Prose

Florian Konrad


older other prose newer

28 january 2018

Figury nieprzestrzenne cz. I/ II

,,(...) każdy kształt samotny 
zetknięcie się przez czas tylko (...)" 
Cezary Geroń - Jesień 
  
I. 
  
- ,,Gdy pierwszy raz przelatywałem nad skupiskiem, było dużo mniejsze, niż obecnie. Istniała co druga chata. Dopiero wznoszono marmurowe kościoły, kominy fabryk. Teraz, gdy lecę znów i wodzę miasto, prawdziwą metropolię, uświadamiam sobie, że przeżyłem większość danego mi czasu. Teraz może być już tylko śmieszniej, bardziej pstrokato.  
Za motto trzeba obrać słowa z piosenki Dolly Parton, w ogrodzie niech stanie żarzący się nick Cave, albo jeszcze lepiej - Pete Burns. Gdy zgaśnie - umrę ze zgryzoty. Rok później niewiele zostanie z legendy ostatniego..." Co to jest?  
- Dawaj - wyrywam niemal kartkę z rąk Marzeny.  
- Bawisz się w pisarza? 
- No. Tak jakby. Tekst - zwierzę, niekończąca się saga o szlachetnych rodach ludzi zamienionych w stułbie, małże, porcelanki. Literatura organiczna. To ma żyć, rozumiesz? Nie wegetować w świadomości odbiorcy, ale rozrosnąć się tam. Celowa infantylizacja, powieść ma w założeniu udawać gorszą, niż jest. Prezes w przebraniu kloszarda.  
- Idiota - Marzena jak zwykle jest miła i taktowna. 
- Co sądzisz, ładna? - zakładam pomarańczową bluzo - kurtkę. 
- No. Taka sobie. Ile dałaś?  
- Trzysta, akurat była promocja. Czyszczenie magazynów. 
- Żesz kuźwa, pospiesz się wreszcie. Znowu będą korki. Powinniśmy już jechać. 
- Moment, dopijam kawulca. Co jak co, ale do kawy i alkoholu - wiem, że to dziecinada - ale mam szacunek. Nie wylewać do zlewu. Wypijać do ostatniej kropli. Dóbr się nie marnuje.  
- Wczoraj mówiłeś, że masz pomysł na bajkę, teraz - na książkę - pasożyta. Naprawdę - weź się za siebie, nie pij tyle.  
- Baj...? A, tak. Mam wenę po prostu. To chyba nie źle? 
- ? 
- Słuchaj: była sobie najstarsza kobieta świata. Stuszesnastolatka. Z chwilą ogłoszenia, że właśnie zmarła starsza o parę dni mieszkanka Kioto, czy innej Okinawy, bo wiesz - Japońce żyją najdłużej; więc z chwilą, gdy przypadł jej tytuł - baba stwierdziła, że wyśrubuje rekord do tego stopnia, że nikt nigdy go nie pobije. Prapraprawnuki patrzyły z politowaniem na jej - a mówiła o tym do kamery - upór. Były porozumiewawcze spojrzonka, pobłażliwe uśmieszki. Ot, przestawiło się babci w główce, pewnie ją bierze - i tak szalenie późno - demencja.  
A ona, zakląwszy w jakiś sposób czas, czy po prostu zawziąwszy się - trwała. Sto siedemnaście, sto trzydzieści - babka żyje. Dawno pobiła rekord tej Calment i jest najstarszą w historii. Sto trzydzieści osiem, sto czterdzieści. Babę badają najznamienitsi specjaliści od gerontologii. Nawet FBI, NASA, że o Mossadzie, GRU nie wspomnę. 
Korowody smutnych panów, facetów w czerni, bieli, różu. Agenci, dziennikarze, fotoreporterzy - kogo tam nie ma. Babsko żyje. Dwusetne urodziny obchodzi z pompą.  
Potem opinia społeczna uznaje, że to chyba szwindel, podstawili ucharakteryzowaną, może dziesiątą z kolei kobietę, a "baba właściwa" od dawna nie żyje.  
Zapomniano o domniemanej oszustce. Ta dociąga do deklarowanych dwustu trzydziestu dwóch lat we względnym zdrowiu, zachowując świadomość.  
Jej ostatnie słowa brzmią: "krowy, cukierek, na dwóch przypada jedna pralka". I umiera. Jaki z tego morał? 
- No - jaki? Ty wymyśliłeś, to powiedz. 
- Jutro. Potrzymam cię w niepewności.  
- Dobre sobie. Będę główkować nad takimi pierdołami? Zapomnij. Jezu, Flor - pospiesz się. Jutro mój tato przyjeżdża, wiesz? 
 - No. Powtarzasz z siódmy raz. Po pogrzebie ma wpaść do ciotki Lucyny. 
- Ty to jednak jesteś kretyn. Do Stańki, Lucynę będą chować.  
- Jeden czort. Nie znałem ani tej, ani tej.  
I tak odbijamy piłeczkę przez całą drogę. Marzena, mająca nieustanny PMS nawija, że mam gdzieś jej kuzynów, wykazuje obojętność w stosunku do ludzi, którzy niedługo będą moją rodziną, ja - ale nie krewnymi i że choćbym nie wiem, jak się starał, jej babcie Marysie  stryjkowie będą mnie dożywotnio i nieodwołalnie gówno obchodzili. Jakież metafory stosuję, ileż zabiegów okołopoetyckich, półliterackich, jak bawię się słowem podczas tych przepychanek! 
Wszystko, oczywiście, na żarty, w życiu nie było między nami lepiej. Ktoś niewtajemniczony, obserwując z boku nasze "awantury" uznałby je za prawdziwe.  
Dwoje wulgarnych chamideł, patologiczna para. Takich tylko wykastrować, by się nie rozmnażali. Bilet w jedną stronę, skierowanie na roboty przymusowe, byle dalej stąd. Nie trzeba u nas patolstwa.  
  
II. 
  
Parking, oczywiście, zastawiony co do jednego miejsca. Szpilki nie wsadzić. Stawiam dżiperrari pod latarnią, po drugiej stronie ulicy. Może strażacy miejscy - jak ich nazywam - się nie dopieprzą.  
Łomot słyszalny z odległości pół kilometra. Łup, łup, jeb, jeb! Potem Doda wypluwa tchawice, wyśpiewując banały o wielkiej lowe. W oknach palą się tęcze. Neon " Inkoherencja, OPEN 24/7" błyska na różowo. Seledynowo. Teraz - na żółto. Włazimy. 
Uuu - impreza dogasa. Jak świeczki na piętrowym torcisku. Towarzystwo przemaglowane, nasączone. Kisną gęby, kłapią, że co tak późno, Flor? Zegarka w domu nie masz, czy co? Trzecia zmiana czasu!  
Jasna cholera! Wiedziałem, że ma nastąpić gdzieś w tym tygodniu, ale myślałem, że w weekend! Przegapiłem godzinę życia! Fak! 
Siadamy przy jednym stoliku z Przemkiem i Sylwią. Gadka - szmatka, co w robocie. Dżentelmeni rozmawiają tylko o pieniądzach. Takie chamy jak my - też.  
Pokazuję nowy telefon.  
- GPS, dyktafon, net, funkcja wideorozmowy. Standard,. Teraz patrz - robię zdjęcie.  
- O - od razu wychodzisz postarzony. Program, podobny do photoshopa, od razu obrabia obraz. Ludzie - ze zmarszczkami, siwizną, samochody - pordzewiałem, drzewa - uschłe, budynki - w ruinie. Smart old. Jakby patrzyło się w przyszłość w czasie rzeczywistym. Zaglądało Bogu przez ramię, co tam szykuje. 
- Gówniarstwo - Sylwia, podobnie jak Marzenia, ma zespół napięcia. Dwie harpie, gorgony z kobrami na łbach.  
- Bawiłem się bite dwa dni, bez przerwy ładowałem i cyk. I cyk. 
- Takie funkcje powinny być zakazane. Może ktoś nie życzy sobie wiedzieć, jak będzie wyglądał za te ileś lat. Albo żeby inni, często nieznajomi, oglądali ich w późnej starości. 
- Niech wprowadzą jeszcze Smart death - na zdjęciach wychodzisz jak zmarły, najlepiej od razu w trumnie.  
- Ty - Smart decomposition - sfoceni ludzie - w stanie rozkładu, z doklejonymi robalami. 
- Dobre. Po co się szczypać: Smart skeleton. 
- Smart ashes - ty w urnie. 
- Smart nigger - ty jako Murzyn. 
- Smart Jesus- przybity do krzyża. 
- Burnt - spalony, z mordą jak żużel.  
- Wound - zakrwawiony, z ranami jak po pochlastaniu maczetą. 
- Dawno są takie filtry na Instagramie. 
- Nie wiedziałem.  
- Smart mummy - wychodzisz zasuszony i szary.  
- Przemek, dorośnij. 
- Smart wrangler , coś dla ciebie. Wszystkie auta jak dżip. Równie brzydkie.  
- Zajebiście śmieszne. Polewaj. 
Wychodzimy zapalić. Najgorszy towar w mieście, ale co zrobić? Posucha w branży, nikt już tego nie jara, każdy przerzucił się na herdewin. Zostało może trzech, góra pięciu zatwardziałych marihuanistwo, wiernych tradycji. Konserwatyzm narkonautyki.  
Paskudna knajpa, dwóch korpo - pariasów zapieprzających na zagranicznych buraków za głodowe stawki stoi na zaplutym chodniku przy dwudziestopięcioletnich autach i kopci mdłą, stęchłą, zmieszaną z majerankiem ganję. Kadr z serialu Świat Według Jeszcze Gorszych.  
Rozmowa się nie klei, bo i o czym gadać - że znów utyłem, sweter się rozpruł pod pachą, Marzena zła jak osa, że matce pies zdycha, prawdopodobnie na nowotwór, ale ta nie chce słyszeć o eutanazji, niemal modli się w intencji wyzdrowienia Karo? 
Przez gapiostwo prawie ominęły mnie urodziny Edyty, co raczej jest na plus, bo mam ją tam samo, gdzie rodzinę mojej dziewczyny. Nie "narzeczonej", gdyż nie uznaję nadętych ceremoniałów, rytuałów jak oświadczyny.  
To dobre dla Wokulskich ze spalonej Warszawy, ludzi, po których nie pozostały nawet kości. To obyczaj ludowy, dla bab w zapaskach, chłopów w zgrzebnych koszulinach, osób zamieszkujących mentalne Lipce Reymontowskie.  
Owszem, Marzena wymusiła na mnie oświad - tfu - czyny, było jak trzeba: pierścionek, klękniecie na jedno kolanko - jednak ciul, z  niewolnika nie ma robotnika. Było pod przymusem, wiec się nie liczy. Każdy sąd przyzna mi rację - bez dobrowolności obrzęd (sic!) należy uznać za niebyły.  
Tomek dołącza do nas. Pali zwykłe szlugi, dobry rok temu przerzucił się na czerwony susz. Bartek też. 
Stoimy we czterech pod densbudą 
...llllera, to nie były urodziny Edyty. Jaka to okazja? Pięknie - jestem na imprezie, o której nic nie wiem. 
Tort - więc jakiś jubel. Chyba. Co z moją pamięcią? 
- ...powiedział, ze jeśli się puści - zabije po wyjściu. Ma czekać cały czas trwania jego odsiadki, bity rok... - Tomek z wypiekami na twarzy opowiada jakąś patolską historię. 
- Smart pregnancy - na fotce każdy, nawet samochód - jest w ciąży - wypalam ni z gruchy, ni z pietruchy.  
- ...a ona wywrzeszczała, że nie usunie, choć sama nie wie, czyje.... 
Masakra. Jak być poetą w chlewie? Chyba przerzucę się na malowanie. Marzena miała rację - beznadziejny byłby ze mnie pisarz. Takich, co  zajmowali się lumpenproletariatem było od cholery. Choćby Hłasko. A innego świata nie za bardzo znam. Chyba, że z tiwi. Mógłbym poudawać, ale zaraz szydło wylazłoby z wora. Nie da się przecież na dłuższą metę markować wiedzy, zgrywać inteligenta. Wyrosłem w bagnie, nigdy z niego nie wypełzłem. Zabrakło odwagi, przebojowości. Rozumu zabrakło. A nie chcę pisać o szlamie. O aniołach - nie umiem. 
Chyba bierze mnie jesienny syf. Deprecha, spleen? Raczej rozrzewnienie z byle powodu, myślenie o sprawach, jakich się nie doświadczyło i nie doświadczy. Smutek z powodu osób niewinnie skazanych, Łukaszewicza, czy Łukasińskiego, gościa, co to za cara kilkadziesiąt lat przesiedział w lochu, żałowanie jeńców wojennych, Żydów z Auschwitz, ludzi cierpiących na wszelakie choroby.  
Wreszcie - przygnębienie kompletnie bez powodu, jakby się było prowincjonalnym mesjaszem, wzięło na barki ciężar każdego bólu, każdziutką rozpacz, jakby zlały się one w jeden, niewyobrażalnie wielki monolit, blok skalny.  
Oto znów przygniata mnie betonowy kloc, na kark wali się największy, choć nigdy niezbudowany kościół świata. Wieżowiec sakralny. Strzeliste, powietrzne wieże przebijają płuca. Patrzę na otaczającą rzeczywistość przez filtr, co spaskudza, każdy ma tu w sobie stuszesnastolatka, jest podskórnie starym wrakiem.  
Widzą głębiej, przez piach. Odsiewam ziarno od żwiru. Segreguję śmieci - na złoto i złotopochodne krzemienia.  
- ...będzie miał sprawę za oszustwa na Allegro... 
Litości! Niedobrze mi się robi od półskatologicznych pierdoł. 
Wtaczamy się z powrotem do środka. Dźwięki jakby głośniejsze, jakieś, kuźwa, De Mono charczy, że przepływają stawki po niebie. Ludzie coraz bardziej gumowi.  
- Edyta- sto lat... - podchodzę do "solenizantki" i klepię ją po ramieniu. Majewska patrzy jak na wariata. Tort chwieje się, chyba ktoś potrącił stół.  
- ...najlepszego... sorry, że z gołą ręką, ale wiesz - ostatnio u nas krucho z ...hep! 
Brunatno - siwa fala zalewa mi umysł. Czuję, że każdy gapi się spode łba, z nienawiścią.  
Towar musiał być nieprawdopodobnie mocny. Cholera, to chyba nie marycha.  
Przecież miałem prezent, kupiliśmy jej zegarek, nie - kolekcjonerskie pióro, czy książkę... Gdzie ja to mam? Zostało w samochodzie? Przecież sam pakowałem, nie wiem dokładnie, co było w paczce, ale - tak! Wielka paka, ciężka jak Statua rodyjska, Kolos Eiffela. Wykosztowaliśmy się z Marzeną. Robot kuchenny? Tak, kolekcjonerski, limited edition, sygnowany... firmowany... robot z własnoręcznym podpisem Roberta Mastercooka, w posrebrzanej obudowie. Piękna rzecz, niemalże dzieło sztuki.  
Wiem! Przerzucę się na wyrabianie ekskluzywnego AGD, handmade, rzeźb gospodarstwa domowego! Będę ozdabiał młynki do kawy kryształami, malował pejzaże na frytkownicach, założę galerię autorską! Już widzę tych bogaczy wyciągających karty kredyto... 
- Sorry - opieram się na ramieniu Magdy. Pięknie - ledwie przyszedłem, a już ledwie się trzymam na nogach, podano mi jakieś świństwo! 
- ...nie żadne świństwo, super towar! Skrzący się Joe Cocker, błyszczące słowa jego piosenek! Każdy muzyk, którego lubiłem - jak kadzidło. Iskierka nadziei, nie zdolna wywołać pożaru, ani ogrzać.  
- Smakujcie dym, jaki płynie... - chwytam stojącą na sąsiednim stoliku butelkę wina i  - nie przejmując się drwiącymi uśmieszkami - wychylam. Do dna. 
Czego niby? Aborcji? No bez żartów.  
Przypomina mi się okazja, z jakiej zleźliśmy się do Inkoherencji - skrobanka Edyty. Tak, postanowiła to uczcić, uznała za na tyle podniosłe i godne świętowania wydarzenie, że zaprosiła większość znajomych wraz z osobami towarzyszącymi. I to nie na domówkę - wynajęła lokal, podrzędny co prawda, ale zawsze.  
Tak jest, to impreza z okazji rozerwania i wyciągnięcia rozkawałkowanego płodu.  
Idę do WC. Męski, żeński - nie zwracam uwagi. No, udało się - dobrze trafiłem.  
Ting! Dingg! Ting! - czuję, jak kafelki dzwonią mi w głowie. Śmieszne uczucie - obraz zlepiony z dźwiękiem.  
O - o, niskie i przeciągłe o - o - o - wydaje lustro. Świetlówki buczą. Gniazdo trzmieli nad głową.  
Ejże! Nie wyglądam tak znowu strasznie! Nic mi nie jest - oczy nie rozpłynięte, ani nie przekrwione, powiedziałbym nawet, że wyglądam rześko i na trzeźwego! Chyba długo nie paliłem, stąd to chwilowe zamroczenie.  
Schylam się pod kran. Zimna woda. Robaczki wkręcają się we włosy, pełzną po karku. Za kołnierz.  
Nagle coś mnie łapie za ubranie, jakaś dziwna siła sprawia, ze tracę równowagę. Otrzymuję cios - nie cios, pchnięty przez odśrodkowego sadystę padam twarzą na umywalkę. Rozbija się, kruchy porcelit pęka i przecina mi gębę. Wzdłuż. Czoło, policzki - rozkrojone.  
Lecę na strzępki nosa, fragmenty warg, wywracam się w krwawą miazgę, jaka w jednej chwili wybryzgnęła mi z japy. Mięśnie, ścięgna, zęby i dziąsła - w kałuży na podłodze. Ostra niczym brzytwa krawędź pobitego ustrojstwa chyba mnie oskalpowała! Płat skóry z włosami spada na oczy. 
Nie jestem w stanie ocenić ogromu zniszczeń, bo prawdopodobnie mam przekrojony mózg, pękła oczywiście czaszka, może w ogóle odpadłą mi głowa.  
Niezdolny do najmniejszego nawet ruchu, odcięty od reszty ciała, leżę w wodzie. Miazdze. Jestem wysepką pod maleńkim wodospadem.  
Niezakręcony kran chluszcze mi na plecy. O ile jeszcze mam coś takiego.  
Przesiąka bielizna, nawet skarpety. Żaba, no żaba w stawie, tak się czuję. Ropuch z przekrojoną facjatą.  
Ratunku! - chciałoby się krzyknąć, ba - choćby wyszeptać. Gdyby tylko było czym.  
Coś gniecie w dupsko. Co tu ukrywać - chyba ją też rozkroiłem. Pękłem na dwóch Florków - jeden ma łeb i nic poza tym, drugi - wspomnianą część ciała. W strzępach. Ćwierćdupki. Ani ręką, ani nogą nie jestem w stanie poruszyć. Oczy - w lepkiej czerwieni.  
Jestem autoportretem przemielonym przez aplikację Smart wound. Tylko... na czyim telefonie wyświetla się ten pożałowania godny obraz? 
  
III. 
  
Gdy ostatni raz przelatywałem nad skupiskiem, w metropolii zamieszkałej przez dwie ostatnie osoby panował chłód. Piana gaśnicza pokrywała zgliszcza manufaktur. Nikomu nie były potrzebne inkrustowane kamieniami szlachetnymi tostery i czajniki, skończył się popyt na diamentowe odkurzacze.  
Spalono więc fabryki, po zainkasowaniu sowitych odszkodowań prawie każdy wyemigrował w cieplejsze kraje, na wyspy psów i kanarków. Pozostała jedynie Marzena i jej nowy gach - lekarz aborcjonista. Wenerolog, ale zajmujący się także usuwaniem ciąż, oczywiście na lewo i bez uprawnień. Ginekoamator. 
Życzę im szczęścia. 
  
IV. 
  
Skrob! Skrob! - coś drapie mi nad głową. Odpadają płaty farb, tłuste politury, lakierobejce, chmury; myszy zdzierają mejkap z nieba, którego nie widzę. Chyba jedziemy gdzieś - w pociągu, albo chociaż trolejbusie. Ja i myszole.  
Bonanza, telepię się w kufrze, podróżnej walizie oblepionej naklejkami z Euroafryki. Gdzież mnie zaniosą, w jaki rejon (pół)świata rzuci wielki tragarz? I co tak chrobocze? Kiedy już oswajam się z głupią sytuacją, że oto jestem jak karp taszczony w reklamówce i zaraz dobry właściciel odkroi mi łeb (o ile nie zrobiła tego przeklęta umywalka) - odkrywa się krypta, sarkofag niespełnionego wieszcza, co to napisał jedynie pół strony bzdur i honory, uznanie, fejm spadły na niego jedynie za dobre chęci - blask! I stałą się światłość!  
I wiedział Flor, że była mordą.  
Leżałem w kufrze, owszem, ale nie takim, jak sądziłem. W bagażniku samochodu, konkretnie - dużego fiata, kolor yellow bahama.  
Nagle klapa się podnosi i pierwsze co widzę to ryj. Świński, gumowy. Zły, groźny pysk.  
Nie czułem kończyn, bo leżałem w pozycji nawet nie embrionalnej, ale złożony we troje. Do tego kończyny - związane powrozem. Bóg wie ile czasu to trwało, sznur wrzynał mi się w kostki, prawie przepiłował nadgarstki.  
Świniolud, nie ceregieląc się, wyszarpuje mnie z wnętrza auta. 
- Łapy mi połamauuu... - skowyczę w myślach. Usta wypełnia szmata. Orientuję się, że jest nasączona benzyną.  
Dopiero teraz rozumiem, że zostałem porwany. Jezu, to nie halun! To się dzieje naprawdę!  
Ja- wiecznie żyjący na kredyt, człowiek z przeceny, na którym wrażenie robią zdobione perłami ekspresy do kawy, a które może oglądać jedynie przez wystawowe okna, pieprzony window shopper, zostałem uprowadzony! Po co, na organy? Rozbiorą mnie na czynniki pierwsze? No przecież nie dla okupu! Chyba że komuś zabrakło dwóch złotych do browca i postanowił porwać klienta Tesco, Biedronek wszelakich, lumpeksów. 
Hala - nie hala, chyba opuszczona w XIX wieku. Kompletna ruina bez dachu, ogołocona ze wszystkiego poza brudem, śmieciami. Totalna rozpierducha, głazowisko, cegłownia, śmiecioland.  
Cuchnie stęchłym fiatem, zardzewiałym cementem, krwią bitumiczną.  
Jedyne, co jest w jednym kawałku - to krzesło. Porywacz sadza mnie z takim impetem, że nieomal przebijam siedzisko. Nie, jednak łamię się razem z meblem. Zdrętwiały, ciągle martwy jak wspomniane krzesło, padam na syfiastą glebę. Drzazgi w udach. 
Kopniaki w żebra, plecy, ciosy w potylicę. Sukinkot, sukinknur w masce, okłada nieszczęsnego Florka łomem. Noe - to glan. Baryła w białym, przepoconym podkoszulku i bojówkach, około sześćdziesięcioletni drab bije leżącego. Sapie jak parowóz. Puf, jak gorąco, uf, jak... aua! 
Za co, cholerny tłuściochu, co ja ci takiego zrobiłem? Jeśli chodzi o zajechanie drogi to... przepraszam! Dżiperrari mnie poniosło, wiem, prowadzę jak wariat.  
Co, nie to? Odbiłem ci laskę? Ty mi odbiłeś... nery... 
Polski (chyba) Jasin Voorhees, uosobienie milczącego, bezrozumnego zła, tępy siepacz bez idei, żądne krwi bydlę, głupie i zbyt tchórzliwe, by  wytłumaczyć się i pokazać mordziakę, gruchocze mi żebra.  
Masażyk wojskowymi trepami. Sadoterapeuta miażdży mi podbrzusze. I niżej. Florkastrat jęczy przez nos. Szmata rośnie w gardle. Krtani. W tchawicy. Przełykam. Śmierdzący gałgan trafia do żołądka. 
- Ggggg... 
Pfu! - świniak pluje na mnie. Ślina jak liść z powykręcanego starością drzewa. Stuszesnastoletni kasztanowiec usycha, gdyż zrobiłem, mu zdjęcie (to, jak powszechnie wiadomo, odbiera duszę).  
Chyba nie wyjdę z opresji , Marzena - nie chcąc przekładać imprezy - weźmie ślub sama ze sobą, albo dokona aborcji rzekomej, kleszczami wyciągną z jej umysłu pamięć o Florku, niedoszłym mężu. 
Skrob! Skrob! Skrob!  - wygumkują, potem wydrą żyletką wszystkie nasze chwile. 






Report this item

 


Terms of use | Privacy policy

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1