27 january 2018
Ogrzewalnia cz. I/ II
I. Pogromca gatunku
- Trzydzieści siedem! Numer trzydzieści siedem, proszę!
Spoglądam na karteluch z nabazgranymi cyferkami. Holender jasny, teraz moja kolej!
W drzwiach mijam się z - na oko osiemdziesięcioletnim - staruszkiem. Takich też przyjmują?
- Dzień dobry - kłaniam się odruchowo. Za nisko, przyjmuję postawę chłopa pańszczyźnianego, który przyszedł do pana dziedzica, szlachcica, półksięcia prosić o zwolnienie z obowiązku płacenia podymnego. Nie sposób bulić tak wysokich podatków, jak ziemia, co ja obrabiam, jest siedemdziesiątej piątej klasy i rodzi wyłącznie perz.
- Dobry. Proszę siadać. - przesadnie wymalowana kobieta mnniej więcej w moim wieku, wskazuje krzesło. Nie odrywając wzroku od notatek. Smalcuje coś, klaunica, kleci zapamiętale raport, czy inny donos.
- Pan de Nath. Florian. Data urodzenia?
Jezu, babo, przecież masz w papierach! Przejrzyjże na wycieniowane gały! Wzrok ci się pogorszył od tuszu, czy ki diabeł? - chcę warknąć poirytowany, ale się powstrzymuję.
- Dziewiętnasty lutego, roku nie jestem pewien. Są w tej kwestii rozbieżności - w dowodzie osobistym mam inny, w paszporcie - inny. W książeczce zdrowie to już w ogóle kosmos, wzięty z sufitu tysiąc dziewięćset czterdziesty szósty. Czyli że co - jestem starszy od własnego ojca? Bzdura jakaś, ewidentna pomyłka urzędnicza.
- Rok - cedzi zimno ofiara makijażystki - pacykary.
- Osiemdziesiąty szósty, niech będzie, krakowskim targiem.
- Urodzony?
- Hempalin, z ojca Zbigniewa i matki Czesławy. Jedynak - uprzedzam dwa następne pytania.
- Dobrze, panie Cześku. Czy tam Florku. A, jeszcze - imię z bierzmowania. I drugie.
- Nie posiadam.
- Ochrzczony?
- A wie pani, że nie mam pojęcia? Tak szczerze powiedziawszy - nie wnikałem.
- Sprawdzimy, sprawdzimy. Palący?
- nie. Kiedyś, ale krótko.
- Inne nałogi? Alkohol, narkotyki, dopalacze, hazard?
- Trochę paliłem, w liceum jeszcze, czysty herdewin. Ale nie smakował mi, to przestałem.
- Okej. Pański eneagram?
- Co? A, nie wierzę w takie rzeczy. W ogóle w żadną ezoterykę, horoskopy.
- Muszę coś wpisać.
- Jakie są do wyboru?
- To ja się pytam. Jeszcze raz - pański eneagram.
- Dwadzieścia pięć łamane na siedem, a co - rzucam jakąś głupotę.
- Yhy. Na siedem. Karany?
- W przeszłości. Przemyt fajek zza wschodniej granicy. Ale wyrok uległ zatarciu.
- Wypij to - kobieta przechodzi od razu na ty. Wyciąga z szafki literatkę, pękatą butelczynę jakiegoś płynu. Nalewa.
- Co to jest?
- Nie ociągaj się, Florku. Dobrze wiesz - nie mamy czasu.
- Nawet niezłe. Wanilia...
I wtedy, po jedniuśkim zaledwie łyczku likieru, czuje, jak rozwiązuje mi się język. Dostaję słowotoku, usta wypełniają mi rozbrykane, oszalałe wyrazy. Cisną się, jeden przed drugiego, aż jęzor, ozór, cały aparat mowy nie wyrabia. Oto jestem spikerem, lektorem, konferansjerem, prowadzę właśnie pieprz i wanilia - program podróżniczy dla samotników. Pieprz, pieprz, Florciu, opowiadaj o wycieczkach do miejsc, w których nigdy nie byłeś. nawijaj z prędkością aukcjonera. Szybciej, trwa licytacja najstarszej skamieliny świata, dzieł Rembrandta, van Gogha, płócien Beksińskiego, statków kosmicznych.
- Zamknij oczy.
- Tak, tak, zamykam, tak - wyrzucam z siebie jak z kałacha.
- Jakie masz marzenia?
- Wszelkie, wszystko ogarniające. Kosmos, powszechna sprawiedliwość społeczna, brak wojen, chorób, ludzkość, tworząca raj na Ziemi, tak, Eden za życia... Żeby tak unosić się w chmurach...
- Spokojnie. Ochłoń.
Powoli ciśnienie schodzi, gęba przestaje być jak balon pełen wściekłych pszczół, ul, w którym roją się nietoperze. Mija logorrhea. Biorę głęboki wdech.
- Jeszcze raz, pomaleńku. Opowiedz mi - o czym tak skrycie marzysz? Śmiało, nie ma się czego wstydzić.
Tapeciara gładzi mnie po policzku. Na co ona se do jasnej ciasnej pozwala? Nacosepozwala? Nie jestem jej synem, wnusiem, paroletnim gówniarzykiem!
Mimo wszystko czuję, że muszę jej powiedzieć wszystko, jak na spowiedzi. Otworzyć się bardziej, niż robiłem to przed moją prawdziwą matką, ba - przed kimkolwiek. Nie mam zahamowań. Powódź słowna - nie do powstrzymania.
- Wie pani... wiesz- jakkolwiek mam się do pani, do ciebie zwracać, ja to od zawsze byłem taki... kameralny. Cichy i pokornego serca. Nie mam w sobie tak obrzydliwego genu cwaniactwa, bezczelności, nie potrafię iść przez życie rozpychając się łokciami. Szary, zahukany, przesadnie skromny, wręcz chorobliwie nieśmiały jestem. Okropne wady. Rzadko wychodziłem z domu. Samotnik siedzący w swej borsuczej, kreciej norze - wywewnętrzniam się przed kompletnie obcą babą, która nie raczyła mi się nawet przedstawić. Nie ma identyfikatora, najlichszej nawet plakietki z nazwiskiem, więc nie wiem, przed kim tak naprawdę otwieram serce, duszę. Bebech. Otwieram żołąd i wywalam trzewia. I co za eliksir mi podała, serum prawdy, jakiego używają chyba w FBI, by wydobyć informacje od zatrzymanych. Silny drag. A ja, durny jak but, wypiłem to z własnej woli!
- Niskonakładowość. To jest to. Pełen... ksobny snobizm... jak hipsterzy. Żeby tak zacząć pisać wiersze. A potem wydać je, na bogato, oprawione w skórę. Okładki z grzbietów pand wielkich, nosorożców sumatrzańskich i ptaków dodo, kazuarów, dropów. Treść - złotą czcionką. Do tego w sanskrycie. Rozumiesz - wydać swoją twórczość w języku, jakiego żaden czort w Polsce nie zrozumie! W nakładzie trzech - dwóch, góra ośmiu egzemplarzy! Rozdawać grafiki malowane własną krwią, założyć jednoosobowy zespół metalowy. Na własnoręcznie wykonanych instrumentach zagrać jedną, jedniuchną melodię. Zarejestrować ją na magnetofonie kasprzak. Trzy czyste kasety, okładka malowana plakatówkami. Parominutowa muzyczka tylko dla wybranych - mało kto dostąpiłby zaszczytu usłyszenia najrzadszego z dzieł. Nielegalny, superpodziemny samizdat! Kaseta z ósmego obiegu - kto ją dostał, kupił za dwa tysiące funtów szterlingów mógłby się czuć, jakby złapał panbucka za nogi, wygrał los na loterii.
...a potem zakładam fabrykę samochodów. A co, kto biednemu zabroni! Trójkołowy kabriolet o plastikowym nadwoziu, oczywiście nieniosącym, do tego silnik Wankla, skrzynia biegów kłowa. Do tego instalacja CNG, propan - butan, podtlenku azotu. Auto co parę kilometrów samowywracające się. Absolutny brak hamulców, pasów bezpieczeństwa, czy poduszek powietrznych... Cena - zaporowa - dwieście złotych. Tak, dokładnie tyle - za kompletnie nowy wóz. Wóz... rzęch... - zawieszam się. Zaschło w gardle od nawijania.
- Mów dalej, to bardzo ciekawe.
- Mam nadzieje. Że nikt wcześniej nie mówił ci, pani, takich rzeczy... Wydawałbym jeszcze fanzinu dla miłośników naprędce wymyślonego gatunku muzycznego. Rzecz jasna pisałbym tylko o swojej kapeli. Do tego założyłbym satanistyczną lożę masońską. Najmniejsza seksta w dziejach: ja - Arcykapłan, Wielki Mistrz Czarnochwalstwa i ... eta wsio. Wiernymi byłyby duchy. Dobre, nie? Wyobraź sobie, jak wynajęci pijaczkowie niosą mnie w sedia gestatoria, na koronację! Z własnych rąk przyjmuję tiarę, wkładam se na łepetynę! A potem - państwo. Micronation. Powierzchnia - od biurka do łóżka, niecałe pół pokoju. Liczba ludności - 1. Ustrój - monarchia teokratyczna, przywódca - Florus I, Syn Milczenia. Waluta obowiązująca na terenie pseudokraju - 1 złoty pentagramski, równy miliardowi dolarów USA. Brak bezrobocia, inflacji, deflacji, urzędników, dziur budżetowych, podatków, emerytur, zasiłków, opieki medycznej. Przekroczyłeś niewidzialna granicę? Radź sobie sam, ja ci w niczym nie pomogę, jestem zajęty pisaniem praw, konstytucji, listów miłosnych do wymyślonych kochanek (swoją drogą - czemu wszystkie naraz sprawują urząd kanclerza Rosji? Dziwne).
- Samolotu nie chciałbyś zbudować? - drwi pacykara.
- Bez przesady, przesady - przejawiam syndrom zaciętej płyty. Ogarnęło mnie jakieś cholerne, narkotyczne jąkanie.
- Nie rób, rób, ze m - nie żar - tów...
- Czy jeszcze coś? A rodzina? Chciałbyś mieć dzieci? Żonę?
- To dobre dla ubogich duchem konformistów. Jeśli już brać ślub - to dla żartu, najlepiej z facetem. Wyśmiać instytucję małżeństwa. Chcesz łazić w pudrowanych kajdanach na łapach? Okej, twoja wola. Mój duch jest wolny, unosi się nad wodami. Większość ludzi wybiera taplanie się, brodzenie w sadzawkach. Niektórzy nie wystawiają łbów z kałuży aż do śmierci. Durnie, oczy im zaszły mułem.
- Jesteś za karą śmierci?
- Oczywiście. Przywrócić karę śmierci, kodeks Hammurabiego.
- Poglądy polityczne. Określ - baba smalcuje coś w notatniku. Ciekawe, jaką opinię mi wystawi.
- Nie mam. Pseudohippizm, skłaniam się ku wszelkim ruchom prowolnościowym, jednocześnie piętnując...
I zbaczam z tematu. Nachodzi mnie ochota, by opowiedzieć o swojej pierwszej miłości. Oczywiście robię to, zamiast trucia o prawicy i lewicy, wywewnętrzniam fantazje, spowiadam się z myśli erotycznych sprzed - dziestu lat. Jak się rozgaduję! Poeta wyłazi z podświadomości, sypie jak z rękawa dziwacznymi metaforami, łączy słowa w zbitki, neologizmy. Horror. Zabijam przy tym werbalnie wszelakiej maści terrorystów, morderców i gwałcicieli, jestem sędzią, prokuratorem i katem w jednej osobie. Każdy, kto przejawia antywolnościowe zapędy, kler, wojsko, konserwatyści - na gilotyny! I ciap! - głowa za głową. Toczą się, jak kartofle, łby po kocich łbach.
Pacynkara początkowo skrzętnie notuje radykalnie hippiesowskie pierdółki, potem, znużona, daje mi do rąk plik papierów i wręcz wypycha na korytarz. Mam się zgłosić do jakiegoś pana Mietka z pokoju 42.
Przez moment niemal szarpiemy się o butelczynę halucynogenu. Złapałem flaszencję i nie chcę oddać. Muszę dopić! Skoro po jednym łyku dostałem takiego słowotoku - jakiż haj będzie po całej bu..
- Dawaj! - tapeciara wyrywa z rąk płynne dobro. Na odchodne dostaję kopa w lewy pośladek. Trzask! Drzwi zamykają się z hukiem.
- Pan pod trójkę?
Odwracam się. Pod oknem stoi niski facecik w szarym prochowcu. Skarlały gangster z wąsikiem.
- N.. nie, pod czterdzieści dwa.
- U, toś pan trafił. Ładna, nie? - wskazuje mikropaluchem stojącą nieopodal blondynkę.
- Tak. I co z tego?
- Pięćdziesiąt złociszy i jest twoja. Zobacz, jaki ma werk. Działa jak zegar atomowy, późni się jedną sekundę na milenium - facecina otwiera głowę swojej...
Jezu - jakieś druciki, sprężyki, trybiczki, trybiczunie. Kobieta na korbkę! Android, cyborg, humanoidalna kukła!
Z wrażenia aż odejmuję mi mowę.
- Co to? Robot kolejkowy Ewa - 2?
- Dotknij piersi. Prawdziwa ekoskóra. Żaden silikonowy worek, żałosna imitacja.
- Weź pan...
- No jak - bierzesz?
- Nie mam grosza przy dupsku. Z resztą - tam gdzie idę - pieniądze nie będą mi potrzebne.
- Pieprzysz. Wszędzie liczy się tylko kasa. Wyłącznie dla mamony.
- Republika. Ciechowski. Jak dojść do...przeklęte pokoje nie mają numerów na drzwiach!
- Drugi korytarz, ostatni. Nie, nie ten. Tamten - i w prawo.
- Dzięki. Jak będę przy forsie - dam znać. Przetrzymasz pan dla mnie?
- Mam jeszcze ze dwie - trzy na zapleczu. Jedna czarnula. Może być? Może taką wolisz?
- W sensie: Murzynka?
- Czarnowłosa, he, he. A co - gustujesz w bambuskach? Mulatki wyszły... Ostatnio jeden facet wziął cały tuzin.
- Po co mu tyle?
- Pewnie opycha tym z dołu. A u mnie towar z pierwszej ręki, bez pośredników.
- Pomyślę. Cześć.
II. Werbownik
- Szukam pana Mietka.
- No nie! Urwanie głowy dziś. Kolejny przylazł, pewnie od Borkowskiej. Mieteek! - grubas patrzy na mnie wilkiem. Wielka masa sadła wrośnięta w biurko.
- Chodźmy- szary urzędniczyna puszcza mnie przodem do kanciapy.Pokój w stylu wczesnogomułkowskim, nawet orzeł w godle - bez korony. Lampowe radio. Rudera i muzeum w jednym. Katownia UB i biuro starszego księgowego Ministerstwa Propagandy.
Siadam na wysłużonym krześle.
- Na co?
- Nie rozumiem?
- No na co pan zmarł, chyba pytam wyraźnie.
- Suicydium - próbuję żartować.
- I wzięli tu, do niższych partii samobójcę. Niemożliwe - facet kręci głową.
- Ktoś mnie, jak widać, musi bardzo lubić. Sam się nieco zdziwiłem. Tak szczerze powiedziawszy, to nie wierzyłem za życia w zaświaty. Że cokolwiek jest po tamtej stronie. Uznawałem to, w ciemnocie, w tym swoim oczadzeniu ateistycznym, za wymysły, mitologie. A tu proszę - jaki kombinat.
- I do tego ateusz... Coraz, kuźwa, gorszych mi dają. Zaraz będą kryminalistów. Pan, jak rozumiem - niekarany.
- Już nie..
- Choć tyle. Został pan... de Nath - ciekawe nazwisko. Musi nie polskie.
- Ojciec pracował w Indiach swego czasu. Wyjechał jako Wiśniewski, wrócił jako de Nath.
- Za komuny? Co on tam robił?
- A, nie bardzo chciał mówić. Chyba coś dla rządu. Jakaś śliska sprawa. Partyjny, matka też była.
- Taaa... Marzenia, jak widzę - spisane. Zatem panie de Nath - zakwalifikowano pana do wydziału A.
- To... dobrze?
- I tak i nie. Pracy będziesz pan miał do cholery.
- Jak to ,,pracy"? Tu, w Niebie?
- A coś pan myślał, że tu się jak w Strażnicy, u jehowych w gazetce jest namalowane - leży w ogródeczku, słodka laba w otoczeniu dzikich zwierząt? Zapieprzać trzeba, im większy stopień znizmu, tym więcej roboty.
- Czego stopień?
- Mało ważne. Będziesz... gdzie by tu ciebie ulokować... konsultantem naszej infolinii. Wiesz - dzwonią ci z dolnych warstw, a ty objaśniasz, tłumaczysz, gdzie mają pójść, jakie druki wypełnić. Łatwa, ale żmudna praca. Do niektórych nic nie dociera - kładź, tołkuj do łbów - a oni swoje. Jak cielaki. Jak się zabiłeś? - urzędniczyna skacze z tematu na temat, pewnie też jest pod działaniem powodującego gadatliwość specyfiku.
- Zwyczajnie, bez fajerwerków. Sznurek na szyję.
- Żonaty?
- Nie.
- A tu będziesz.
- Co?
- Słyszałeś zapewne o zakazie celibatu i czystości? Nie? Tu każdy musi mieć żonę. Tak stanowi niepisane prawo. Jedno z najsurowiej przestrzeganych w Niebie. Zaraz to załatwię.
- Jak to zaraz? Popieprzyło cię, koleś, czy co? Z kim mnie chcesz...
- Malwina - pan Mieciu wprowadza, a raczej przywleka z sąsiedniej komórki dziewczynę. Nawet niebrzydką.
- Za życia byłą sodomitką., Wiesz, nie ma zmiłuj - musiała odgibać swoje w Czyśćcu. Tam bardzo nie lubią lesbijek, gejów. Strasznie ja męczyli, aż się nawet boję powtórzyć, jak. Dlatego ma traumę.
No fakt, laska wydaje się być kompletnie przerażona. Strach w oczach. Strach w oczach. Lęk prowadzący do otępienia. Już spotkana na korytarzu mechaniczna lala miała w sobie więcej życia. To - bezwładna kukła, wyrób człowiekopodobny.
- Wyciągnij rękę. Zatem - na mocy danego mi prawa - ogłaszam was mężem i żoną. Obrączki dośle się później. Już, to wszystko. Pobrałem was. To jest - zaślubiłem. Florian i Malwina de Nath. Od tej pory wasze znizmy się zrosły. Wiesz- jako żonaty będziesz...
- no nie, kuźwa - chyba śnię. Normalnie łapy opadają. Nawet jej nie znam! Człowieku... - próbuję się bronić. Rozpacz, jaka mnie ogarnia, jest nie do wyobrażenia. Ja - młody żonkoś? I to wbrew woli! No nie! Cyrk, nie Raj!
- Bądź dla niej dobry. Mów powoli, łagodnym tonem. Zobaczysz, trauma powoli będzie ustępować. Nie z takich wychodziły, czysćcówy. Za jakiś miesiąc, a jak okażesz się wyjątkowo troskliwym mężem to nawet krócej - odzyska mowę. W Niebie szybko się zapomina o tym, co złe. Odżyje, dziewczyna, tylko musisz jej trochę pomóc. Dostaniecie mieszkanie, ty - pracę. Życie jak w Madrycie. Jakby śmierć nie istniała. Zawsze powtarzam - trzeba nie myśleć, że jest się za granicą, że tak powiem na emigracji. Udawajcie, że nic się nie zmieniło. Prędzej czy później nadejdzie upragnione zapomnienie.
Chowam twarz w dłoniach. Koszmar. I co teraz - mam tego żywego trupa zaciągnąć do łóżka? W życiu, nawet żeby mi dopłacano! Nawet wyłącznie dla mamony.
- Trzecia w nocy. Boże, urwanie głowy.
- To tu istnieje czas?
- A coś ty myślał? Wiesz, jaki mielibyśmy tu burdel, gdyby nie było norm, czasu? Kto by zapanował nad rzeszami umarlaków? A wytyczne - coraz nowsze. Ledwo nadążam, bracie, ze zmianami parametrów. O - dwudziesty raz - tu facecik podsunął mi pod nos akta jakiegoś rudzielca - mu przeprawiam życiorys. No co - zgodnie z prawdą - że esbek, komuch - mam wpisać? Poleciałby na dół, do kotła. Czemu to zrobiłeś? Nie chciałeś żyć? Długi? - urzędas niebieski robi kolejny przeskok myślowy.
- Tak jakoś... Depresja, rozczarowanie życiem. Niczego nie udało mi się osiągnąć. Patrz pan - ani żony, dzieci... Dno, po prostu dno. Degrengolada - mówię równie chaotycznie, c.
- W takim razie - pstryk! - i nie ma cię. Nie potrzebujesz iskry, by wywołać pożar. On jest samoistny, trawi od środka i nie podobna go stłamsić, ugasić. Czujesz dym, z nozdrzy, z ust. Jak masz już dość , jesteś wewnątrz dostatecznie zjarany , gdy staniesz się okopconą skorupą - pewnego dnia po prostu wychodzisz i nie wracasz. Ameno. Już jest nieźle, już jest pięknie. I tego nie wyleczysz, chyba, że za pomocą noża, pętli. Ale, jak widać - tak miało być. Bóg na mnie zesłał chorobę.
- Bóg, heh. Dobre sobie. Nic nie wiesz? Dziecko, ile ty masz lat, ze w bajki wierzysz? Bóg! Toś dowalił! Boga nie ma i nie było. Żadnego! Teraz i zawsze, od zarania dziejów. Wiesz kto całym bajzlem, tu, jak i na Ziemi zawiaduje? Nikt. Samo powstało i tak się toczy, siłą bezwładu. Z góry, z rozpędu. Rządy rządzą. ludzie się modlą przekonani o mocy sprawczej, spiritus movens, energii napędzającej ten śmietnik. Gdyby znali prawdę... - tu urzędnik zgniata kartkę - tak by poszło. Wszystko by cię rozwaliło. Religia to konieczność; coś musi utrzymywać świat, motłoch, państwa w ryzach. Dało się więc panteony bóstewek na zasadzie - macie, żryjcie, cieszcie się. No i uciszyły się, ludziki. I wybuchły wojny o to, która bozia jest realniejsza, potrafi lepsze cuda czynić. Widziałeś pewnie filmik z pokazami dżihadystów z ISIS?
- nie wierze.
- I słusznie. Ale wiarę trzeba mieć. Wyznanie. Tak już się przyjęło, koniec i kropka. Ateista w Niebie nie ma racji bytu, podobnie, jak pederaści. Gutejczycy, Amoryci i Lulubejowie, takie plemiona mezopotamskie, też są niemile widziane. Diabli wiedzą, czemu. Znizm o wszystkim przesądza, a oni marą wręcz ujemny. Smycz.
Otwieram gębę ze zdziwienia.
- Jak zamierzasz ją zaprowadzić do domu? Inaczej się nie da.
Pan Mieciu zapina pasek przy obroży. Tak, dobrze słyszeliście. Dopiero teraz orientuję się, że laska jest w obroży.
Duszna, kafkowska klitka, w jakiej się znajduję, sceneria rodem z Procesu, cała ta groteskowość, dwunożny - termofor, przerażony tym, co go spotkało w Czyśćcu, kobieta, która ma traumę po razach, żganiu widłami przez diabły. A, nie- sorry, tych przecież, jak i aniołów - nie ma. W zbiurokratyzowanych niebiesiech rządzi Sejm i Senat. Nie istnieją procedury odwoławcze.
Autocytat i autoplagiat, zrzynanie z samego siebie, zaglądanie alter - ego przez ramię. A on rysuje tylko nic nie znaczące bazgroły, zamazuje kartki słowotokiem. Bełkotem wizualnym. Boga nie ma, rządzą nami politycy i korporacje, BMW, Genral Motors i Osram. Tungsram.
ZOSTAŃ PISARZEM! I TY MOŻESZ BYĆ PROZAIKIEM - wrzeszczy szary plakat na równie szarej ścianie korytarza.
Zaopatrzony w mapkę, wywlekam moja przysz... obecną żonę z gabinetu pana Mietka. Prowadzę do domu. Gdziekolwiek on jest. Cholerne zaświaty - burdel jak w piekle. Chaos, plątanina ulic, uliczek, uliczusiów. Uliczeczek. Iście czarci labirynt! Gdyby nie karteluch z odręcznie nakreślonym planem miasta sczezłbym tu pewnie, stracił drugi raz życie, umarł nie doszedłszy do celu. Zachciało mi się zgrywać wisielca, to mm za swoje. a
Kukła się szarpie.
- Ulica Snerga. To chyba będzie tu... Idź spokojnie- strofuję katatoniczkę.
- Siedemnaście B. No, to jesteśmy w domciu. Ej, zobacz - prawie willa! - otwieram drzwi (w niebiosach najwyraźniej nie ma złodziei, więc zamki są zbędne).
- Co, podoba się gniazdko? - pytam w zasadzie retorycznie. Słowa trafiają w próżnię. Marionetka milczy. Nie zrobiło na niej wrażenia nowe lokum. Boże, dziewczyno - kto cię tak załatwił? Co oni ci w tym Czyśćcu zrobi...
I wtedy otrzymuję pierwsze razy. Z niespotykaaa... Z najmniej spodziewanej strony.
Laska, dotąd będąca żywym, ledwie człapiącym manekinem, z niespotykaną siłą, agresją rzuca mi się z pazurami do gardła. Dosłownie. Wrzeszcząc jak opętana, charcząc przy tym i plując, szarpie mnie, gryzie, obdziera gębę ze skóry. Aua! Aaa! I to w takiej chwili, gdy zacząłem mościć sobie wygodne legowisko w niebiosach! Gdy Raj stawał się rajem! Na progu dolce vity!
Chryste jedyny, próbuję się opędzać, odganiam czorcicę, bo - Bóg mi świadkiem - to nie jest człowiek! Walczę z bestią nad bestiami, tysiącgłową Hydrą lernejską. Za co, do jasnej ciasnej, za grzech samobójstwa? Czemu ktoś mi psuje pobyt w nie...