Prose

Florian Konrad


older other prose newer

11 january 2018

Zmysły zewnętrzne (cz.VI.- OSTATNIA)

XIV. Aktor atomowy
 
Zdefiniuj mój kraj i imiennika, który się otruł. Nosił taką samą nazwę, wszak Florian to jedynie ksyw, imię zastępcze, atrapa z kartongipsu i porannej rosy, wydmuszka powstała ze zbuka, zepsutego parę milionów lat wcześniej jaja tyranozaura. 
Udaję postać uciekła ze szkicownika, przedprototypie mający szans na produkcję seryjną, niezdatną do wypicia makietę drogiego koniaku. 
Powaga, stateczność, jest we mnie płytka i cienka jak włos, ukrywam ją głąboko. Obrosła mięsem i tłuszczem. To wyjątkowo twardy minerał. Niestety, albo i stety - jest go jak na lekarstwo. 
Półprzezroczysty neon baru Persefona (co to za pretensjonalna nazwa?) jarzy się na szaro. Dogasa właściwie. 
Parkuję cizetę obok fiatów punto, daewoo tico. Doborowe towarzycho.
Pod ścianą kiwa się obszczymur i oddaje się temu, do czego został stworzony i w czym osiągnął poziom mistrzowski - zgodnie ze swą nazwą oszczywa mur, leje niczym czterdzietoparoletni manneken pis,
Kręcę głową z dezaprobatą. Co za lump! W porównaniu z takimi szkodnikami społecznymi stanowię elitę intelektualną kraju, sól i pieprz tej ziemi, he, he.
Otwieram podziurkowane przez korniki, antyczne drzwi. W twarz uderza mnie woń typowo barowa, mieszanina alkoholu, papierosów, marychy, kiełbaśnicy i wyziewów z ust.
Czuję wiszące w powietrzu przekleństwa, słowa ostre jak bodiaki i cierpkie niczym żółć. 
Otula mnie dym, radioaktywny szal rozwinięty w powietrzy, oblepiają wiszące pod sufitem słowa. 
Pomieszczenie, całkiem obszerne, jest szczelnie, do cna wypełnione ludźmi. Chłopy z paru wsi, jak jeden mąż zwalili się do knajpy, by świętować sobie tylko znaną okazję, rocznice rozwodów, śmierci znienawidzonych żon, opijąc mundiale sprzed paru dekad. 
Dosłownie człowiek na człowieku, jak na koncercie Metaliki, czy Zenka Martyniuka. 
Dębowe, okopcone ściany są równie zapchane, co do milimetra. Wisi na nich kompletnie wszystko: od ofiar taksydermii, wypchanych głów wilków, jenotów czy bobrów, przez stuletnie reklamy piwa, po zżółkłe ze starości wycinki prasowe.
Przeciskam się między nieźle już wstawionymi piwoszami, którzy ekspresyjnie gestykulując klnąc na czym świat stoi, kłócą się o - rzekomo skuteczny w trzydziestu siedmiu procentach - system umożliwiający trafienie szóstki w totolotka. 
Slalomem dopełzam do baru. Mam szczęście, jeden z naprutych wykolejeńców, stoczywszy się na dno dna stacza się dosłownie, fika malowniczego kozła z krzesełka i - walnąwszy potylicą w podłogę - zasypia. 
Odgłos uderzenia ginie w panującym gwarze, żaden z kompanów od kufla nie zaprząta sobie głowy być może martwym kumplem. Janek Wiśniewski padł, odszedł na posterunku w pełni sił twórczych i witalnych. Cześć jego pamięci. Pije się dalej.
Migusiem zajmuję miejsce zgoniarza.
- Rum z colą - rzucam w kierunku wąsatego barmana. Nalewa bez słowa. 
Rum? Co mi - gorzej? Chyba jeszcze towar trzyma. Z zasady nie pijam kolorowych, w duchowych Bieszczadach, gdzie wyemigrowałem mając może szesnaście lat, uchodzi tankować jedynie bro i czyściochę; ewentualnie, z braku laku - nie najdroższe wino. Zero burżujstwa, ą, ę, koniaki - sroniaki są dla miastowych. Hipsterzy niech się tym brandzlują, uważają za niemainstreamowych, sącząc mojito ananasowe w cenie sto złotych za drinkusia. 
Alko ma sponiewierać możliwie jak najtańszym kosztem.
- Z daleka jesteś? - zagaduje siedzący obok brodacz z polakierowanymi wąsami. Serio, błyszczą się jak kundlowi cojones. 
Puszczam mimo uszu jego próbę zakumplowania się. Przyszedłem tu by se popić, a nie szukać ziomali.
Dobre sobie, będę się przyjaźnić z jakimś pajacem, sądząc po wyglądzie - pewnie pederastą. 
- Głuchy jesteś? - nie odpuszcza cyrkowiec. Ma na sobie czarny płaszcz, kamizelkę, czarną koszulę. Łeb wieńczy potężniasty kapelusz, nie muszę mówić, jakiego koloru. 
- Urwał się pan z teledysku 69 Eyes, Czy Sisters of Mercy? Goths not dead, co? Fajne przebranie, na Halloween będzie jak znalazł - nabijam się z podstarzałego bywalca Castle Party.
- Ty, gówniarz - grzeczniej - cedzi chłodno metalowiec laveyański. 
- Bo co?
- Bo cię wciągnie - faciu wyjmuje z kieszeni srebrne pudełeczko. 
No nie, co za tekst! On też jest na fazie! Normalnie narko - zjazd, ćpuńska brać z połowy powiatu urządziłą melanż!
Parskam śmiechem, na co mężczyzna, bez słowa, przybliża pudełeczko do mojej twarzy i otwiera je. 
Kolejny raz dzisiaj odejmuje mi mowę, piachy pustyni Gobi zasypują usta.
Piekło! Na dnie pojemniczusia znajduje się autentyczna otchłań piekielna! 
Wzdrygam się z szoku, zgrozy i obrzydzenia widząc osmolonych czortów wesoło żgających widłami dusze potępione, wyrywających paznokcie i języki. 
- Bożżżże... - jęczę dostrzegłszy pośród rzesz torturowanych biedaków kobietę mego życia. Zamykam oczy, trudno jest znieść widok krzywdzonej Ewy. To ponad siły. 
- Przecież nie wierzysz, więc żadne ,,boże". Co - podoba się obrazek? Niedługo zobaczysz na żywo. Nie wykręcisz się - grozi Belzebub, czy inny Rokiś. 
Dopiero teraz dostrzegam parostki na czole mężczyzny. Nieudolnie schowane pod kapeluszem, najprawdziwsze rogi!
Odruchowo żegnam się. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego - precz, maro nieczysta!
Diablisko uśmiecha się sardonicznie. Szczerze rozbawiło go moje przerażenie. 
- Coś ty taki strachliwy? Chcesz dołączyć do byłej?
- Czego chcesz? - pytam w ciemność. Czuję, że siedzi obok mnie postać z antymaterii, chodząca czarna dziura. To człekokształtna wyrwa w przestrzeni, tunel pośmiertny wiodący nie ku sławetnemu światłu, o którym tyle się słyszało, lecz w stronę niekończącego się mroku. Ten mężczyzna staje się chłodem. 
Przeszywa mnie lodowaty dreszcz, wszystkie zażyte dziś i kiedykolwiek ,,medykamenty", jak je żartobliwie określał taki jeden Radek, w ciągu ułamka chwili wyparowują spod czaszki, zostają wypłukane z krwi. Trzeźwieję momentalnie. 
- Prawie nic. Błahostka, podpisik - i sprawię, że Ewa wróci do ciebie na kolanach, będzie błagać, byś jej nie opuszczał. Zostanie do śmierci, będzie ci pichcić obiadki, gotować kompocik z makówek, kupować pierwszorzędny, najczystszy towar w mieście. 
- Spierrr... - odsuwam się gwałtownie. Lucyfer wyciąga z kieszeni tablet i podaje mi połyskujący rysik. 
Podpis elektroniczny na cyrografie! No tak - technika dotarła nawet do piekła; odeszły czasy maczania pióra we krwi, umów parafowanych na byczej skórze. 
,,Ta karczma Persefona się nazywa, kładę areszt na waszeci" - powiedziałby rogacz moment później. I umarł w butach, skończyłbym w jednym kotle z równie potępioną Ewunią. A takiego wała!
- O - jak podpiszę! - robię gest Kozakiewicza. 
- Zmiękniesz, synku. Przyjdzie czas, zrozumiesz. I wtedy...
Chlust! - wylewam zawartość kieliszka na wąsatą mordę. Diablisko zaciska zęby. W oczach ma noże, czuję, że mi zaraz przypierdoli. 
Ale nie, z przepastnych kieszeni wyciąga... woreczek białego proszku.
- Chcesz? Merc wśród dragów. Śmiało, zapodaj sobie. Tu sami swoi, nikt nie sprzeda psom. Możesz robić co zechcesz, nawet kogoś ukatrupić, jak Peru.
- Co ty pieprzysz, gościu? On sam, przedawkował. 
- Kto kupił skażone świństwo, zapomniałeś? Paweł przez ciebie umarł, jesteś winny nieumyślnego spowodowania śmierci. Znajdą cię i będziesz gibał dożywotkę bez prawa do wcześniejszego zwolnienia. Nawet roku ci nie odpuszczą za dobre sprawowanie, choćbyś lek na raka wynalazł w pierdlu - odsiedzisz cały wyrok i wyjdziesz, ale nogami do przodu. 
- Nie strasz, nie strasz, bo się ... wiesz, co. Poza tym gówno prawda. Nie wierzę ci, Ewa jest zbyt czysta i dobra, anielska, by trafić do Piekła. Zwodzisz mnie i myślisz, że uwierzę?
- Szóste przykazanie. Mówi ci to coś?
Szybko recytuję w pamięci dekalog.
- Nie cudzołóż. 
- Właśnie. A ona co? Przyprawiała rogi mężowi, ile się dało. Dobrze wiedziałeś, że nie mają rozwodu. 
- To jeszcze o niczym nie przesądza...
- A dziewiąte - nie pożądaj żony bliźniego swego? I żadne z was nie wyspowiadało się z tych ciężkich przewin. A prawo boskie jest proste: tak - tak, nie - nie. Zgrzeszyliście i nie było w was żalu, ani pokory. 
- Bog jest miłosierny i wybacza zbłąkanym owieczkom. Poza tym jeszcze żyjemy i jest czas, aby się nawrócić, pójść do Canossy. Albo chociaż Lichenia.
- Jest sędzią sprawiedliwym, który za dobre wynagradza, a za złe karze. I drwić z siebie nie pozwala.
- Odpuści. Jestem jego dzieckiem. Poza tym nie istnieje, więc co mógłby nam zrobić? Ty też się śnisz, frajerze. Barowy zaduch wygenerował taki śmieszny miraż, alko - morgana. To człowiek tworzy metamorfozy. 
- Tak se tłumacz, gówniuchu. Mnie to nawet na rękę. 
- Na kopyto - przekomarzam się ze strąconym aniołem.
- Bolało, jak cię wykopali na zbity ryj z Nieba? Zachciało się buntów i masz za swoje, siedzisz jak ten przygłup w piwnicznej izbie i żałujesz. Jesteś zbyt nadęty, głupio dymny by przyznać, że dałeś dupy, zmarnowałeś se los na wieczność. I kto tu giba dożywotkę? - droczę się z władcą ciemności, jakbyśmy obaj byli w żłobku. 
- Niczego nie będę brał, ani podpisywał. Goń się. Mówiąc językiem literackim - spierdalaj. 
I nagle orientuję się, że mówię w przestrzeń. Obok mnie nie siedzi nikt. Lucyfer zdematerializował się równie szybko, jak się pojawił. I dobrze, gówno utargował, pedałek jeden, akwizytor, obnośny handlarz bólem, sprzedawca kłamstw. Pajac, krótko mówiąc - klaun. 
Zamawiam dwa mocne heinekeny. Przetrzeźwiałem, więc nie mam ochoty na babskie drinkale z palemką. 
 
XV. Ostatni kawałek serca Janis
 
Ciężko określić, jak długo zamulałem w barze Persefona. Czas upłynnił się, rozmiękł, stał pojęciem ze wszech miar względnym, wielkością fizyczną którą można było dowolnie kształtować, miesić i rozciągać, substancją o konsystencji gumy. 
Może spędziłem kwadrans nad kuflem, może dziewięć tygodni? Czy to na tyle ważne, że aż warte zapamiętania? Czemuż mam zaśmiecać i tak przeładowaną pamięć równie nieistotnymi szczegółami, zgrywać przed samym sobą sawanta?
Okej, byłem w knajpie, a nie na rybach - tyle wystarczy. Reszta niech rozwieje się w papierosowym dymie, zgaśnie w pustych butlach. Nie należy patrzeć na siebie przez lupę, ani mikroskop, stawać się kapo, nadzorcą, mieć mentalność strażnika obozowego. 
Bo któż normalny, idąc na spacer zapamiętuje numery rejestracyjne mijanych aut? Ilu z nas pamięta swoją pierwszą piątkę, jedynkę z klasówki? Bywają chwile - chwasty, zbyt błahe i nieistotne, by je w sobie nosić. 
Szkoda notesów, by zabazgrywać je pełnymi nudy i szarości opowieściami o powszednich dniach. Liczba kartek jest ograniczona. Zamażesz otrzymane w wyprawce - twoja strata, nie przyjdzie dobry wujcio i nie da ci następnych, byś gryzmolił los, uwieczniał banalne momenty. Oczyszczanie się pamięci jest wielkim dobrodziejstwem. Odpetowujemy mało istotne fragmenty życia. Niebezpiecznie jest mieć zbyt dobrą, fotograficzną pamięć. Grozi to niekiedy śmiercią, bądź trwałym kalectwem. 
- No nie! Żesz kur... - ryczę wytoczywszy się z baru. 
Stoję na schodach i przecieram oczy ze zdumienia. Nie ma! Ukradli cizetę!
W miejscu, gdzie zaparkowałem morodera, stoi obecnie staryzny fiat ritmo, w dodatku jakiś dziwaczny, ma TRÓJKĄTNE koła. Nie przesłyszeliście się - trójkątne.
Chwiejnym krokiem podchodzę do strucla. Ma co najmniej trzydzieści lat. W dzieciństwie, pamiętam, podobnym, tyle, że zielonym jeździł leśniczy, sąsiad moich dziadków. 
Ten, co go kłusownicy odstrzelili, Michaluk. Nieważne. 
Może i nie należy dla własnego zdrowia psychicznego pamiętać byle pierdoł, ale na rany Belzebuba, z którym nie tak dawno się droczyłem - wiem, jakie auto miał (chyba wypada już mówić świętej pamięci) Paweł. I nie był nim żaden rzęchowaty fiacina. 
Wiem, czym przyjechałem, do diabła! Losie - nie rób ze mnie wariata!
Ależ jestem drugster, robot o napędzie narkotycznym. Ogień tryska spod powiek. Oczywiście wypite przed momentem Morze Żółte, półocean piwny przymulił mnie lekko. Ale nadal zachowuję jako taką jasność myślenia. I nie dam się sfrajerować!
Żule, łobuzy, złodzieje w biały dzień, na bezczelnego podmienili supersamochód na kompletnego trupa! 
Myślą, że się nabiorę, mam tak wielkie kratery w mózgu, że nie odróżnię jednego od drugiego?
Ale zaraz... kolor identyczny. No nie! Kluczyki pasują do zamka! Jak to zrobiliście i przede wszystkim - po co?
Szajbusy zostawiły mi, chyba w ramach rekompensaty, albo na otarcie łez, byleauto, bym miał czym wrócić do domu. A może to kolo z rogami, wkurzony, bo odrzuciłem jego zaloty i nie podpisałem cyrografu, zastawił pułapkę, w rzęchu jest bomba, albo z pół kilo towaru? Druga opcja bardziej prawdopodobna.
Chrzanić ją! Wsiadam. Zabytek techniki z czasów PRLu, zachetany do granic możliwości, pojazd - kloszard. Aż lepi się, fotele - czarne od brudu, deska rozdzielcza utytłana majonezami przeróżnymi, musztardą. Ktoś tu żarło fast foody. I jarał, pet na pecie. O wszechobecnych puszkach po piwie nie wspomnę. Do tego święte obrazki, Krzychu, patron kierowców patrzy na mnie dziesiątkami oczu.
Samochód zdewociałego grubasa. Fuj.
Nie jest najtragiczniej, silnik pracuje równo. Wrzucam jedynkę. 
Chryste! Prowadziliście kiedyś samochód mający trójkątne koła? Ledwie wciskam gaz, a moto padlina, jak żywa, robi kangurzego susa. Nie ujechawszy nawet dwóch metrów zostaję poważnie poszkodowany, walę głową w podsufitkę, jednocześnie robiąc KŁAP! - przy czym tracę większość przednich zębów. Zatrzymuję się i wypluwam chrzęszcząca miazgę. 
Istny wóz z piekła rodem. Jak tym jechać? 
Przełykam ślinę i parę zębowych okruchów, niemal się krztuszę. Jeszcze raz. Jedź, do cholery!
Dydydydydydy! - obraz przed oczami doznaje ataku epilepsji, ma potężne drgawki, jak widziany w dzieciństwie pies, albo Słońce Peru na chwile przed śmiertelnym przeistoczeniem się w ... nikogo. W anty - Anetę.
Skacząc niby ropucha w delirze, wyjeżdżam na główną ulicę. 
Turbulencje, jak śmiało można określić szarpaninę wozu powodują, że mój żołąd protestuje. Chlupoczą wypite browce i coraz bardziej obawiam się, że wyskoczą, mówiąc językiem Norwida obrzygam się za kółkiem.
Tylko nie to! Zaciskam krwawiące dziąsła. Ciężko się rozeznać w padaczkowatej przestrzeni, obraz drży, fale spienionej żółci i soków żołądkowych napływają do gardła. 
Z Przekątnej skręcam w Nasierowskiego. Kątem oka dostrzegam, jaką wesołość wzbudza widok prowadzonej przeze mnie fury. 
Przechodnie wręcz pokładają się ze śmiechu, trzymają za brzuchy widząc skaczący, nadtrupieszczały wóz. Sam byłbym chyba nie lepszy. Jednak mimo wszystko, choć nie ma w tym cienia mojej winy - jakoś wstyd, kulę się w sobie, wciskam poobijany baniak w ramiona.
Kto lubi być wyśmiewany?
Wtem, ni z gruchy, ni z pietruchy, czy innego selera, w skotłowanej głowie rodzi się absurdalna myśl: studentka filmówki!
Musze poznać, najlepiej przez internet, młodą adeptkę dokumentalistyki! Niech nakręci parunastominutowy panegiryk na moją cześć, odleje mnie niejako z wosku. Taaak, marzy mi się filmidełko o przeklętym, przeklinającym poecie - ćpunie, przypadkowym mordercy najlepszego kumpla. 
Opowiadałbym o sobie z trudną do pojęcia emfazą, wywewnętrzniał się, ale i kłamał, sztukował autobiografię faktami medialnymi. Wymyślałbym na poczekaniu nieprawdopodobne i absurdalne historie, jakobym tak naprawdę był nieślubnym synem czeczeńskiego partyzanta, albo kosowskiego separatysty, bajał o więzieniach, szpitalach psychiatrycznych i najdroższych hotelach Dubaju, w jakich bawiłem, opisywał niezliczone przygody w Czechach, na Węgrzech, chwalił się pozłacanymi maszynami do pisania, jakie kupowałem na allegro w hurtowych ilościach i które mi dziwnym trafem ktoś zapieprzył z mieszkania.
Zaprosiłbym przyszłą reżyserkę do osobistej, podczaszkowej samotni w Bieszczadach, odsłonił przed widzami najskrytsze pragnienia. Z ciemnicy wyjrzałby, po raz pierwszy w dziejach, porośnięty hubami, omszały pustelnik, alter - ego kogoś, kto istnieje jedynie w marzeniach; odbicie wyśnionego Florka, który porzucił cywilizację, hipersamotnika, jakim nigdy nie będę, no, chyba, ze palma kokosowa mi odbije, dokumentnie sfiksuję. 
Coś jednak trzyma mnie w karbach, nie daje przeciąć więzów łączących z tak zwaną normalnością.
Pewnie to przyzwyczajenie, w znacznej mierze - wygodnictwo, niechęć do kopernikańskiego przewrotu.
Zgnuśniałem przez używki, średnio wyobrażam sobie dalsze bytowanie bez nich. Bo już nawet nie życie, ale właśnie trwanie na jakimś nie dającym się zagłuszyć głodzie, w marazmie i poczuciu, że oto straciło się coś niesłychanie istotnego, esencję losu, że ktoś wyjadł ci, człowieku, słodkie nadzienie z ciastek i zastąpił je zjełczałym masłem. Że życie nagle stało się niezjadliwe, mdłe i masz ochotę je raz a dobrze wypluć. 
Czym zająłbym się, gdyby pozbawiono mnie narko - pasji?
Hodowałbym fikusy, chomiki syryjskie, zbierał znaczki, albo etykiety zapałczane? 
Bez przesady. Potrzebuję nałogu, oddania się czemuś w pełni. Nawet, jeśli jest to drogie i skrajnie destruktywne. 
Inaczej zwiędnę, mój bieszczadzki prorok ogoli się, założy garnitur i zatrudni się w korpo na stanowisku junior brand menagera. A wtedy, straciwszy marzenia, nie mogąc nawet łudzić się, bzdurzyć o megawolności, pozostanie tylko jeden krok. W dół, z pętlą na szyi. 
Parkuję szrota pod blokiem Ewuni. Para dzieciaków zanosi się śmiechem widząc, czym przyjechałem. 
Ech, kochana czarnulko! Idę cię przebłagać, choć nie zrobiłem właściwie niczego zdrożnego. 
Musimy znów być razem, nie ma innej opcji. 
I staniesz się, kochana, reżyserką jednego z gorszych dokumentów w dziejach, nagrasz, jak bredzę historie z wczesnego dzieciństwa. Na przykład tę, jak mając góra sześć lat dziwiłem się słuchając Wiadomości (miało się tylko dwa kanały!), że ktoś, chyba Mandela, walczył z apartheidem i ma wybitne zasługi na tym polu. 
,,Po co z nim walczyć, przecież to takie ładne słowo, w dodatku amerykańskie, czy angielskie, spoko brzmi, więc nie może oznaczać niczego złego" - myślało dziecko. 
No serio, to bardziej pasuje do jakiegoś awangardowego ruchu malarzy - surrealistów, albo jako synonim wyrazu ,,happening".
Zarejestruj to, Ewuniu, uwiecznij choćby cień mnie!
Po drodze zahaczam o śmietnik. Do czego to doszło - muszę grzebać w kuble jak szczur, kloszard, zbieracz kompulsywny, żul nie mogący się obyć bez wzięcia czegokolwiek, choćby odpadków. Jak maniak przedmiotów.
- Ujdą od biedy - wyciągam stertę średnio czystych gazet. Mają stanowić alibi, uwiarygodnić mój pobyt. Tak, stare gazeciska.
Na klatce schodowej - wystawa sztuki współczesnej. Ściany, co do centymetra - zabazgrane graffiti, o ile można tak określić prostackie i wulgarne maziaje. Wojna na słowa między kibolami, opluwające się pawiany, obszczekujące pitbulle.
Drugie piętro. Ewa, cholera, jak masz na nazwisko? - gorączkowo grzebię w pamięci. Zwyczajnie zapomniało się.
Jest - K... - wie. Zamiast dzwonka do drzwi smętnie zwisa okopcony kabel. 
Pukam. Zgrzyt zamka.
- Słuchmmm - mruczy zwalisty niedźwiedź. O cholera, to jej mąż! Taki zakapior!
Zajebałby, rozgniótł na miazgę, jakby dowiedział się, że ja z nią...
Przedstawiam się grzecznie i mówię, że też jestem poetą, przyjechałem do pani K. w sprawie omówienia pewnych zagadnień postlingwistycznych, skonsultowania się z naprawdę dobrą, moją ulubioną poetessą. 
Macham mu przed nosem wyjętą ze śmieci makulaturą.
- Musimy przedyskutować moją metaforykę w odniesieniu do egzegezy Rudyarda Pasewicza, zawartą w jego ostatnim dziele... - bredzę co ślina na ozór przyniesie. 
Gość patrzy nieufnie i spode łba, w końcu ciągle jestem na bani. 
Ale zostaję wpuszczony do środka. Idę wężykiem, nieomal potykam się o kilkuletniego brzdąca. 
Ewa wygląda, jakby ducha zobaczyła. 
- Co ty tu robisz, do cholery? - szepcze marszcząc brwi.
- Musiałem cię zobaczyć, to było silniejsze ode mnie. Porozmawiajmy ... w ujęciu etosu postmodernistycznego poety - doctusa - rzucam przez ramię, głośniej, po czym ciągnę swą byłą - obecną dziewczynę do pokoju. Zamykam drzwi. 
- Posprzeczaliśmy się o jakieś duperele, wybacz.
- Jesteś pijany! - lodowatym tonem cedzi wierszopiska. 
- Troszeczkę. Nie dało się tego załatwić na trzeźwo, musiałem się znieczulić. Wybacz. Paweł nie żyje, przedawkował.
- Co ty pieprzysz?
- Kojfnął na moich oczach. Strasznie to wyglądało. 
- Brałeś coś razem z nim, masz zwidy. Wyjdź.
- Ale to prawda. Umarł z samego rana. Chyba. Jak nie wierzysz - zadzwoń do niego, zobaczymy, kto odbierze. 
- Zaczynam się bać. Jesteś nieobliczalny. To już, kurwa, nie trip, a psychoza. Wyjdź, albo zawołam Grześka.
- Daj telefon. Wybiorę numer. Zadzwoń. Jeśli jednak odbierze Peru - wypierdalam na bambus i już ci się nie pokażę na oczy. Okej? Minutę, jedno połączenie.
- Lecz się. Powinieneś iść na odwyk razem z nim. - nadąsana Ewa niechętnie wyjmuje komórkę.
- Odebrała jakaś laska - przyznaje po chwili.
- A widzisz? Umarł, a ona przejęła jego telefon. 
- Słuchaj - nie wiem, co to za durna gra, ale mam dość. Wymiękam. Bawcie się sami. 
- On naprawdę nie żyje. A ja cię ko...
- Grzesiek!
- Cicho. Daj sobie wytłumaczyć. Nie podrywam innych lasek w necie. Liczysz się ty i tylko ty.
- Gdyby naprawdę zmarł - trąbiłyby o tym media. Kto zabrał ciało - karawan? Wezwałeś policję, lekarza? - była/ obecna dziewczyna puszcza mimo uszu miłosne wyznanie, koncentruje się wyłącznie na sprawie Pawła, jakby był ważniejszy ode mnie. 
- Nikt nie zabrał zwłok. To nie takie proste.
- Więc jeszcze tam leży? Kręcisz. Mam dość ciebie i twoich kłamstw. To cholernie meczące. Na dłuższą metę tak się nie da. Szczerość - Florek - tylko tego potrzebowałam. Masz przeżarty mózg.
- Ewuniu... - podchodzę i próbuję objąć.
- Wyjdź.
- Kocham cię obłędnie, do szaleństwa. Obsesyjnie, jesteś miłością mego życia. Żadna inna, nie ma i nie będzie znaczyć tak... tyle co ty... - plączę się. 
- Co ty nie powiesz, naprawdę? 
- Przecież wiesz. Jesteś światłem w tunelu. Wiedziesz ku życiu wiecznemu.
- Nie pierdol.
I nagle, czując, że chyba nie przekonam Ewy, by do mnie wróciła, widząc, jak bardzo jest nieprzejednana, jak zapiekłą i bezzasadną złość, mega urazę żywi, rozgaduję się. Spuszczam język ze smyczy. 
Mowa automatyczna: trajkoczę jak najęty o wiecznej, nieśmiertelnej miłości. Aparat maszynowy wyrzuca z siebie potok słów. Hiperartykulacja, jęzor osiąga prędkość światła. Wypluwam zdania niczym aukcjoner na licytacji. Ciąg wyrazów krystalizuje się w powietrzu; początkowo są to cienkie serpentynki, potem - liny, cumy, coraz grubsze. 
Wyszczekuję miłosną frazę za frazą, komplement goni komplement. 
Ewa gwałtownie odsuwa się nie chcąc być omotana przez plątaninę zdań. 
Mówię jednym tchem, nie panując nad treścią, jest ona jednym, długaśnym peanem, można by rzec - monologuje mimo woli. 
,,Włóczka" splata się, samoistnie zwija w kłębek. Jest olbrzymi, syczy i puszcza parę, połyskuje bladoróżowym światłem. Tętni, mam wrażenie, że to żywy organizm, że ma w środku całkiem realne serce. 
Słowne dzieło stworzenia - oto zastąpiłem cały panteon bóstw, gadka ma moc sprawczą, potrafi kreować nieznane wcześniej gatunki. W moich ustach jest życiodajne tchnienie. Nazywa się dość prosto: miłość. 
Moja poetessa, z niemałym trudem, podnosi nagadany kłębek, taszczy w kierunku okna. 
Oddycham ciężko, zmęczony logorrheą.
- Co robisz? Jest tylko dla ciebie, nie wyrzucaj... - chcę zaskomleć, ale kompletnie zaschło mi w gardle. Żużel. 
I podnosi, kochanie, moje słowa. I ciska z drugiego piętra.
Ciężkie jest, uczucie zawiera w składzie nieznaczną ilość dragów, browce marki heineken.
Zdawałoby się, że powinno być lżejsze od powietrza, unosić się między chmurami, lewitować, roztaczając różaną woń. 
Tymczasem - wała, spada jak kamień. I rozbija się o szczerbate, pozbawione oparć przyblokowe ławki, bryzga na staryzne rzęchy, staryzne babiny spieszące na wieczorną mszę, półzwiędłe drzewa, kosze na śmieci. 
Wlewa się, niczym malinowy sok, przez okna do jadących aut, mieszkań w blokach naprzeciwko, ochlapuje trawniki, srające na nich psy. Zgłoski płyną po chodniku, ściekają ze znaków drogowych.
Już cała okolica wie, że zaszło coś nieodwracalnego, że gdzieś w pobliżu doszło do erupcji. 
Echo niesie się po osiedlu. Sylaby, pojedyncze. 
- łość - mi - łość - ko - cham - cię - dudni, zakłóca fale radiowe. 
Wydało się, kochana, już nie musimy się ukrywać. Wyszliśmy na jaw,  z cienia, dokonaliśmy comming outu. I może mnie rozerwać na strzępy pan Grześ, nie dbam o to. 
Pendrive, w którym zawarłem całą swą pamięć, wszystkie wspólne zdjęcia, eksplodował niczym uszkodzony reaktor atomowy. 
Dotknęła obojga nas najcudowniejsza amnezja. 
Nie trzeba się bać, układać pseudodekalogów. Istnieje jedno, skrzące się, wielkie Przykazanie. Wypełniamy je. Przecież nie da się inaczej. 
Weź do ust kolejny kawałek mego serca, bejbe. Ugryź, przedawkuj. 
Godzinę temu, z powodu ostrego zatrucia heroinowo - kokainowego umarł niejaki Szatan, może znałaś? 
Przy denacie znaleziono rozbity tablet. Wszystkie cyrografy przestały istnieć. Możemy teraz, wolni od jakichkolwiek więzów, nieskrępowani przysięgami, spisać nowy, zawrzeć umowę cywilno - prawną. 
Ale po co? Nie lubię formalności.
Pustelnik, jakiego w sobie nosze, naludniał nieco. Zaprosił pewną uroczą czarnulkę do gawry. Nie odmówiła.
 
Koniec
 
Ps. Przy ulicy Hermaszewskiego, w dziurze na środku drogi, od kilku dni leżą, w stanie zaawansowanej dekompozycji, zwłoki mężczyzny. Personaliów nie znam. Prawdopodobnie to ofiara kolizji. 
Powiadomcie, z łaski swojej, odpowiednie służby. 
Ja mam ważniejsze sprawy na głowie
- Rafał Florian.






Report this item

 


Terms of use | Privacy policy

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1