Prose

Florian Konrad


older other prose newer

28 january 2018

Euhemeryzm cz. I/ II

Struktura społeczeństwa stoi nade mną i poniżej mnie. Jest czymś najtrudniejszym do zniszczenia, a jednocześnie najsłabszą rzeczą, jaka istnieje.
Dylan Klebold
 
I. Liczydiablęta
 
Późne popołudnie. Ciągle boli w krzyżu. Łupie. I kark. Jakbym zderzyła się z walcem o napędzie śrubowym; przeklęty, sowiecki pojazd marki ZIŁ wgniótł mnie w glebę, sprawił, że stałam się żeńską wersją Josepha Merricka, potworopodobnym zwierzęciem.
Pierwszy i ostatni raz spałam na szezlongu. Wiatr, gorączka, śnieżyca i jeszcze ten przeklęty histeryk… Pić, Jezu, pić, zalać przeziębienie sokiem jabłkowym „z prądem”. Może dorzucę tabletkę musującą z witaminą C.
Wirus ,,policyjny” zablokował Florowi komputer i dzwoni do mnie, dzieciuch, w środku nocy, niemalże z płaczem, że nie wie co zrobić, nie zamierza płacić hakerom trzystu pięćdziesięciu złotych, nawet grosza nie da, że miał dwa antywirusy, a chyba nawet trzy, że ściągnął wszystkie darmowe oprogramowanie antywirusowe świata, a mimo wszystko komp mu padł, został zajęty przez malware i ręce biedakowi drżą; ma nerwicę, lapek to jego okno na świat. Płakał, jak Boga kocham – beczał niczym przedszkolak. Trzydziestopięcioletni brzdąc. 
Satyra w krótkich majteczkach. Śmiać się, płakać?
Niektórym nie dane jest dorosnąć, doznali łaski wiecznego szczeniactwa. Do końca pozostaną radośnie śmieszny, pocieszni przygłupi. Smarkaterie, żłobkowicze, abiturienci uniwersytetów minus pierwszego wieku. Niemowlęta pod krawatami, duchowo ledwie odrośli od ziemi. Wczoraj wypowiedzieli pierwsze słowo, dziś rozpoczynają pracę w korporacjach, imprezują. Dla nich nie ma jutra. Neo punk rock, „no future”. Życie trwa od jednego koncertu do drugiego. Melanż, wypłakiwanie się w telefon, gdy coś się schrzani, kupi przeterminowane mleko, przypali makaron.
Ech, Florek… Beze mnie i matki zdechłbyś jak ruda mysz. Twoje królestwo nie jest z tego świata, nie przystajesz.
Obraz namalowany poza ramami, człowiek wymykający się wszelkim schematom. Dureń, mędrzec, bezbożny pomyleniec, guru niezałożonej sekty. Zapakować  się do pudełka i wrzucić do króliczej nory, na drugą stronę lustra.
Wracaj do świata bajek, mały, półślepy dziwolążku, tu nie masz czego szukać. Rzeczywistość to zbyt trudna gra, rozpaczliwie próbujesz opanować reguły. Poddajesz się co krok. I znowu gonisz za nieznanym, kluczysz. Nigdy nie będziesz normalny. Jeszcze tego nie załapałeś. Miną lata, nim dotrze do ciebie, jak bardzo się różnisz od szarych Kowalskich i Nowaków. Powiesisz się minutę później. Prawda cię wyzwoli. Odfruniesz.
 
 
II. Kolejny rozdzialik o głupawym tytule
 
Ciemno. Gorączka. Wietrzysko robi demolkę w sadku. Zamykam oczy. Jakiś dziwny dźwięk za oknem. Nieprzyjemny. Wyobrażam sobie dwóch szamanów, starych, wykonanych z kryształu Indian tańczących między jabłonkami. Są ubrani w plastikowo – metalowe kostiumy, na głowach mają pióropusze z parzydełkami. Chocholi taniec, ocieranie się o siebie. O drzewa. Para wiekowych Szoszonów odprawia rytuał ku czci równie szklanego Manitou. Brrr...
Chyba nie myślę logicznie, zainfekował mnie wirus gorączki. Kompletna blokada zmysłów, spaczona, sparzona percepcja. Matko, co ten syf robi z człowiekiem... Czuję się autentycznie przemaglowana. Żadne leki nie pomagają. 
Pukanie. Lodowy wiatr łamie drzewa. Pukanie. Co do licha? 
Wstaję. Chyba mam przesłuchy. Kto tłukłby się o tej porze podczas nawałnicy? Nie mówiłam nikomu, gdzie jadę...
No nie! Flor! Jak Boga kocham - szaleniec... 
Przed drzwiami, przemarznięty do szpiku kości, wręcz zamrożony, klęczy Florian. Szczęka zębami. Kłapie. 
- Dydydydydydydydy- odzywa się człowiek - sopel.
- Wszepraszam, nie wiem, co mi odbiło. Parę dni byłem zdenerwowany na wszystko i wszystkich. Agresja bez powodu, chęć zrobienia totalnej demolki... 
- Wstawaj, wariacie - cedzę lodowatym tonem. Pajac, kabotyn!
- Wybaczysz mi, kochanie? - bałwan śniegowy dźwiga się z kolan, otrzepuje. 
- Historia z komputerem byłą przysłowiową kroplą, która przepełniła czarę. Od jakiegoś czasu miewałem stany depresyjne. Smutek, spleen, złość, żal do świata, bliżej niesprecyzowane poczucie że stała, że dzieje mi się jakaś krzywda, zły los uwziął się, wszelkie nieszczęścia, kataklizmy i plagi egipskie spadły na łeb. I nagle takie coś - surfujesz sobie grzecznie po sieci, a szmaciarze, hakerzy, cyberprzestępcy blokują ci kompa. I jeszcze bezczelnie próbują wyłudzić kasę, podszywają się pod policję. Załamka, bezsilność, czarna rozpacz. Okowy puściły. Zero hamulców, nagle chcesz wyć, po prostu otworzyć okno i drzeć się potępieńczym głosem w przestrzeń, kłócić się ze światem. 
Wiem, to chore, szczeniackie, gówniarstwo w najczystszej postaci. Ale co poradzisz? Taki już jestem. Wybacz, jeszcze raz proszę. Takie byle co, pierdoły - i wyłazi z człowieka przedszkolak, uczeń żłobka, niezlazły z nocnika, wiecznie w pampersie. Co,, myślisz, że kogo widzę? Znam Florka. To straszny dzieciuch.
- Właź już.
 
III. Zaskroniada. 
Dom w Puszczy to miejsce magiczne, legendarne. Zbudował go ojciec Rut na początku lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. 
Od tego czasu chata postarzała się o dobrych kilkaset lat. Cwał przez sto wieków, istny przeskok w czasie. Przekraczasz, człowieku, próg owego miejsca i od razu przenosisz się w inny wymiar. Tu nawet powietrze jest vintage, archaiczne, z poprzedniej ery. 
Rut, niepoprawna miłośniczka antyków wszelakich, przedmiotystka, całe dorosłe życie poświęciła na gromadzenie staroci. Stała bywalczyni bazarów, antykwariatów, eksploratorka strychów, lamusów i piwnic, zwozi na działkę każdą wiekową, nawet najbzdurniejszą rzecz. Znalazły więc u niej miejsce ostatniego spoczynku peerelowskie figurki piesków z (bodajże) bakelitu), archiwalne numery Przekroju, pogryzione przez myszy książki wychwalające Lenina i Kraj Rad, nie działająca maszyna do pisania marki Robotron, wypchane bażanty, zestaw porcelanopodobnych filiżanek w paskudne lilie, siedem czy osiem odbiorników radiowych (jak się nietrudno domyślić - wszystkie popsute), telewizor szafir, worki części do komputerów atari i commodore, naturalnej wielkości gliniany bocian (dobrze, że nie słoń, czy nosorożec), odrapane krzesła, stołki barowe i setki innych bździejstw, ścierworzeczy, potrzebnych komukolwiek niczym rybie kałasznikow.
Ale najlepsze są ściany. Drewniane, przesiąknięte żywicą. Przesączone nią. Ściany z tysiącletnich sekwoi. Grube, czarne bale, z których wręcz wylewa się bdelium. A nie, sorry, to nie z sekwoi.
Stary Rut zbudował chatę z drewna nieistniejącego gatunku, ultraodpornego na wszelkie korniki i próchnienie. Taki był spryciarz, umiał wygrzebać spod ziemi, stworzyć z niczego istne cuda. 
Jak choćby domowej roboty, setampunkowy komputer. To dopiero dziwo! 
Już z piaty, albo i szósty rok Rut pisze na nim epopeję. Tekst, na razie bez tytułu, przerósł objętością Wojnę i pokój. Wielokrotnie. Masakra masakr, pozbawiony sensu poemat - gra skojarzeń, zrozumiały (albo i nie!) jedynie dla samej autorki. 
Co najmniej przez trzy godziny dziennie klepie, biedaczka, w antyczne klawisze, walczy z oporną materią liter, kulejącą weną, wymienia przepalające się kable, układy scalone, oliwi, dokręca, zardzewiałe śruby. 
Komp, jakby złośliwie, psuje się. I psuje. Bez przerwy, bez choćby odrobiny wytchnienia. Nie ma kwadransa bez awarii. 
Rut, sentymentalistka, upiera się pisać na - jak to określa - rollsie wśród komputerów (jak dla mnie to bardziej zardzewiały maluch, ale wiadomo - o gustach się nie dyskutuje).
Ciągle zdychający, pokraczny komp, kłujący w nozdrza zapach żywicy, do tego setki mord w ramkach.: bogowie wiedzą ileż letnie dagerotypy, portreciska starsze od Matejki, rozmazane pyski z bokobrodami, w perukach, dostojnie prężący się żołnierze, rycerze; pastelowe bohomazy w stylu Witkacego. 
Dom gęb. Dyndają na ścianach obok siebie. Szpaler widziadeł. Chałupa jak z horroru. 
Grozy, ale przyznacie także groteskowości - dopełniają węże. Kłębowiska trutkoodpornych zaskrońców wijących się pod podłogą. Zagnieździły się ubiegłej jesieni i nie ma sposobu, by je wyeliminować. Przeklęte Treminatory, gadzina nie do pokonania. 
Dwa razy zrywaliśmy deski (chatyna sprawiała wrażenie, jakby przeszło przez nią tornado), taki pan Stanisław, znajomy Rut, pozbywał się nieproszonych gości za pomocą wideł i siekiery. 
Na nic to, nieśmiertelne węże zawsze wracały, może nawet tego samego dnia. W większej liczbie, bardziej jadowite, grubsze. Zaskrońce o głowach tygrysów, skrzydlate gady z piekła rodem. 
Pomiędzy legarami mnożą się potwory strzykające z kłów kwasem solnym. Poważnie.
I ten nieznośny syk.... Dom - drewniany słój wypełniony laką. W niej - zatopione węże, obrazy sprzed ośmiu wojen światowych, kiczowate bibeloty. Słodki, kochany śmietnik najsłodszej, ukochanej Rut. Chata psychiatryczna, azyl dla fobii, dziwactw, wynaturzeń. Budynek podszyty parfiliami, przeklęty przez szalonego portrecistę o rozdwojonym języku. 
Kobry Eskulapa wijące się na strychu. Zła magia, bardzo niekorzystna aura. 
Cudowny domek. 
 
IV. Wstyd nie mieć wad.
 
- Siadaj - Rut zrzuca z fotela stos zakurzonych gazecisk.
- Położę się - wpełzam na stertę poducho - pluszaków (jeden brudniejszy od drugiego; zwierzaki do leżenia, i tak o wiele sterylniejsze, niż oblepione majonezem, keczupem i diabli wiedzą czym krzesło). Matko, dziewczyno, czy oprócz bajzlu musisz tu mieć taki syf? Chatka czarodziejki utytłana w różnokolorowym błocku, kanapka ze śmieciami i chrzanem. Ciężkostrawna, przejedzenie grozi dożywotnimi torsjami.
- Agacie coraz bardziej pieprzy się w życiu. Najpierw dom, teraz Marek. Rzuci ją, mówię ci. Od dawna im się nie układa. Mieli pojechać na dwa tygodnie w góry, a on nagle wyskoczył z jakimś dziwnym pomysłem - że nie, w tym roku siedzimy i odkładamy kasę, a w następnym jedziemy na Kanary. Albo Baleary. 
No i zostali - ona pośrodku autostrady, on - w Hempalinie, dwieście kilometrów dalej. 
- Ma kogoś. Ewidentnie. Typowe zachowanie gościa, który gra na dwa fronty. Z czasem wymówki staną się coraz bzdurniejsze. Potem w ogóle przestanie się kryć. 
- Myślisz? Chyba nie mógłby... 
- Jestem pewien.
- Kreatura, jak tak. 
- Jak dla mnie - to kryptopedryl. Te świńskie, kaprawe oczka, świński blond, do tego brzuszysko. A jest taki wazeliniarski, obleśnie przymilny.. Fizjonomia knura. 
- Bardziej - dzika. 
- No. Wiesz, chyba powinnam, jej ciebie pożyczyć. 
- Cooo? 
- Choć na jedną noc. Nie ma szczęścia do facetów, aż mi jej szkoda. Najpierw dwa nieudane małżeństwa, potem Bartek, czy jak mu tam, teraz ten szmaciarz. A przecież zasługuje na kogoś lepszego. Partnera, nie dupka. Takiego, który pokazałby jej, jak wygląda...
- Co ty bredzisz?
- ... prawdziwa wierność, uczciwość. Szarmanckiego dżentelmena na białym koniu. W ostateczności - możesz być ty.
- Poważnie mówisz? - omal nie spadam z góry miśków.
- A czemu nie? Zobacz - jest ładna, nie stara, dobrze zarabia...
Chyba si e przesłyszałem. Rut chce mnie, żywego człowieka, istotę bądź co bądź ludzką, pożyczyć jak jakąś rzecz, samobieżny wibrator, by przeorał jej koleżankę? 
W życiu nikt tak mnie nie znieważył, nie ubliżył. W jednej chwili poczułem się jak śmieć, przerzucany z kąta w kąt w gigantycznej, boskiej sortowni odpadów, gdzie mężczyzn skupuje się na wagę; jak szmata, rupieć, grat. 
Oto dowiaduję się, że dla swojej dziewczyny nie liczę się jako partner, podmiot, ba - w ogóle odmawia mi prawa do godności, honoru, mam lecieć z wywieszonym fajfusem, najlepiej od razu i pokazać biednej, wiecznie zdradzanej Agacie, jaki fajny, dobry i czuły potrafi być przedstawiciel płci brzydszej. 
Jak zareagować na takie zachowanie osoby, którą się kocha, szanuje, nie drwi, nie dba, nie żartuje sobie z niej? Co mam zrobić, gdy widzę, że ona mówi najzupełniej poważnie, dziś nawet nie jest pierwszy kwietnia, poza tym nigdy nie miała skłonności do zgrywów, wkrętów, szczególnie tak prostackich. 
Targany wyrzutami sumienia za wyskok z kompem, pokazanie jaki ze mnie gówniarzowaty, dorosły dzieciak, przyjechałem w śnieżycę na odludzie, by przepraszać swoje kochanie, morze nawet przyszłą narzeczoną. A ona - co? Wywija taki numer i każe mi zostać darmowym żigolakiem, zhańbić się na rozkaz, ot tak, bo jej przyjaciółka ma partnera - dwulicowego dupka?
Tłukłem się w środku zimy tylko po to, by zaznać tak potwornego poniżenia, i to od najbliższej osoby?
Mam wstać, rozkrzyczeć się, wyzwać Rut od najgorszych, bezdusznych suk?
Przyznaję - w pierwszym odruchu - chciałem. Byłoby to nawet uzasadnione. Ale to marionetka, pajacyk na sznureczkach postanowił zabawić się właścicielką. 
Wiecie - nigdy nie wykorzystywałem zdolności hipnotyzerskich w niecnych celach. Może i jestem niedojrzałym histerykiem, furiatem, ale nie sukinsynem. Nie mógłbym po prostu, z ulicy wejść dajmy na to do banku i zrobić „abra kadabra”, zmusić kasjerki do wypłacenia mi stu, czy dwustu tysięcy. Pomijając kwestię rejestrujących mnie kamer - zbyt grzeczny jestem na to, za wrażliwy. Nawet jeśli odbiłaby mi chwilowo palma i posunąłbym się do wykręcenia takiego numeru - zaraz przyszłoby opamiętanie i wpłaciłbym całą przywłaszczoną sumę na konto jakiejś fundacji, choćby zajmującej się zbiórką kasy na ratowanie waleni nadrzewnych, pand tygrysich. 
Jestem smarkaczem, ale summa summarum grzeczny ze mnie szkrab. 
Ależ mnie Rut wkurzyła. Trzyletni Clark Kent wchodzi do budki telefonicznej. Aniołeczek zmienia się w urwipołcia. 
Patrzę w oczy dziewczynie. Najgłębiej, jak się da. Przejmuję kontrolę nad umysłem (co, nie wiedziałaś, że tak potrafię?). I wyświetla się obraz, zbyt wielki, by objąć go wzrokiem, za trudny, by zrozumieć. 
Stwarzam chaos, Rut, biliony pikseli w szarych komórkach. Najpotężniejszy superkomputer świata o mocy obliczeniowej sześciuset jottaflopsów tworzy realistyczną animację: ja, ty, koparki, spychacze, rozkrzyczani robotnicy w kamizelkach odblaskowych. 
Czerwony z wściekłości brygadzista każe nam, nieupoważnionym, wynosić się z placu budowy. Oczywiście nie słuchamy, odburkuję o wytyczeniu drogi koniecznej do zabudowań. Zostajemy, z wielką łaską, przepuszczeni.
UWAGA - GŁĘBOKIE WYKOPY - straszy wywieszka.
I są, zgodnie z zapowiedzią, głębokie jak diabli. Sięgają wręcz wnętrza Ziemi. Aż dziw, ze panowie smołoleje nie dokopali się do jądra, nie zalały ich gejzery lawy.
- Ostrożnie , kochanie - podaję rękę Rut. 
Dobry pomysł na wykurzenie opornej lokatorki: walnąć jej przed ogrodzeniem monstrualną wyrwę. I niech se radzi sama, skoro jest taka mądralińska i nie zgadza się z wyceną nieruchomości dokonaną przez biegłego; niech zatrudni innych rzeczoznawców i do czasu zakończenia sprawy lata nad dziurą, przeskakuje ją (może przy okazji pobije rekord Polski w skoku w dal?). Co nas to obchodzi? Tamuje babsko budowę S- 385, przez czorta mamy coraz większą obsuwę, grozi nam niedotrzymanie terminu, kary umowne. Cholerne, nowo przyjęte prawo - myślą budowlańcy - pozwalające mieszkańcom zablokować tak ważną inwestycję, zwyczajnie postawić się interesowi społecznemu, urzędom, konsorcjom, grać na nosie premierom i wicemarszałkom senatu! Drugiej Japonii się zachciało, uchwalili legislacyjnego bubla i proszę - macie domy - gwoździe, jak kraj długi i szeroki! Kiedyś władza by się nie patyczkowała, wzięliby pieniaczkę za łeb i w kajdankach wywieźli do Tworek. 
Stajemy przed szczerbatym płotkiem. Mało kto przejmuje się świętym prawem własności, drogowcy, mimo protestów właścicielki, rozbierają go pomału, sztacheta po sztachecie. 
Po całym, niegdyś zadbanym, przystrzyżonym na zapałkę trawniku walają się zaschnięte gluty smoły, pokruszone cegły, żwir, puste puszki po piwie. Fachmani uprzykrzają życie biednej Agacie na całego, często wiercą, dłubią, chrzęszczą do późnych godzin nocnych, ciężki sprzęt jeździ baz celu - to w tę, to wewtę. Śmiechy, krzyki, grająca na full muzyka. Disco polo i rap z samochodowych głośników. Próby podpalenia (i tak skazanej na zagładę) ojcowizny. Strach o życie. Pogróżki. Anonimy.
Pukam. Zero odzewu.
- Agaciuuuu.... - głos Rut staje się słodki i łagodniutki, jak nigdy.
- To myyy...
Kroki. Dłuższą chwilę później przez szparę w lekko uchylonych drzwiach wysuwa się głowa. 
- Wchodźcie, proszę, już myślałam, że znowu oni... Patrzcie, co mi zrobili. Wyszłam tylko do sklepu, po kartofle. Głupia, trzeba było siedzieć, nie ruszać się ani na krok.
Wchodzimy.
- O matko...
Wewnątrz dom prezentuje się zgoła odmiennie od radosnego pierdolnika Rut; jest zwyczajnie... pusty. Kompletnie. Ani jednego mebla, chłodna biel ścian. Przerażająca martwota.
- Jakby jeszcze skuć tynki, można by to uznać za modny ostatnio minimalistyczny design, wręcz brutalizm - próbuję żartować, ale Rut karci mnie wzrokiem. 

- Nawet żyrandole, wiesz, te włoskie, ukradli. Choć teraz po co mi one, jak i tak nie ma prądu. Rzekomo awaria, zbieg okoliczności. Taaak, znam te ich zbiegi. Ale nie dam się, póki mi sił starczy - tanio skóry nie oddam. Powiedz, Flo - mam rację? Sprzedałbyś ojcowiznę za psi grosz, dał się zastraszyć?
- Brutalizm stworzony przez brutali, beton brut w głowach troglodytów, zaprawa pod kaskami - silę się na metafory.
- Mama dzwoniła, płacze, przekonuje, bym już dała spokój, że życie i zdrowie jest ważniejsze od pieniędzy. I w zasadzie się z nią zgadzam, ale - jak po tym co przeszłam, po tylu upokorzeniach mogę odpuścić? Uznaliby mnie za pokonaną, bydlaki. Dać się zastraszyć, uciec z podkulonym ogonem, słysząc za plecami ich triumfalny rechot? 
Dopiero teraz dostrzegamy, jak Agata się postarzała. Co najmniej dwadzieścia lat w ciągu ostatniego miesiąca. Jej twarz jest pokryta siateczką zmarszczek, głos stał się matowy i - paradoksalnie - dużo niższy, wręcz męski.  
Schudła sporo, ręce jej drżą, policzki się zapadły. Biedna, przerażona, czterdziestoletnia staruszka. Aż mi jej szkoda. Trwa w bezsensownym uporze. Złość, szczególnie tak zapiekła, nie prowadzi do niczego dobrego. Konflikt się nasila, tylko patrzeć, jak sfrustrowany drogowiec odpali DETa, czy inną koparę i pozbędzie się utrapionej Agaty raz na zawsze, razem z domem niezgody, gwoździem wbitym w pas niepowstałej S - 385. 
Chałupa wyrastająca pośrodku autostrady - z daleka zabawnie to wygląda. Za śmiesznym obrazkiem kryje się prawdziwy dramat nękanej kobiety. Przeklęte przywiązanie do miejsca urodzenia. 
- Znowu pokpiłam sprawę. To ze stresu, nie jestem w stanie myśleć o czymkolwiek innym. Bezustanny niepokój o to, co zastanę po powrocie z roboty. Kaniewskiemu nudzi się pilnowanie, dwa razy nie zgodził się przyjść i musiałam dzwonić do pracy, że biorę urlop na żądanie. Wyrzucą mnie, zobaczysz, szef już patrzy wilkiem, nie lepiej niż ci tam, za płotem. A wtedy będzie koniec, totalny upadek. Przecież już prawie nie mam oszczędności, poszły na prawników, za usługi ochroniarskie zapłaciła, jak za zboże. Teraz nawet na to mnie nie stać, trzeba prosić sąsiada, znaczy - byłego sąsiada, by posiedział parę godzin. I dokąd pójdę, jak to wszystko runie? Za co, bezrobotna i bezdomna, wynajmę mieszkanie, nawet najbardziej obskurne? Kryśka? Ma własne sprawy, sześcioro dzieci, mąż na rencie... Myślisz, że Jurek pomógłby w potrzebie? Choćbym zdy-cha-ła - nigdy w życiu, jeszcze śmiałby się, jak to mi się noga powinęła. I co - pod most? Przytułek? Patrzeć, jak ci ojcowiznę bez dania racji burzą, niszczą, zalewają dzieciństwo masą bitumiczną? To już lepiej potem, w ramach protestu, rzucić się na tej cholernej autostradzie pod pierwszy lepszy samochód. I mieć przy sobie kartkę, nie, lepiej - napisać na ręku niezmywalnym markerem, przez kogo to samobójstwo - zaperza się Agata. 
Połyka litery, język jej się plącze. Musiała, z nerwów, sporo wypić. A taka była kiedyś abstynentka, pastorka prowadząca krucjatę antyalkoholową.
- Napijecie się czegoś? - rzuca nagle.
Moment później wyrastają nam w dłoniach plastikowe kubki z winem.
- Kiedy rozprawa?
- Pojutrze. Jak dożyję, nie zamordują, czyściciele osiedli. Sąd nie przesłuchał jeszcze wszystkich świadków. Boją się, miglance, dosyłają zwolnienia lekarskie. Albo i nie, po prostu "nieobecność nieusprawiedliwiona". SKAWSKA ich przekupuje. Nawet dziwne by było, gdyby działo się inaczej. Wiesz, ile kosztuje wybudowanie kilometra autostrady? Kontrakt opiewa na...
Agata kołysze się na odwróconym wiadrze (jedyny ,,mebel", jaki został ze starych, dobrych czasów), niczym dziecko z chorobą sierocą. Przygnębiające: przeszłość, teraźniejszość i przyszłość zredukowane do wiadra. Kubeł na pomyje i los.
- Marek odszedł... - wręcz płacze, nieźle już ululana Agata.
- My właśnie w tej sprawie - Rut zaczyna nieśmiało.
- Bo wiesz... Przydałoby ci się pocieszenie. Musisz, choć na chwilkę, zapomnieć o bożym świecie, odprężyć się. Inaczej zwariujesz.
- Łatwo ci mówić. Mieliśmy jak co roku o tej porze wyjechać gdzieś. Wypiął się, potraktował jak dojną krowę, worek na nasienie. Było miło, ale się schrzaniło. Do widzenia, świat się zmienia. Radź se sama, odganiaj bydlaków w koparkach. 
- Głupio o tym mówić, ale to był pomysł Florka... Spędźcie ze sobą trochę czasu, rozładujcie napięcie. To żadna zdrada, dalej będzie moim chłopakiem. Ciemno się robi, idzie noc, tu nie ma światła. Co ty na to?
Agata zaczyna się śmiać, jak szalona. Wstaje z nieszczęsnego wiadra. Drobi malutkimi kroczkami. Z każdym kolejnym robi się wyższa i grubsza, rozpływa się w przestrzeni niczym plastelinowy ludzik na słońcu.
Przypełza do mnie żeński Jabba, wór tłuszczu o żabich ustach.
Widząc go od razu truchleję. I karleję, staję się maleńkim Florusiaczkiem, co to lubi zgrywy, podrzuca w kościele gazetki pornograficzne (szczególnie uroczo prezentują się na stosie przy wejściu, pośród egzemplarzy Niedzieli i Tygodnika powszechnego) i prezerwatywy, smaruje czekoladą klamki samochodów, robi dziesiątki mniejszych, lub większych szczeniactw.
Jestem dzieckiem, starym prawiczkiem, wiecznie odrzuconym przez kobiety, siwiejącym niemotą. Bądź delikatna dla mnie, nie skrzywdź mikromężczyzny. Przytul się, gigantko.
- Gahrrrr... - warczy pani słoń, człekopodobna kropla tłuszczu. Obejmuję ją, z wielkim trudem.
- Jestem cały twój. Weź do ust, rozgryź jak drażetkę. Mały, bielutki tic - tac, gorzka pastylka do ssania. Poprawia ukrwienie języka, już po paru chwilach możesz mówić biegle dialektami ludzi i anielic. Dwie minuty później stworzysz własny slang, tylko dla nas dwojga. No już, wchłoń mnie, rozetrzyj na proszek. Wsyp go pod powieki, a zobaczysz odwrotną stronę rzeczywistości. Niebo zamieszkiwane przez stada buldożerów. Każdy z krwi i kości, bardziej żywy od nas dwojga. Wsyp do uszu, a usłyszysz najpiękniejszą muzykę, jaką jesteś w stanie sobie wyobrazić. Gram na łyżkach koparek niby na cymbałkach. W tym czasie twój dom obraca się w gruzy.
Śnieży, obraz pokrywają elektryczne węgorze, robaczki, węże spod podłogi domu Rut.
Rozpuszczamy się w toksycznym śniegu, jaki pada przez dziurawy strop do wnętrza Archikatedry pod wezwaniem Nikogo. Uświadomiwszy sobie własna małość, wrastamy jedno w drugie. Byleby nie być sami.
Wizja topnieje z sykiem. Koniec połączenia.
  
V. Sporty intelektualne. 
  
- Jezu, coś ty ze mną zrobił? - śmiertelnie zdziwiona/przerażona, ale i podekscytowana Rut patrzy na mnie jak dziecko krówki na malowane wrota.
- Nic. Pokazałem nas, Agatę w krzywym zwierciadle. Odbiliśmy się jak w lustrze. Taka zabawa., Nie ma się czego bać.
- Podałeś mi coś... Nie wiem kiedy, ale musiałeś podać. To było takie realne, wielki trip, wojaż na księżyc w armatnim pocisku. Zawaliste. A teraz won.
Niemieję. 
- Won, ogłuchłeś? Narkoman cholerny! Ile jeszcze masz?
Dziewczyna zrzuca mnie z góry pluszaków (wróciłem na nią podczas projekcji o to był błąd, siedziało się niewygodnie i przez to historia się wykoślawiła, zmutowała w kompletny nonsens) i zaczyna przeszukiwać kieszenie. 
- To nie były dragi! - wrzeszczę.
- Potraktowałaś mnie jak pieprzone pogotowie seksualne - to masz proszę, próbowałem stworzyć obraz "co by było gdyby". Umiem to, od zawsze, taki się urodziłem.
Rut nie słucha. Krzyczy, ze to miał być żart, nie oddałaby mnie nikomu, chciała jedynie wkręcić; że jestem ćpunem, wykorzystałem jej chorobę, galopujące przeziębienie, by wykorzystać niecnie, pozbawić czci niewieściej, pewnie pod domem czatuje zgraja ziomali z kamerami, stosem gadżetów erotycznych, że Bóg wie, co planowałem zrobić biednej, odurzonej cnotce... 
Gang bang na całego, najohydniejsze rodzaje... 
- A jeśli i nas ktoś wyświetla - o, na przykład komputer twojego starego. 
- Ojca. 
- Nie wierz w życie, to dobre dla mięczaków. Umarliśmy, pogrzeb się przeciąga. Już niedługo ofrezują nas robaki.
- Każdego ofrezują. Albo skończy w urnie - Rut nalewa pełną szklanicę absyntu. Zawsze piła nie to, co ludzie: likiery - szmikiery, robaczywe koniaki, tequile z wężami. A propos tych ostatnich - podłoga chaty znowu drży. Stada potworów kłębią się, żądne krwi. Wyżarły pewnie wszystkie myszy w okolicy, teraz przydałoby się coś większego - świnia, człowiek, krowa.
Przechodzi mnie dreszcz. Chata jak ze słodkich koszmarów, miejsce odwiecznej walki grzeszków ze wstrzemięźliwością, królewska komnata i bajzlownik.
- Daj łyka. 
W odpowiedzi słyszę bluzg, zostaję zmieszany z błotem pośniegowym.
Nie odpowiadam, jak gdyby nigdy nic podchodzę do barku i nalewam sobie z pierwszej lepszej butelki. Znów obrywa mi się, tym razem od moczymord i niedojrzałych dupków. Nawet trafnie.
- Pokażę ci sztuczkę, chcesz? - znów wgapiam się w krwistozielone oczy dziewczyny (jest taki kolor, serio, tęczówki mają barwę trawy zroszonej juchą, dziwne to, i śmieszno i straszno). Jednocześnie wyciągam scyzoryk i ... wbijam sobie w brzuch.
Ból, okropny, a nawet lekki, jakikolwiek dyskomfort powoduje łamanie obrazu, wygięcie sztucznej czasoprzestrzeni do tego stopnia, że niekiedy hipnotyzer jest w stanie przejrzeć się od środka. Nie w znaczeniu: zobaczyć narządy wewnętrzne, szare i różowe flakostwa.
Na wyświetlanym "filmie" można ujrzeć swe myśli, pragnienia, nawet najgłębiej schowane przed światem, ukryte po strychach i bunkrach fetysze, błędy młodości, czyny haniebne, do których ciężko jest mu się przyznać nawet przed sobą samym. 
Przepływają one po "ekranie", jakim jest umysł zahipnotyzowanej osoby. Nie zostają w niej.
Przykład: autor projekcji wiele lat wcześniej zrobił krzywdę małej dziewczynce. Teraz zahipnotyzował córkę (choroba wie, po co, mało ważne, to tylko przykład!).
I wówczas może się zdarzyć, że:
A) zwyrodnialec zobaczy/będzie traktować córkę jak owo dziecko
b) sam się nim stanie
c) zbyt wiele niewiadomych, zadanie posiada zatem nieskończoną liczbę rozwiązań.
Pomyśl nad odpowiedzią, Rut. Ja w tym czasie włożę sobie w ranę kabel z twego śmiesznego komputera. Poczekaj, zaraz oboje nim będziemy. Może złom, zyskawszy siły witalne od ludzi, przestanie się co chwila psuć? Hah, dobra - żartowałem. Wiem, że to niemożliwe.
Jedynym kompem jest twój puszczański dom. Węże to kable, obrazy są układami scalonymi.
Ja robię za pendrive, ty bywasz złośliwym oprogramowaniem. Wirusem FBI blokującym jakikolwiek ruch do czasu wpłacenia haraczu. Mogą nim być wymuszone przeprosiny.
Nienawidzę się kajać, Rut. Muszę, taka jesteś fochogeniczna, że nie mam wyboru.
Dlatego chodź, podaj rękę/ nóż/ tasak. Odrąbiemy łby zaskrońcom, nim przepalą się nam obwody.
Potem przyjdzie twój nieżyjący tatko i przykryje chatę błękitną płachtą.
Niebieski ekran śmierci. Nienaprawialność.






Report this item

 


Terms of use | Privacy policy

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1