż boli.
I dotyk, ostatni zmysł, jaki pozostał. Wędrowanie po omacku. Wilgotne ściany klitki. Zaduch. Odczłowieczenie.
Nagle - wrzucają do ciebie zwierzę. Równie nagie i bezbronne. I trach! - drzwi zamykają się na zawsze.
Boisz się, wciskasz w kąt. Ja - bestia, podobnie onieśmielony. Po wielu godzinach przypominasz sobie język. Na nowo uczysz się dotykać. Potem - wiadomo. Moje palce - w wilgoć. W kępkę rudych włosków. Pocałunki. Dwa ślepe koty bawiące się kłębkiem. Manekiny po pas w soli.
- Jesteś pan głęboko wierzący? - rzuca zrakowaciałą baba gdy, mimo bólu, prawie mam wzwód. Pierwszy od tygodni.
- C... co? Tak. Wierzę w Boga Żywego, Ojca w niebiesiech - dworuję nieco rozkojarzony.
- A, nie obraź się pan, ale nie wyglądasz.
Ki diabeł? Według niej mam - co? Łazić z krzyżem wytatuowanym na środku czoła? Jak według babiszona powinien wyglądać ,,typowy chrześcijanin"? W sutannie? Z koroną cierniową na głowie i bokiem przebitym włócznią Longinusa?
- Nie szkodzi, pani tez nie - odbijam piłeczkę.
- No wie... - obrusza się na moment przyszła nieboszczka, pochmurnieje.
I dobrze, udało się wyprowadzić z równowagi denatkę in spe. Taka specyficzna zabawa, zwłoki irytują się nawzajem. Gra towarzyska, szczególnie popularna w przycmentarnych kaplicach, domach pogrzebowych, trambusach i na stypach. Wygrywa ten, kto pierwszy doprowadzi innych do furii, obrazi śmiertelnie (znów żart z brodą), albo pokaże przyrodzenie.
XI. Dziki szczep
Pudło zatrzymuje się. Nasz przystanek docelowy. Coraz bliżej końca.
Nie pomagam babulcowi wysiąść. Jakiś młody, ogolony na łyso byczek wynosi ją, niby worek kartofli.
Nie ma po co być miłym. Żaden nekro - savoire - vivre. Niech tamten kulturysta będzie kulturalny. Mnie już wsio rawno.
-... aczekaj - dolatuje zza pleców. Przyspieszam kroku.
Chłodny wiatr uderza w twarz. Jana Pawła. Instytut leży dwie ulice dalej. Szmat drogi. Lezę jak na ścięcie. Idę z radością. Uczucia stapiają się w niestrawną pulpę. Ciasto z cytrynowym nadzieniem. Niedopieczone.
No! Wreszcie! Dotoczyłem się jakoś. Natrętne babsko zostało daleko w tyle. Tragarz porzucił w diabły jeszcze przed skrzyżowaniem.
Z zewnątrz dobijalnia sprawia wrażenie przedszkola, albo żłobka. Ostyropianowany, parterowy budynek do połowy pomalowany na seledynowo. Wyżej - pstrokaty pomarańcz. Kłujący w oczy domek dla garbatych lalek, przerośnięty pałacyk Barbie.
W oknach rolety w grochy, przy furtce gipsowe lwy o kaprawych ślepkach. Jeden z odłamanym ogonem. Większy - krwistoczerwony. Wręcz czuje, jak płonie. Zwierzę - neon, pomnik antyestetyki.
Tiiiii - automatyczne drzwi odsuwają się ze zgrzytem.
W recepcji również panuje papuzie bezguście. Lamperie wymazane tęczami.
- Dobry.
- Dobry. Na sześć - podaję obły ,,kamyczek". Pannicy za kontuarem robi się wyraźnie nieswojo. Zmieszana wkłada kulkę do czytnika.
Pacjenci łypią z nieukrywaną zgrozą. Przyszedłem NA SZEŚĆ. Jedna sto jedenasta biblijnej liczby szatana. Oznaczenie śmierci.
- Doktora Tomaszuka nie ma - rzuca cierpko dziewczyna.
- Co? - Ciemnieje mi przed oczami. Bezradność, cios w pysk.
- Byliśmy... rwa mać... umówieni... - plączę się.
- Wyjechał. Chyba na urlop, albo konferencję. Tak, sympozjum. bodajże w Rotterdamie.
- Borkowski?
- Przebywa na zwolnieniu. Miał wypadek na nartach w Alpach. Chyba nie myśli pan, że z ręką w gipsie mógłby...
- A jakikolwiek inny lekarz?
- Z personelu - dziś tylko my. Iza! Pan na szóstkę!
Z gabinetu zabiegowego wychodzi ledwie odrosła od ziemi dziewczyneczka. Góra czternasto... A nie, tylko taka niska. Studentka - praktykantka.
- Że co? Ile masz lat, gówniaro? - eksploduję.
- Jak pan śmie? Trzydzieści cztery!
Do karczemnej awantury, jaka wybucha w świątyni kiczu, dołącza się babiszon. Przyczłapał właśnie, spieniony jak kobyła. Emerytowana ułańska chabeta. Zapadnięte boki, rura w gardle, ochwacona. Ziaje nie najświeższym oddechem, że mam przeprosić panią magister.
Po paru minutach utarczek, słownych przepychanek, obrzucania się obelgami, kapituluję. Niech się dzieje, co chce. Może mnie odłączyć stulatek, bobas, nawet król Etiopii. Obojętne, czy da mi w łeb zapijaczony menel, hycel, początkujący weterynarz, stażysta terminujący w kostnicy. Oby jak najszybciej było po wszystkim.
Zbluzgany od najgorszych przez rudego wąsacza, staruchę i pielęgniary, kładę się na łóżku. Kozetce. Pięćsetdziewiętnastka zostaje wyciągnięta z komory. Zakłuło. Panna (?) Iza rozcina opaskę. Czuję, jakby stado niewidzialnych łobuzów wyrwało mi wnętrzności, rzucało nimi o ściany. Plask!
Powstrzymuję krzyk. Wręcz skowyt. Nie wypada, jestem za stary i zbyt poważny, by się mazać.
Urocza blondyneczka (swoją drogą - potrafiąca kląć nie gorzej od najstarszego kryminalisty) łapie ostrożnie mikroskopijną igiełkę. Przesuwa na bok. I poszło, w miękkie.
Nagle - mam w sobie las, żyzne pola maków, marihuany, błękitnych róż. Pola śmierci, na których przed laty ginęli niewinni ludzie.
I rodzą się wizje, wizyjki. Coś tam przepływa przed oczami, osadza się w nozdrzach. Zrywam się, by gonić potworki z mąki, azbestu, eternitowe duchy.
Dziewczę każe się uspokoić, przeciąga ,,żyłkę" pod 1 - 2 - c. Szarpnięcie.
- Cisio, cisio - gładzi mnie po włosach, niby rozryczanego szkraba.
Twardy P.K.- V38KL- 2. Z sykiem, po szczęce.
Kłębuszek dialogów, niewyraźne szkice, spiralne twarze. Ktoś wykrzykuje slogany, rozsiewa plotki. I ziarna, sztuczne ognie. Dopadam Boga i odcinam mu brodę. Zmienił się w wypłosza. No co, rudy palancie - wyglądasz teraz jak niedorobie...
Auć. Znów ranka, w sam środek ucha.
- Kłam - ca! Mi - to - man! - skanduję wraz z tłumem głowonogów. Ludzie wszystkich ras - żyjątka na powierzchni Plutona.
- Spokojnie, zaraz podam LVLNB -tynę. Proszę się odprężyć.
Leżąc jak nadbutwiała kłoda i śliniąc się, postękując, puszczając bańki z ust, niczym ostatni głupol, w pozycji, którą bez kozery można by nazwać rozpaczliwą (styl!!) zdaję sobie sprawę, jak głęboko ambiwalentne uczucia żywię do (Jezusie, błagam - dziewczynka z tytułem magistra przewierca mi właśnie opłucną, a ja gadam jak napruty encyklopedysta) do miejsc, w jakich się znajduję.
Dajmy na to Rzym - z jednej strony bliskość Watykanu, sedes apostolica, aureola wyrastająca nad głową każdemu turyście, z drugiej - miasto wytarte, przestarzałe. Ileż w nim odcisków podeszew, linii papilarnych! ile pokoleń je zwiedzało, oglądając setkami tysięcy par oczu... (aua!).
Będąc tam na każdej uliczce, w zaułku noszącym dumne imię świętego, czujesz się do bólu mały, rozpaczliwie przemijalny. Tam cię nie ma, ani twoich dzieci, praprapra... wnuków. Ocean starości i ty - iskiereczka w chaosie hiperkosmosu. Przeklęta niezmienność, gdzie każdy oddech jest ostatnim, łączy się z kwadrylionem trupich wyziewów. To wymarła kraina która nie chce, by zamknąć nad nią wieko trumny, wierzga, furczy, kopie. I zaprasza. Ma trwać; każdy wydeptany kamień, posąg zapaskudzony przez niezliczone generacje gołąbków pokoju, kruków zwiastujących wojnę, byś wiedział jak nędzne i niepotrzebne jest każde twoje działanie, jak nikłe osiągnięcia.
Ryczy wir historii, cokolwiek napotka - wessie, przemieli na pył, rozsypie pod nogami kamiennego Sykstusa XXX, czy Joanny VII Weneckiej.
W nowszych (aua!) miejscach czuję się jeszcze bardziej wyobcowany, niczym proszalny, zaparszywiony dziad na salonach, włóczęga włóczęgów na audiencji u księżnej. Migiem rośnie mi broda do pasa, ubrania łachmanieją. Przeistaczam się w szczerbatego trampa w ekskluzywnym klubie, menela na Paryskim Tygodniu Mody. Nie przystaję, krótko mówiąc.
Chyba najbezpieczniej wewnątrz fantazji, pod skórą, w wygniecionym tyłkiem zielonobrązowym fotelu. Oaza spokoju, tu nie sięgają kłujące fale, sztorm nie zmywa (aua!) wizji z ekranu.
Czasami przyplątuje się Basia. Wówczas całe zło spełza do parteru.
Gwarne miasta zbudowane przed mileniami z piaskowca, wykute w skale krypty, gdzie nieboszczycy co noc urządzają jarmark, świniobicie czy fiestę, szklano - marmurowe Hiltony czy Mariotty, za noc w których można by pobudować nielichy dom z cegieł czy pustaków, kamienice przerobione z luterańskich kościołów, cały ten bajzel wali się w gruzy. Bałagan oznacza prostotę.
Rozwiewają się zacni antenaci i niesławni przodkowie za życia zatrudnieni w UB, czy ORMO (potem z resztą też), majątki zostają przegrane w remika, a jedyną wartością, najcenniejszym kruszywem staje się czas.
Parny lada - moment, ulotna chwila spędzona z pyzatą panienką z telewizora rozrastają się do rozmiarów epoki. Neokenozoik - najprzyjemniejsza era w historii.
Para naturszczyków odgrywa pantomimę.
,,Po przekroczeniu się linami człowiek stawał się normalny, odzyskiwał władzę w nogach"- przypominam sobie kolejne bzdurne słowa ze snu. Wypowiadał je wiejski sztukmistrz - hochsztapler; ktoś na wzór jańciowodnikowego Stygmy.
Rozmawialiśmy o oszukiwaniu tłumów, najlepszym sposobie na łatwy zarobek. Nieznany z imienia facet (śnił się przed wschodem słońca) opowiadał o praktyce wyłamywania kręgosłupa przez żebraków, którym sprzykrzyło się tułanie.
,,Robisz takie klik! - tu nasz wędrowny jogin zadzierał koszulę i napinał się - i nie czujesz nic od pasa w dół. Mogą cię badać nawet tomografem, opukiwać, osłuchiwać - nie stwierdzą oszustwa. Najprawdziwszy paraliż. Przy czym sam, w dowolnym momencie możesz się naprawić. Nie jest to, oczywiście, uszkodzenie nieodwracalne. O - tak!" - tutaj człowiek - guma robił drugie klik! - i nastawiał kręgosłup w odcinku szyjno - piersiowo - lędźwiowym. W odcinku ocznym, gardłowym, łączył sięgające czaszki pęknięcie.
Prostacki chytrus, dla którego pełnosprawność równała się - jak to sam określił - byciu ,,normalnym" miał mętne, niewyraźne oczy. Jasnorude wąsy, szpakowatą czuprynę. Z twarzy był podobny zupełnie do nikogo. Przylazł do mnie około piątej trzydzieści rano. Objawił tajemną, nieznaną ,,profanom" metodę samouszkodzenia. Głupol senny.
Nie uśmiechaj się pod nosem, czytelniku. Nie próbowałem powtórzyć sztuczki.
Aua! Przed oczami przelatuje mi wizja maleńkiej hekatomby. Pokruszony Rzym pełen cwanych paralityków! I wali się w gruzy najmniejsze państwo świata. Klik! - dyndający na linach papież, mój ojciec, Basia ,,Nowolipska" łamią sobie żebra, miednice, miażdżą rdzenie kręgowe.
Klik! - z ponowoczesnego biurowca, szklanej góry, ruin Bazyliki Świętego Piotra wyczołgują się beznogie japiszony, brand menagerowie, mnisi, sekretarki.
Między hałdami, jakie powstały ze startych w proch wiecznych miast, kiełkują slumsy, koczowiska ,,przekoszonych linami" łazęg, sutannowych włóczykijów. Toczone przez zarazę pełzakowatą osiedla eks - biskupów, trędowatych bab z wężami w gardłach, kierowców trambusów.
Klik! Stojąca na szczycie sterty odpadków królowa - dziewczynka przyciąga 8 - ,,p".
Pochylamy głowy, ludzie małej wiary, dotąd wątpiący w największy ze snów - mechanicznego potwora z kiczowatej przychodni, Instytutu Dobijania, polikiniki ogólnoweterynaryjnej imienia Jana Pawła II Mocnego. Małą Iza wylewa mi na głowę talerz pomidorówki. Magisterunia... Jej buzia przypomina rozdeptaną piłeczkę pingpongową.
W oddali majaczą nasi syjamscy przyjaciele, śmiertelni wrogowie, z którymi mieliśmy nieszczęście dzielić jedno ciało. Kolejny raz wszystko obraca się w perzynę, kupę żelaznych cegieł.
Panna doktor, mistrzyni ceremonii, podłącza mnie do ...-larza, Gumiasto - spiralne urządzenie, robot - anakonda. W klatkę piersiową. Jezzzuuu...
Odkąd skończyłem trzynaście lat chodzę po ulicach i z uporem maniaka rzucam kamieniami w szyby. Żadna nie daje się rozbić. Pech. Nie uwolnię Baśki z ekranu. Telewizory są niczym sejfy o pancernych kineskopach.
Mogę sycić wzrok, ślinić się do zdeponowanej na wysoki procent ,,Mariolki" Jellinek.
,,Nie dotykać eksponatów" - czytam wywieszkę na podgardlu mojej ulubionej aktorki. Śruba, w jaką zmienił się ...-larz penetruje na wylot. Przebija się przez plecy, paskudztwo. Szum. Podobno dobiega zza ściany. W babulca pewnie wpompowali ze dwa litry płynu. Dobrze jej tak, niech cierpi, oby jej duch... aua!
- W porządku. Na dziś to wszystko - zza siedemdziesięciu siedmiu gór i tyluż rzek (styl!) mówi dziewczyneczka.
- Co? - momentalnie trzeźwieję.
- Jeszcze długa droga, by posklejać pana do kupy. Na razie zażegnaliśmy kryzys. G.F.K. nie nacieka. Założyłam pokrętła, można regulować. Jakby bardzo piekło - o, tym. Przepiszę proszki na rozrzedzenie xvzk- ny. Proszę przyjść pojutrze.
Chyba, kuźwa, śnię! Umieram? Tak wygląda sławetne ,,sześć", o którym słyszałem same okropności? Więc to się nie dzieje napraw...
- W pachwinie - nie boli? Poruszamy nogą. I drugą. Fest. Wio z kozetki. Wstawaj - laska, wyrażając się jak stangret z dwudziestolecia międzywojennego, klepie mnie w zadek i niemal spycha na podłogę.
Nogi mam jak z waty. Z resztą - nie tylko je. Kołyszę się. Floros na glinianych girach, sklejuch rodyjski.
Potem wszystko zaczyna się dziać z prędkością dźwięku. Krzyku. Akcja wali się niczym kostki domina.
Wstępuje we mnie zwierzę. Nieoswojony hetero sapiens opuszcza stęchłą jaskinię, Rzuca się Izie do gardła.
Wyzywam od nieczułych suk, merkantylnych konowałek, które dla paru groszy zrobią najgorsze świństwo, złamią przysięgę Hipokratesa jak oszust kręgosłup. Zapluwam się.
Panienka mogła mnie po prostu odłączyć. Ale skąd! Myśli pewnie, że będę przeszczęśliwy, wdzięczny za podratowanie życia, będę całować ją w odwłok, przybiegać na niekończące się zabiegi, osuszanie, drenowanie, odcinanie guzków? Że stanę się kurą znoszącą złote jaja, dojną krową? Że stara małolata wyciągnie z Florka setki, tysiące eurasków, funtów szterlingów? Frajera sobie znalazła?
Wybucha kolejna awantura. Dostaję parę razy w twarz od rejestratorki, dwaj karyplowaci pacjenci pomagają mnie obezwładnić. i wloką za bety na dwór.
Kątem oka dostrzegam pozbawione kończyn ciało baby, tułów wystający z worka po saletrzaku. Serio!
Ręce i nogi pewnie zostały przeszczepione jakiemuś amputowańcowi. Wystarczy teraz zrobić klik! - i ozdrowieje. Sprawdzona metoda. Jeden facet mnie nauczył.
XII. Florian i Faun.
- Stary ze mnie satyr - cedzę przez zęby przeglądając się w sklepowej witrynie. Za szkłem - dziewczyny bez głów powyginane w dziwacznych pozycjach. Głuche i ślepe Murzynki tańczą plastikową lambadę. Ich nieciała ciasno opinają pstrokate sukienczyny.
Choroba dodała mi kilkadziesiąt lat, przygarbiła. Wyglądam niczym własny ojciec. Wizualna matrioszka: człowiek wyciągnięty z drugiego, trzeciego, swój własny sobowtór, lalka o metalowym szkielecie rzucona w kąt przez znudzonego dzieciaka.
Od dobrego kwadransa nie ruszyłem się, stoję jak ostatnia niemota, zdychający katatonik na środku chodnika i wlepiam wzrok w ludzi po drugiej stronie drogi.
Przy jednym ze stolików kafejczyny siedzi kobieta. Pulchna, niczym ,,moja" Bacha. Równie duże, falujące podgardle. Facetka sprawia wrażenie menelówy. Ubrana, delikatnie rzecz ujmując, ubożuchnie. Moda sprzed ćwierćwiecza: bluza dresowa, sprane dżinsy, trampki.
Czerwona, napuchnięta twarz najdobitniej świadczy, iż pani raczej nie jest styl, do diabła!) abstynentką.
Co - lubisz dać w palnik? Najlepiej codziennie, użebrać trochę grosza i jazda - w niekończące się tango z podobnymi sobie obszczymurami!
(Zaburzenia znów obejmują myśli, wewnętrzny lektor bredzi quasi - podniosłe farmazońce).
- No chodź! - podnoszę sztywny płat skóry. Mokry wiatr uderza w świeżą ranę. KP58 - n kręcą się wokół własnej osi. Mam w sobie gwiazdozbiorki, planety ostre jak brzytwy, galaktyki igieł i drutów. Wszystko wiruje dookoła niezagojonych słońc, gruzów, wyprysków. Andromedy z tłuszczu, konstelacje kropli.
Plusk! - supernowa Z85 przechodzi na niższy poziom. Płynie we mnie więcej sztucznych cieczy niż krwi. Robotowieję.
- No, śmiało! - skanuję pijaczkę. Zdjęcie obcej kobiety, odbitka wciągana w układ nadrdzewiałych trybów i rurek.
Zuzia, Samanta, Weronika - jakkolwiek byś się nie nazywała (o ile jeszcze pamiętasz imię, masz co najmniej dwie szare komórki w rozmiękczonej trunkami łepetynie) - na chwile jesteś Basią (co też za czortostwa się lęgną!).
Mam wolną chatę, tylko dla nas. Właśnie zabiłem znienawidzonego ojca, zatarłem ślady. Dochodzeniowcy myślą, ze zbrodni dokonała Floria Jellinek, panienka poznana na planie ,,Nowolipskich". Byłem dublerem w scenie łóżkowej w jednym z odcinków.
Ona wcielała się w pozostałe postacie, grała każdą z głównych ról. Jednocześnie. Zanim padł ostatni klaps rozleciała się, została z niej kupka spieczonych kabli, żużel.
Na stypę po obojgu - rzekomej morderczyni i ofierze - zlazły się tłumy ,,przekroczonych się linami" głowonogów. Kwiczą i rechoczą, wywalając na wierzch jęzory i genitalia. Dalsi krewni syczą niczym węże.
Wrzeszczę pradawne zaklęcia, stwarzam nowe dialekty. Przeklinam we florkopolszczyźnie. Barszcz czerwony zalewa oczy. Zgroza! Brat /kuzyn/chrześniak zgłupiał do reszty! Lekarza!
Kląskam, tańczę obertasy, zgrywam uberświra. A wszystko z pogardy do kończącego się życia, rozdętego do granic absurdu nonkonformizmu.
Skaczę na główkę w ciemne morze. Spienione, morze z nalewaka, podane w niedomytym kuflu.
Śmiejąc się w duchu rujnuję sobie opinię. Przeczysta Ruth zalewa się łzami. Przestała wierzyć w wyzdrowienie. Już nie walczy z samobójczym szaleństwem. Jeszcze moment i odetchnie z ulgą. Na moim pogrzebie wyleje sobie na głowę kapuśniak. Ciągle dąsasz się, że cię nie zaraziłem. Durnotą, nie przejmowaniem się opiniami gawiedzi, wreszcie - rozpadem na czynniki pierwsze. Wierzysz w te swoje konserwaciarskie bożobajuchy, babrzesz w dzieży pełnej zatrutego ciasta.
Po całym mieście, w mroku błąkają się głupie panny. W ich lampach zabrakło oliwy z oliwek. Całą zużyłaś do posmarowania blach.
Chleby w kształcie serc, posypane makiem i wapnem.
Do pieca. Pilnuj, by się nie spaliły.