Prose

Florian Konrad


older other prose newer

1 february 2018

Agnihotra cz. II. - OST.

III. Przestraszyny
 
Osiem dni - tyle czasu przebywałem w Sępie. Równe sto dziewięćdziesiąt dwie godziny parzenia, kłucia, bólu. Tysiącstopniowy pot spływający po twarzy Nosiciela, jego krew o temperaturze lawy. 
Wreszcie, po ponad tygodniu katorgi cierpiętnik, cierpiciel uznał, że więcej nie zniesie. Rozszył nie zagojoną ranę. 
Od dawna byłem już w pełni ukształtowany, nie opierałem się, jak to czynią niedojrzałe embriony, nie miałem ochoty ani potrzeby wkłuwać się, walczyć o pozostanie w kwaśnym tłuszczu. 
- Ładnyyy- Sęp wyciągnął ku mnie kuriozalnie długą szyję. Obejrzał ze wszystkich stron, szczerząc zębiska w niby - to - uśmiechu.
Łysina, niby wielki reflektor, świeciła w promieniach wczesnoporannego słońca. Faciu otworzył okno. Skuliłem się odruchowo z zimna. Brr, kurde, jesień nadciąga, czy co?
- Ostygnij, dziecko, ostygnij. 
Niedawny Nosiciel na powrót szył sobie ranę. Robił przy tym klaunowskie grymasy, zatem domyślam się, że bolało.
Zaogniona dziura w boku i powłokach brzusznych. Niedługo może pojawić się ropa. Powoduję powikłania, jestem jak zatruty głaz niosący śmierć swemu dobroczyńcy, by nie rzec szumnie „ojcu”, jabłko wręczone przez czarownicę Śnieżce na ziarnku grochu, tabletka powodująca halucynacje. Po coś zeżarł, biedaku, ten cukierek  - diament w polewie czekoladowej? A ostrzegano: może stanąć w gardle, lub - przełknięty - rozorać ścianki żołądka. Nie sposób zwrócić bez uszczerbku na zdrowiu. W szczególności - psychicznym. 
- Iiiii - zapiszczałem, gdy Sęp, kompletnie niespodziewanie uniósł mnie w górę, po czym posadził na swoim ramieniu. 
„Musze poćwiczyć głos, nie może brzmieć jak miauczenie zdychającego kociaka” - powziuję... powzinam... powziewam decyzję (polski to naprawdę trudny język!), gdy Sęp, rozemocjonowany do granic, rozmawia przez komórkę. Opisuje komuś ze szczegółami mój wygląd. Że jaki piękny „synuś” się trafił, te oczka, uszka, ten nosek...
Po drugiej stronie - kobieta, więc pewnie „Alexis”. 
Robol zdaje relację pryncypałce: „Pani prezes - melduję wykonanie zadania” - chciałoby się rzec, cytują diabli wiedzą kogo.  
Niedawny nosiciel, z ogromnym trudem (ból po mnie musi być nie do wytrzymania) wychodzi z chaty. Nie zamyka resztek drzwi. Bo i po co, w środku nie ma nic cennego, co dałoby się ukraść i spieniężyć. Staryznej meblościanki złodzieje raczej nie wezmą. Za mało chodliwy towar.
Smog nie do wytrzymania, paskudne powietrze. Stygnę coraz szybciej. Temperatura mego ciała wynosi znacznie poniżej ludzkich trzydzieści sześć, przecinek sześć. To normalne, nawet, jeśli pokryłbym się na pewien czas szronem - nie ma powodu do obaw. 
Rozglądam się. Mam nieodparte wrażenie, że znam to miasto jak własną kieszeń, każdą uliczkę, ciemny zaułek, że spędziłem tu długie lata, możliwe, że nawet mieszkałem przez całe życie. Lub życia, dwa, siedem, czy pięćdziesiąt, to nie deja vu, mój duch jest związany żelaznymi łańcuchami z tym miejscem, wrośnięty w nie. 
Dusza, która przeszła przez stadium kamienia to nie byle część, cząstka, lecz nierozerwalny element, istotny fragment tkanki narząd, bez którego umrze cały organizm.
Albo byłem szycha szych, burmistrzem, czy prezydentem tej dziury, a jeśli nawet wykonywałem najpodrzędniejszą, bądź hańbiącą robotę, jak szambiarz, śmieciarz, czy męska dziwka, to trwało to długie... a, może nawet stulecia.
To miejsce jest przesiąknięte, trąci mną!
Ileż imion tu nosiłem, do ilu kumpli chodziło się, by pograć w karty, na nie powszechną wówczas telewizję (takie cudo jak odbiornik miało bodajże czterech najbogatszych mieszkańców) będąc nastolatkiem. 
Sorki, rozrzewniam się jak stara baba, niedługo wpadłbym w rozpacz, zaczął ślozować z żalu za straconymi młodościami. A przecież znów jestem dzieckiem, szkrabem mającym x lat do przezipania - cały nowy los!
Weżrę się w bruk, asfalt jeszcze bardziej, bogowie mi świadkami, że będę się odbijać w każdej witrynie sklepowej, każdy ze szpetnych gargulców Katedry pod wezwaniem (??? - chwilowe zaćmienie pamięci, wybaczcie) zyska moją twarz!
Czujecie? To nie wyziewy z kominów, rur wydechowych, smog. To zapach mego potu. Zyskałem prawa miejskie i nie wyzbędę się ich już nigdy; nieważne, ile mnie jeszcze czeka żywotów!
Niech będzie pochwalona zmienność, niestałość, reinkarnacja, przelewanie się w bezkształtnej i zarazem nieskończonej liczbie form, twarzy, bycie obiektem zainteresowania homeopatów - nie tyle zawierać w sobie płyny ustrojowe, co być wodnistym ustrojem, organizmem w formie pitnej! Pamięć wody to fakt; intelekt, samoświadomość ma każda forma cieczy, niezależnie od...
Trujesz od rzeczy, Florian - odzywa się w głowie autosufler. Kamienieję. 
- Zwykły objaw schłodzenia, dość powszechny u kamieni, które właśnie się przebudziły. Ma to swoją łacińską nazwę, w języku ojczystym - pokokonie, czy jakoś tak. Przejdzie ci, najdalej jutro. Głębiej nie możesz się mylić, bardziej bredzić. Sam wiesz, że nigdy nie byłeś i nie będziesz w pełni człowiekiem. Jesteś refleksem, twardym błyskiem, czymś na kształt skalnej tęczy, która, świeżo zbrylona, pozostanie na zawsze nad miastem. Tak różny od tego co normalne. Jesteś nie dającą się usunąć plamą na herbie. 
Słysząc to wewnątrz głowy krztuszę się. W myślach, oczywiście. I rozpadam. Na proch, na pył, na nic.
Ja pierdzielę.
 
V. Firmanctwo
 
Budynek jest biały, a wiec niegroźny - jak mi się głupkowato i naiwnie zdawało. W takim przytulnym instytuciku („Instytut P.” - głosił napis nad wejściem) o śnieżnobiałej elewacji mogą się dziać wyłącznie dobre i wzniosłe rzeczy, nobliwi profesorowie w równie czyściutkich i jasnych kitlach dokonują odkryć na miarę Nagrody Nobla (albo i dwóch!), asystują im słowiańskie krasawice o twarzach modelek. Aktorek z samego Hollywood, lub piękniejszych! Ach, cóż to za ośrodek myśli postępowej!
Wchodzimy przez drzwi z litego kryształu. 
- Stygnij, Florku, znów bredzisz, masz gorączkę i jednocześnie jesteś dotknięty hipotermią. Przechodzi przez ciebie setka słów na sekundę. wszystkie są wrzaskiem, echem krzyku, nie niosą ze sobą przesłania. To drze japę twoje nigdy nienarodzone dziecko, konduktor w (sic!) taksówce ponagla, by wsiadać, drzwi zamykać.
„Pan tylko maszkary rysuje” - zarzuca wyfiokowana paniusia, inna lamentuje nad rozlanym mlekiem, stłuczoną karafką absyntu. Słuchasz gorączki? Wszystko, ci się podoba i równako gardzisz całym miastem, państwem, tą ulicą. Człowieczek zżerany przez gorący lód, zamarzający wodór, hel, rad. Migocze ci przed oczami tablica Mendelejewa. Powikłania, można rzec - poporodowe. Orzełek wykluł się z krzywym dziobem. Ani chybi - zdechnie z głodu w przeciągu najbliższej doby. Bardzo źle zniosłeś przemianę. Ciężko ci będzie z tego wyjść - autosufler znów nie pozostawia mi złudzeń. Wewnętrzny, twardy głos sprawia, że wraca mi czysta świadomość. Oto za sprawą wręcz krzyku, autosztorcowania, powstaję do pionu. Przechodzi oczadzenie.
W środku budynek nie jest już tak sielankowo piękny i czysty, jakim go postrzegałem w zimnogorączce. Ot, zwykły, nie najwyższy biurowiec, ani chybi siedziba jakiegoś urzędu. 
Boazerie, paździerzowe meble, porysowane politury, linoleum - krótko rzecz ujmując - nic, co mogłoby zachwycić. Rerto a rebours, styl starszawo - biedniacki, przeniesienie się w przeszłość o dobrych parędziesiąt lat. W dodatku - z musu, design a'la starostwo powiatowe w Wąchocku. 
Sęp wsiada do rozklekotanej windy, wciska guzik ze startym ze starości numerem. Odruchowo, znaczy - był tu nie raz. 
Po wojnie nastał misz - masz, każdy naprawiał co i jak chciał, windy sztukowano częściami samochodowymi, gaśnice były napełniane prochem - bez końca mógłbym mnożyć przykłady sztukowania bóg wie czego czort wie czym. 
Ping! Jesteśmy na trzecim, albo tysiąc ósmym piętrze. 
"GABINET WYPŁAT" - głosi wywieszka na drzwiach. 
Pukanie. Cisza. Więc znów.
- Wejść! - oznajmia twardo urzędniczyna. Znam skądś ten głos. 
Wchodzimy. No tak, oczywiście! Za biurkiem siedzi dynastyjna femme fatale. Dziś trochę mniej przypomina „Alexis” jest ubrana w szarą garsonkę, ma nie aż tak wyzywający makijaż, jak poprzednio. 
Kompletny brak biżuterii. Jak widać do pracy zakłada strój roboczy, jak - nie przymierzając - szambiarz.
Sęp, ledwie zamknąwszy drzwi, rozpoczyna tyradę. Peroruje tonem godnym Marka Tuliusza, wychwala mnie pod niebiosa. Chyba zaraził się gorączką i omamicą hurraoptymizmu, opisuje swoje „dziecko” jak handlarz przechodzone auto w komisie. 
Wady? Jakie znowu wady? Oto przyszedł na świat ideał, najpiękniejszy postkamień w dziejach! 
Kobieta puszcza mimo uszu bajuchę z mchu i paproci, ciężko wzdycha. Przypatruje mi się uważnie, jakby szukała potwierdzenia owych przesadnych głupstw.
Sęp z namaszczeniem stawia mnie na biurku. 
- No ładny. Dam dwieście - damula wyciąga banknot z metalowej kasetki.
Niedawny Nosiciel zaczyna się pieklić, że co, jakim prawdę tylko dwie stówy za tak udany egzemplarz?! Za tyle nie wszyłby sobie nawet jaszczurki zwinki, ani żaby, co dopiero mówić o powodującym koszmarny ból i sięgającą miliona stopni Celsjusza temperaturę, dwieście to żenująca stawka, a on kiedyś za o wiele brzydsze, wybrakowane egzemplarze dostawał pięćset. Że jestem wart co najmniej tysiaka, jak nie lepiej. 
Wampirzyca puszcza mimo uszu jego biadolenie. 
- Bierzesz, czy nie? - rzuca beznamiętnie. 
Sep próbuje się jeszcze stawiać, krzyczy, że za tyle to sama se ródź, wkładaj od prawego boku aż po bebech nóż, tnij ciało i wpychaj w ranę rozżarzone meteoryty; zobaczysz, co to za przyjemność; Nosiciel ma jak pies w studni, tyle se użyje; - ale widząc, że nic nie wskóra, kobieta pozostaje niewzruszona na jego wrzaski - kapituluje.
Chcąc - nie chcąc (z naciskiem na tę drugą opcję) wkłada banknot do kieszeni. Wychodzi bez pożegnania, jęcząc jeszcze pod nosem o niesprawiedliwości losu i trudach bycia Nosicielem do wynajęcia. 
A więc to tak! Mogłem się wcześniej domyślić, że nie zrobił tego bezinteresownie, z czystego altruizmu, albo kierowany niedającym się opanować, nagłym instynktem, wręcz manią ojcowską. Sprawdza się porzekadło, że jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o papierek z wydrukowaną sumą. Społeczeństwo dzieli się na czek - istów, banknociarzy i od czasów wojny to najliczniejsza grupa) monetników. Pieniądze sprawiają, że świat się porusza (cytuję słowa jakiejś licho wie, skąd znanej piosenki), wiruje, drży w posadach. Jak się nie ma miedzi, to się w domu siedzi. Albo w boku i trzewiach lumpa - surogatki. 
Femme fatale ogląda mnie ze wszystkich stron. 
- Taaak... - mruczy. 
- Całkiem udany egzemplarz, z wyglądu. Temperatura - ile?
Wkłada mi do ucha elektroniczny termometr. 
- No i jasne - kręci głową. 
- Cio jaśne? - piszczę. Głos nie osiągnął jeszcze odpowiedniej tonacji, tembru. 
Kobieta patrzy spode łba, jakby oburzona, ze ludzik na zamówienie, figurynka śmiała się do niej odezwać. Że niewolnik, parias zabełkotał przed światłym obliczem faraonicy.
- Długo nie pożyjesz - cedzi „władczyni”.
Zatyka mnie, drugi raz dzisiaj. 
- Czemu? - ośmielam się żądać doprecyzowania, mam czelność prosić o więcej informacji, dlaczego, do jasnej ciasnej, nie jest mi dane długie i szczęśliwe, ba - jakiekolwiek życie. 
- Gorączka cię zżera od środka, chyba czujesz. Coraz powszechniejsza ostatnio mutacja, błąd w oprogramowaniu kamyka. Nic by z ciebie i tak nie wyrosło dobrego, cud boski, jeśli choć oprych, pijaczyna, jak ten tam - wskazuje zamknięte drzwi.
- To nieulecialne? - drążę. 
Alexis, najwyraźniej znudzona krótką rozmową, podnosi słuchawkę antycznego telefonu z tarczą. Coś tam szwergocze w języku biurw, do tego szybko i niewyraźnie. Rozumiem jedynie, że jest tu kolejny odpad i najlepiej będzie, jak trafi do chomikarium. 
Parskam śmiechem słysząc tę nazwę. A co ja jestem - zwierzaczek? Dobre sobie - zamkną mnie w klatce, dadzą kółko, obracający się bębenek, abym całe dnie łaził bez celu, nie posuwając się ani centymetra do przodu?
Zaprotestowałbym, gdyby zołza odłożyła słuchawkę. Zbyt grzeczny ze mnie cham, za potulna bestia, aby przerywać komuś rozmowę, nawet, gdy w grę wchodzi moja przyszłość (ej - czy to znaczy, że nie jestem takim potworem, jak sądziłem?).
Nie dane mi jednak się wytłumaczyć, wrzasnąć falsetem, że jestem istotą bądź co bądź ludzką, a przynajmniej człekokształtną i przysługują mi z tego tytułu jakieś prawa. 
Nagle wchodzi dziewczyna (niebrzydka, z resztą) w białym kitlu, podnosi mnie z biurka i usadawia w nosidełku, czy jak to nazwać. Plastikowa kobiałka, jak na maliny - coś w ten deseń. Daję się włożyć bez zbytnich protestów, z pół - zgrozą, pół - ciekawością obserwuję rozwój wypadków. 
Myślałem, że łysol, quasi - tatuś zaniesie mnie do czegoś na kształt wielkiego inkubatora, gdzie będę mógł dorosnąć fizycznie w spokoju, osiągnąć wymiary właściwe dorosłemu mężczyźnie, bo przecież teraz nawet liliputem, czy karłem nie jestem, pieprzony Tomcio Paluch, czy Calineczek ze mnie. A tu proszę, taki cyrk - mam mieszkać razem ze zwierzątkami, zostałem potraktowany jak jedno z nich, odmawia mi się prawa do samostanowienia, co więcej - w ogóle nie uważa za podmiot, osobę! 
Aż mnie dławi ze złości. Może to i lepiej, bo weź tu się kłóć falsetem. 
Wzbudzisz jedynie pobłażliwe uśmieszki, nikt nie będzie brać na poważnie człowieczusia nie większego od szczura. 
Chyba minęła maligna, bo rozglądam się po korytarzach Instytutu P. Bez zachwytu, oczadzenia. Skończył się wizualny haj. Wodzę wzrokiem po ścianach, z których łuszczy się beżowa farba, okopconych lamperiach, resztkach tapet. 
Przygnębiające wrażenie, jakby budynek był zasiedlony po latach opuszczenia, dewastacji. Taki loft, do którego wprowadzono się nie ponosząc zbytnich nakładów na remont - ot, wstawić szyby gdzie trzeba, drzwi - i już można traktować jak dom niszczejące przez dziesięciolecia, pofabryczne hale. A że wilgoć, wiatr, dach przecieka, a kaloryfery za sprawą złomiarzy „dostały nóg”? To mało ważne, zmiecie się tylko potłuczone szkło, przejedzie podłogi mopem - i można mieszkać, ile dusza zapragnie. Najwyżej komuś cegła zleci na głowę. Albo cały strop. „Jest ryzyko -  jest zabawa” - jak to mawiają faceci do wynajęcia, opłacani nosiciele kamulców.
Pielęgniareczka zanosi mnie - zgniły i trujący owoc zerwany w Trzystumilowym lesie - do hali. Sali. Jak zwał, tak zwał. 
Wyglądam zaciekawiony. W pomieszczeniu prawie brak jest podłogi. Same wykopy. Bóg wie, jak głębokie dziury w ziemi. Przypomina mi to nie pomnę gdzie widzianą planszę do gry w „węże i drabiny”, gdyż w dziurach są drabiny właśnie. I wiodą do czeluści.
Piekielnych, odwrotnie, jak w biblijnej historii o Jakubie i śnie, albo równie głupawej bajeczce o człowieku, który sklecił na tyle wielkie drabińsko, że dało się je przystawić aż do Księżyca. Więc, oczywiście, zrobił to ów bohater i polazł ponad jono - i stratosferę, aż na srebrny glob.
Siedzi tam pewnie do tej pory, z powbijanymi w ciało białymi flagami (gwiazdy i pasy dawno wyblakły, to jakby przepowiednia upadku USA, rychłego końca supermocarstwa), przegania kosmonautów z niedemokratycznych państw i ufoludki, nielegalnych imigrantów.
- Jeszcze jeden, panie Z... - laska gryzie się w język. Omal nie wymówiła dawnego imienia ciecia /strażnika/ opiekuna chomikarni. Czy jaką tam inna arcyzaszczytną funkcję sprawuje pomarszczeniec w niebieskim, spranym mundurze. 
- Kompletny żar, nie do uratowania. Nadaje się tylko na dół.
I siuuup! - wylatuję z kobiałki. Zostaję nagle wylany. Czyżby sprawdzała się moja teoria o byciu żywą cieczą? Serio, nie wyrzuciła mnie, a wylała. Mam galaretowate ciało. Mówicie mi Meduz. Albo lepiej nie, przecież za to grozi odpowiedzialność karna. Nikt nie ma prawa się nazywać, panuje powojenna, rozdęta do granic absurdu urawniłowka. Każdy jest każdemu nawet nie tyle towarzyszem, bratem, współwyznawcą systemu religijno - politycznego, co wręcz (dosłownie!) częścią, społeczeństwo stanowi wielotwarzowy co prawda, ale jeden ludzki organizm, jedyną datą, jaką wolno pamiętać, jest data urodzenia.
Tym jesteś, byłeś i pozostaniesz, „przezroczysty komunizm”, jak nazywa się ów szalony ustrój, jest wrogiem wszelkiego indywidualizmu. Przejechał walec i równa, jak leci, ksiądz - nie ksiądz, dziwka - nie dziwka - bez różnicy - w glebę, w asfalt!
Najdziwniejsze, ze system ten nie wykształcił elit, klasy burżujów, stojących ponad prawem czerwonych książąt, którzy mieliby wszystko prima sort, za dewizy, bez kolejki. Wojna zmieniła charaktery, każdy jest teraz kapo, konfidentem, denuncjuje najbliższych, gotów własną matkę wydać nieistniejącym służbom, aparat represji istnieje jedynie szczątkowo, nie wykształciły się terenowe struktury partyjne, policyjne, nie ma komu zakładać kagańca, w pipidówkach jak ta swobodnie, półjawnie dałoby się stworzyć wolne związki zawodowe, nowe Solidarności, jednak nikt nawet nie waży się pomyśleć o tak wielkim występku przeciw ustrojowi.
Kolaboruje się na potęgę z wymyślonym wrogiem, każdy choćby podejrzany o nieprzestrzeganie czort wie kiedy i przez kogo ustalonych prawideł podlega w najlepszym razie ostracyzmowi, nagle dla współpracowników, czy najbliższej rodziny staje się trędowaty. 
Jeśli to nie pomaga, delikwent trwa w uporze i posługuje się przedwojennymi personaliami, łapie się go w bramie, wciąga w zaułek, by przemówić do rozumu. Pięściami. Gdy trafia się wyjątkowy „oporniak” - a, lepiej nie mówić, domyślcie się sami.
Szubienice stoją w co drugiej wsi, ludzie patrzą na siebie wilkiem, ba - tygrysem szablozębnym. Wylęgło się, diabelstwo, pod wpływem wojny, jej okrucieństwo było katalizatorem. Pokazały się prawdziwe ludzkie oblicza, a raczej ryje, czerwone ślepia. Żeby to jeszcze miało sens, cień logiki...
Jak mówię - nie mamy nad sobą bata, nie kierowani okrutnym prawem narzuconym przez tyrana w koronie czy tiarze, sami jesteśmy sobie potworami. Bez powodu, w imię trudnej do pojęcia, powszechnej i wszechpotężnej idei. 
- No, chłopaczku - strażnik zaczyna ojcowskim tonem.
- Chomikarium, czyli piwnica, jak widzisz, to nie jest przyjemne miejsce. Delikatnie rzecz ujmując. Jesteś młody, dopiero się wyklułeś, co ty możesz wiedzieć o życiu, o Wielkich Formach, którym trzeba służyć, zapewniać żywność, bo same przecież nie wyjdą... Obowiązek ten leży w ludzkiej naturze, to konieczność ważniejsza od...
I rozgaduje się, staruszek. Wychodzi z niego straszny mitoman, kłamca - gawędziarz. Twierdzi bowiem, że głęboko pod ziemią rozciąga się inny, prawie niepoznany świat. Pełno tam światła, które zabiłoby w ciągu jednej sekundy, wypaliło oczy, jak spojrzenie na wybuch bomby atomowej. 
Zamieszkujące ową krainę istoty są doskonalsze od nas. Ze wszech miar. 
Sam co prawda nie był, nie widział, ale świecie wierzy, ba - jest przekonany, że to prawda. Jakaś, mało sprecyzowana klęska żywiołowa dotknęła ów rejon. Zapanował głód, żyjące świetlówki (is!) padały, jedna po drugiej. Śmierć goniła drugą, gatunek zaczął wymierać w ekspresowym tempie. Choć ludzkość, wedle niektórych, co bardziej pesymistycznych prognoz stoi na krawędzi samozagłady, na konferencji międzynarodowej (ONZ rozpadło się jeszcze przed wojną, jak nazywa się instytucja - następczyni - zapomniałem) zadecydowano o konieczności niesienia pomocy światłobiedakom. 
Odtąd podziemia są ściśle chronionym rezerwatem przyrody, żyjące tam Wielkie Formy - wpisane do Czerwonej Księgi Gatunków Zagrożonych. 
Okoliczne kopalnie wstrzymały wydobycie, byleby nie zakłócać spokoju ostatnim „neonom”, jak się ich potocznie nazywa. Opracowano plan dokarmiania nieszczęśników, dziesiątki specjalnie w tym celu wyhodowanych dzieci, neokamieni, miały trudzić się wyszukiwaniem podziemnych przysmaków chodzących jarzeniówek. 
Ledwie powstrzymałem chichot, gdy mundurowy staruszek, z emfazą obwieścił, że światłostwory żywią się... oczami ryfnic. Serio, biedne, dwie odrosłe od ziemi dzieciaki schodzą do wykopów, by łapać tam jeszcze biedniejsze, bezbronne stworzonka, wyłupiać im ślepki. Zarośnięte jak u kretów, pokryte błonką oczy ledwie pozwalają ryfnicom odróżnić światło od ciemności. Czemu to taki rarytas? Dziwaczne postaci ze światła mają doprawdy osobliwy gust. 
- Co się robi z ciałami, padliną?
- Oj, ty durny. Przecież się nie zabija. Oczy trzeba im wydłubywać na żywca. Potem się wypuszcza, niech biegnie kibininimatry. Niech se żyją.
- Przecież to... gorzej niż śmierć.
- E tam. Lepiej mordować?
- Humanitarniej.
Pomarszczeniec nie wdaje się w dyskusje egzystencjalno - funeralne. Objaśnia mi, że wydłubywane gały wrzuca się do otworu w specjalnej tubie. I leeeeeecą, bogowie wiedzą, ile kilometrów w głąb ziemi. Tam odbierają je światłoludzie. I jedzą, nie wiem, czy na surowo, czy też przyrządzają z nich wymyślne potrawy. Albo chociaż robią kanapki, czy hamburgery. Chyba nie. Bo czy widział kto big maca z oczami zwierząt? 
Skóra cierpnie na samą myśl.
 
V. Zakaz iskania
 
Co za zapierdziel! Fatalne warunki pracy. Gdzie jest do licha PIP, Sanepid, czy w tym kraju istnieją prawa człowieka? 
Gadu, gadu, aż tu nagle wrzucił mnie, poczciwy z wyglądu bydlak, do wykopu! Ledwie zdążyłem złapać się drabiny, przez co uniknąłem śmierci. Albo złamania kręgosłupa. Więc - też śmierci.
Wcześniej marszczak nasadził mi na głowę górniczy kask z latarką i zakazał wychodzić, zanim nie upoluję i nie oślepię co najmniej dziesięciu ryfnic. 
Cóż było robić? Zmieniony w mówiące zwierzę, niewolnika bez jakichkolwiek przywilejów przysługujących osobie, istocie ludzkiej, odhumanizowany Roboflorek, chcąc - nie chcąc, wybrał się na łowy. 
Nie było trudno, pełno tego tałatajstwa żyje w glebie, drąży sieci tuneli, sekretne korytarze. 
Zstąpiłem do piekielnych czeluści, krainy szeptów, chichotów (dźwięki wydawane przez owe osobliwe stworzonka mogą początkowo przerażać, przyznaję - sam miałem gęsia skórkę słysząc przeciągłe jęki, zawodzenia, jakie niosły się po tunelach). Ochroniarz rzucił mi parę grubych rękawic. I nóż, porządny, wojskowy majcher. Wkładam łapę do dziury, wyciągam przerażone zwierzątko. Broni się, jakby świadome, że trafiło w ręce kata (nie mają naturalnych wrogów, więc nie powinny znać uczucia strachu - sądziłem).
Wyłupienie oczek, sekunda bólu - i puszczam okaleczonego samczyka, albo samiczkę. Ucieka przerażone. 
Wstrętna praca. Za jakie grzechy? Urodzono mnie jedynie po to, bym zadawał ból, cierpienie. Przyszedłem na świat jako nóż, poza tym nie znaczę dosłownie nic.
Gorączka się nasila, więc pewnie niedługo umrę. Ostatnie chwile przychodzi mi spędzić na katorżniczej harówie, z której w dodatku nie mam nic. Wyzysk człowieka przez człowieka, jak za Niemca, albo w Północnej Korei. Chyba lepiej by było, gdybym pozostał kamieniem.
(Pytanko za sto punktów: czy w innych dziurach też siedzą dzieci? Czemu ich nie słychać? Odnoszę wrażenie, ze jestem tu sam. Jedyna potępiona dusza, mająca o dwa grzechy za dużo, by trafić do Czyśćca, załapać się na Półzbawienie).
Coś mi mówi, że świat to metafora, dość łatwa do odczytania: to, co uważam za skorupę ziemską tak naprawdę jest głową wielkiego boga - organizmu. To straszny głupol, opanowany bzdurnymi myślami. Porastają go od wewnątrz, niczym zatrute rośliny, pasożytują na bezbronnym gigancie, świetliste duchy i ryfnice.
Moim zadaniem jest ratowanie kolosa. Odławiam szpetne stworzonka, wyłupiam im oczy - i stają się niegroźne, nie popychają już Nosiciela ku autodestrukcji.
Bozia ma myśli - wszy, a mi przypadła w udziale rola psychoterapeuty, infradoktora. Jestem jak środek na porost szczęścia, narkotyk zapewniający wielodniowy haj. Mogę czynić wyłącznie dobro. 
- Nie chwal się, jak stary antyk - autosufler próbuje sprowadzić mnie na ziemię. A raczej - pod nią.
Cholerna gorączka, chyba coraz bardziej... płonący reaktor, w którym kipi atomowy tłuszcz, kadzie radioaktywnej krwi...
Mgła wlewa mi się do oczu.
 
VI. Chrzęściwo
 
Miliony, kwadryliony biednych, bezbronnych ryfnic biegają bez celu w sieci korytarzy. Cwał, tętent zlewa się z szalonym pulsem, zgrywa z dudnieniem wrzącej juchy. 
Widzę nad wyraz ostro, choć zamknięte powieki przyrosły do gałek ocznych. Stały się bryłą, nierozerwalnym monolitem. 
Florek z pokładu Idy, najślepszy ze ślepców. Otworzyło się trzecie, trójkątne oko na środku czoła.
Czuję was, wielcy, świetliści Nadludzie, Übermensche, cali z gorącego, boskiego pierwiastka, żyjące gwiazdy. Rozumiem pieśń bez słów, jaką śpiewacie szeptem. Niesie się przez ziemię, i łączy z nią, każda gliniasta grudka stanowi nutę. 
Idę wam na spotkanie. Przez rurę, po powierzchni mózgu durnowatego olbrzyma. Oświećcie mnie, albo zajmę się waszym ogniem i skończę jako kupka żużlu, sfajczony do imentu. 
Nie boję się. Cieszę. Każdy metr przybliża mnie do Poznania. Pod ziemią mieści się najdoskonalszy z uniwersytetów. Można tu nabyć Nadwiedzę, dotknąć Wszechmaterii, zaznajomić z wiecznie pijaniuśkim bogiem poetów i prostytutek, czytać grimoire nabazgrane na papierkach lakmusowych.
Czołgam się do Was, Wielkie Formy. Uciekłem z chomikarium. Już nie niosę śmierci, nie okaleczam. 
Każda komórka ciała jest gwiazdą, stanowię słońcozbiór. Pali się we mnie zodiak, zderzają się komety. Synapsy, wyładowania atmosferyczne. Szare istoty. Tornada.
Jestem cyklonem. Wrzask, w glebie rodzi się zwierzę z prądu. Ma moją twarz. Rozmawiam, ba - kłócę się z duchami praprzodków. W ciągu jednej chwili wydoroślałem. Starzeję się z prędkością światła. 
Są, wychodzą. Jaśni i czyści. Moi bracia i siostry, nigdy nie widziani Meteoryci. 
Wyciągam ku nim ręce. Spalcie, spalcie. Ogień niesie ukojenie. Najświętszy ze stosów, głęboko pod ziemią. Zżera mnie, pochłania. 
Bóg zamiast oczu ma głazy. Szpetne to i kuriozalne, ale widocznie tak trzeba.
 
Koniec
 
VII. Drzewotnik (rozdział, którego nie powinno być)
 
Rośnie w czarnej, przesiąkniętej smogiem glebie. Ma twardą korę i słony sok. Świetlni ludzie mówią, że to dąb, inni - że kobieta.
Trudno dociec prawdy. Wykiełkowało z mojej gorączki, białe i mocne. Gdybym żył chwilkę dłużej, nie zdechł wewnątrz wiodącej diabli wiedząc dokąd rury, albo mógł patrzeć post mortem, obserwować, jak wyłania się z mego, strawionego przez wysoką temperaturę ciała, chyba uznałbym, że jest piękne. Czysta energia, strumień jasnego, ożywczego zła, śmierć o tysiącach liści, kolczastych gałęziach.
Przeistoczyłem się w dreszcz, rwącą rzekę antymaterii. Pozostanę tu już na zawsze. Iskra śpiąca w ciemnej sztolni, gwiazda zakopana w samym sercu małego miasta, prowincjonalnej metropolci, pipidówy; ogień trzeciej świeżości lawa zmieniona w gorący kamulec. 
Nie doszukujmy się sensu przeszłego, trwające żałosne prawie kilkaset godzin życia. Żyćka. 
Przyszedłem na świat równie bez potrzeby, co pan prezydent, papież, ty. Wszystko to marność, pogoń za ryfnicami. 
Kohelecę całkiem bez sensu. Mrzonkarz, trawiony gorączką samozwańczy proroczuś. Śmieszny był ze mnie ludek. 
Teraz jestem arteriami światła. Pojutrze znów wykiełkuję w kimś jako kamień. Albo pulsar, rozbity samolot. Albo rak. 
O, to bym chciał najbardziej - stać się nowotworem. Nie minęłyby dwa dni i rozlałbym się po całym ciele biedaka, który wszyłby mnie w prawy bok. 
Umiem tylko niszczyć i pożerać. Pięknie świecę.
Szkoda, że nikt tego nie widzi.
 
Koniec. Poważnie.
 
 






Report this item

 


Terms of use | Privacy policy

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1