Prose

Florian Konrad


older other prose newer

11 february 2018

Wyiskrzenie cz. VII. OSTATNIA

XIV. Muzeum martwych piór
 
- Zabrakło mu trzeciej połowy życia, by skończyć - żartuje autografista zapalając pochodnię. Świetnie orientuje się, co gdzie jest, zna rozkład pseudokajut na pseudostatku. 
- Dożyłby stu piętnastu lat, oczywiście zdrowy jak byk, to może byłoby, heh, finito. I chrzest, rozbicie szampana o burtę. A tak? Niedorobione dziadostwo. 
- Od początku było niedorobione. Projekt z góry skazany na porażkę. Co za durnota, idea schizofreniczna. Myśl w kaftanie bezpieczeństwa - ogarnia mnie dziwna nostalgia, chyba powodowana przez zapach stęchlizny, pleśni, śmierci wręcz, widok grubych warstw kurzu, jakie pokrywają wszystko wokół. 
Odnoszę wrażenie, że zszedłem do grobowca, dokonuję ekshumacji, naruszam spokój zmarłego władcy. 
Wszedłem na pokład perłowej łodzi ze słynnej piosenki Antoniny Krzysztoń. Ruina niedokleconej krypy, którą nie można by wypłynąć nawet na najpłytsze jezioro. nie zawołam na cały głos, byś został przy mnie. 
Idź, możesz zawieruszyć się w ciemnościach, zostać pożarty przez szczury - w myślach próbuję nawiązać kontakt z szalonym budowniczym. Jego duch musi tu być, wżarł się w stare dechy, wtopił w każdy kłak kurzu. On żyje, ciągle trwa w swej arcydziwacznej konstrukcji. Niemalże da się słyszeć jego oddech. 
Chyba nie lubi gości, gnojek chciałby nas przepędzić, okaleczyć, zabić w najokrutniejszy sposób. 
Czuję grozę, niepokój. Przeszłe dni - jedna łza. Przyszłych nie powinno być, jak o tym śpiewa serce.
- Przypomina mi się Gereja Ayram. 
- Co?
- Kościół indonezyjski, na wyspie Jawa. Jeden pomyleniec rzekomo miał wizję od Boga, pogadał se z nim i wypełniając rozkaz, zbudował kościół w kształcie ptaszyska. W zamierzeniu miał być gołąb, rozumiesz - pokoju, ale wyszła kura. Olbrzymia, betonowa, nigdy nie wykończona świątynia - kogut. Dom modlitwy i jednocześnie - drób. Jak nie wierzysz - sprawdź w necie. Obiekt jest lokalną atrakcja turystyczną. Ludzie to jednak mają nie po kolei we łbie, niektórzy. Żeby takie coś chcieć postawić... Zaczął - aż mnie ten nowotwór zaciekawił, pogrzebałem trochę w sieci - budowę w osiemdziesiątym pierwszym, albo dziewięćdziesiątym roku. I nie skończył nigdy, okoliczni mieszkańcy byli przeciwni, kasa się skończyła. Choć mało ludzi tam mieszkało, zadupie porównywalne z waszym miasteczkiem, chyba musieli nieźle dać się szajbusowi we znaki, skoro zaniechał dalszych prac. I tak stało dłuższy czas, niszczało, narażone na działanie wandali, przyrody, nie konserwowane. Betonowy nielot, pusty w środku. Dopiero niedawno wznowiono budowę. Ma z niego być wielowyznaniowy dom modlitwy. Położyli posadzkę w kwiaty, otynkowali ściany... Nawet prąd jest. Analogiczna sytuacja, jak z tym uklejem. Tylko że on nie miał szczęścia. Za bardzo...hmmm... podziemny, nietransparentny. Tak mi się zdaje. Ile lat jak butwieje?
- Ciężko stwierdzić. Z sześćdziesiąt, albo i lepiej. Stoi tu, odkąd pamiętam. Mało informacji dotrwało do naszych czasów. Kazik Jowasz był bardzo skryty, nie znosił gapiów. Żaden dziennikarz nie zrobił wywiadu, nie było mowy o zdjęciach, rozreklamowaniu przedsięwzięcia. Policja co jakiś czas, co pięć - sześć lat kontrolowała, co tu się dzieje; czy przypadkiem nie jakaś produkcja narkotyków, skład nielegalnej broni, czy inny burdel. Ojca brat mówił. Przyszli, rozejrzeli się - i co będą robić? Kręcić filmik na Youtube? Niech se kleci, baran, jak chce. To nie zabronione przez prawo. Nautilus 86 - nie mniej, a może nawet o wiele bardziej tajemniczy, niż literacki pierwowzór. Mało wiadomo o naszym kapitanie Nemo. Gdzie chciał tym zlepem płynąć, dlaczego...
- Ładna rzecz. Odrealniona. Gdyby udało się wykończyć - mógłby być ozdobą niejednego muzeum sztuki naiwnej, galerii art brut. Oczywiście nie byłoby mowy o traktowaniu go jako łodzi. Robił ktoś testy dla takiego paździerza, dopuściłby do żeglowania? Przecież to by była pływająca trumna. Podpalić i pchnąć na wodę, patrzeć, jak tonie... - bawię się wskazówką roztrzaskanego kompasu. Od wszechobecnego kurzu kręci w nosie. 
Wokoło - rulony pogryzionych przez myszy map, zwitki pajęczyn, kłęby szczurzych i mysich futer, walające się kosteczki, zasuszone truchełka. Szare mumie płynące w wieczny, nieruchomy rejs, martwi żeglarze niesieni podziemnym nurtem, którego nie sposób dostrzec. 
Znów bierze mnie egzaltacja. 
- Gdzie go pochowano? - odzywa się w końcu "Kaśka". Mężczyzna - mutant, noworodek, świeżo przyszły na świat czterdziestolatek. 
Ma tubalny, niski głos, szorstki niczym papier ścierny. Sznapsbaryton, jak u Judowa. 
Odwracam się zdziwiony. Ty mówisz, słyszysz? - uśmiecham się. Golem naprawdę żyje!
- Pod pokładem. W zasadzie nie tyle pochowano, co jak wieść gminna niesie, brat po prostu rozsypał tam jego prochy. I został na zawsze przy swoim dziele, biedny dureń.
- W nim. Stanowi jego integralna część. Nawiedził. Łajba z duchem w gratisie, pierwszym i jedynym pasażerem Nostromo. Widziadło płynące na gapę i jednocześnie kapitan - żartuje. 
...jak nazwać faceta, który jest mutacją, wziął się nie wiadomo skąd, wyewoluował z równie bezimiennej diablicy? Herdewinant - bo może on mi się tylko śni, leżę tak naprawdę naćpany po uszy we wraku "cytryny"? 
Niech będzie, skoro na razie nic sensowniejszego jakoś nie przychodzi do głowy. 
Kurde, faciu wyraża się dosyć składnie jak na kogoś, kto jeszcze przed momentem nie istniał, był (wbudowany? wgrany przez stworzyciela niczym program, aplikacja?) wewnątrz obrzydliwej czarownicy. 
- Sam pomysł budowy "arki" z gówna próbowali naśladować inni. Niejaka Kea Tawana zbudowała w latach osiemdziesiątych w Newark, tyle, że na powierzchni, szkielet podobnego strucla - mówi gościu i czuję, że jego umysł jest sprzężony z moim. Poważnie, on nie tyle czyta mi w myślach, co myśli moim mózgiem, wie wszystko to, co ja. Ma stały dostęp do mojej łepetyny, ja do jego - oczywiście - nie.
Chcę coś powiedzieć, ale po co, skoro on i tak wie...
- Stało parę lat, aż włodarze miasta uznali, że psuje estetykę, szpeci krajobraz, jest niebezpieczne, bo jeszcze, nie daj panie, jakieś dzieciąteczko podejdzie zbyt blisko i zginie przygniecione dechami. Kazano rozebrać. Po bezskutecznych protestach "rzeźbiarka" w osiemdziesiątym ósmym zrobiła to. Teraz po instalacji nie ma nawet śladu. Jebusy z Departamentu Inżynierii, czy innego Wydziału Planowania Przestrzennego, w zasadzie bez powodu, jedynie, by postawić na swoim, udowodnić, że niby Junajted Stejts to taka kraina wolności i praw obywatelskich, ale chuja se możesz budować bez zgody wierchuszki, dania w łapę komu trzeba, zniszczyły niegroźną i nawet fajna inicjatywę - mówi Herdewinant.
- Potem inni artyści nawiązywali do zamordowanej arki, budowali własne. Żesz cholera - najlepiej - knebel w mordę i siedź w kącie, nie wychylaj się... A to jest sztuka - z definicji - oaza wolności, planeta zbyt wielka, by zamknąć ją w skrzyni, opasać łańcuchem... - koleś jest równie grafopatetyczny, co ja. Jakież to słodkie, piękne, rozczulające, wiedzieć w kimś swoje odbicie!
Tomciu, bądź co bądź syn, nosiciel moich genów, nie budził tak miłych uczuć. W zasadzie więcej nas dzieliło, niż łączyło, z wiekiem przepaść się jedynie pogłębiała. Oddalaliśmy się od siebie z roku na rok coraz szybciej, on stawał się wyrodny, prostacki, ja - zaczynałem go nienawidzić. Nie była to zwykła niechęć, irytacja, która przechodzi po jakimś czasie, lecz nieprzemijająca złość i - ciężko przyznać - pogarda. 
Nie kłóciliśmy się często, z resztą - po każdej awanturze idzie ochłonąć, wybaczyć gorzkie słowa. Ale byliśmy sobie wrodzy. Irytowało mnie nawet, że pali, niczym więźniowie, grudki herdewinu, zamiast zjeść jak człowiek kulturalny (dragowski savoire vivre?), byle błahostka potrafiła wyprowadzić z równowagi. 
Dopiero teraz uzmysławiam sobie, że nigdy nie chciałem mieć dzieci, zostałem ojcem niejako z przypadku i wbrew woli, stało się to bowiem w czasach, gdy nie byłem świadomy swojej prawdziwej natury, żyłem zahipnotyzowany (przez kogo?). 
Można więc uznać, że się nie liczy, czuję się rozgrzeszony z braku uczuć tacierzyńskich. Przez cały czas trwałem w oczadzeniu, zmuszałem się do kochania Tomka, szukałem w sobie tej miłości, choćby krztyny, co więcej - byłem święcie przekonany, że osoby świadomie bezdzietne, osobniki nie chcące się rozmnażać, przekazywać swych genów, są w oczywisty sposób wybrakowane, niepełnowartościowe, bo przecież każde zwierze ma taką chęć, czuję wolę bożą, chce się parzyć, płodzić nowe pokolenia. Brak instynktu rozrodczego jawił się w moich oczach nie tyle jako sprzeczny z naturą, co jako objaw chorobowy, równie naturalny, co kilaki, szankry, guzy nowotworowe.
Nie musiałem niczego spychać do podświadomości, byłem po prostu palimpsestem, na prawdziwych uczuciach, poglądach wyrosły bzdury, starto z mego umysłu (znów pytam: kto do jasnej choroby to zrobił?) słowa prawdy i na czystej kartce napisano zaściankowe, homofobiczne brednie, konserwatywiady sprzed wieków.
Właśnie zmazałem owe dulszczyzny, narodowo - zamordystyczne ideologie, jakie cechują w dużej mierze stare baby, dresiarzy i nacjonalistów. 
Jestem, kim jestem, już się nie zmienię, żaden ze mnie tatko Polak, wzór do naśladowania, przykład; nie zostanę znów głową rodziny, nie chcę dzieci, żon, modlitw, pewna część mnie płonie w popielniczce, zwęgla się na podczaszkowej tratwie. Znalazłem siebie, choć de facto nigdy nie zgubiłem. Przebudził się kulturalny, szarmancki smok, demon w garniturze od Armaniego. Wyszedł mi z głowy. Uszami, przez nos, usta.
Koniec  ze staraniem się być grzecznym.
Cześć, jestem terror, zwierzę wyswobodzone z klatki, w której dotąd siedziałem za niewiność, mam na imię Wojna, Ogień, Gein, Marchwicki, Dahmer. Nie nazywam się wcale, podobnie jak facet, który też nagle ewoluował.
Mam pełną świadomość, iż nic nie dzieje się bez przyczyny, przypadki są możliwe jedynie w bajkach i serialach. Nie wierzę w zbiegi okoliczności, z resztą - jak mógłbym być aż tak naiwny i ślepy, by nie dostrzegać, że znalazłem się tu z woli kogoś większego od siebie, od losu i wszelkich możliwych do wyobrażenia bóstw! 
Wiedziony - po nitce do kłębka, z mentalnych manowców - na pokuszenie. 
Serce znów mi wali jak oszalałe. Wirują rosyjskie ruletki. Rien ne va plus, nie mogę obstawić, kim będę za chwilę, nawet nie próbuję zgadywać, zdaję się na ślepy los.
Temida ma w rękach miecz i rewolwer. Żadnych szans wyjścia ze słodkiej opresji. Świetnie. 
Wzbieram, powielam się, rośnie we mnie nowy, większy Florian. wychodzę ze skóry. Cudowne uczucie. 
Podchodzę do Herdziulowca, obejmuję go. Namiętnie całuję. 
W jednej chwili - światło! Nasz przewodnik, statysta stworzony na potrzeby chwili, istniejący jedynie po to, by doprowadzić nas do celu, rozpuszcza się w czarnym i wilgotnym, trącącym stęchlizną powietrzu.
Nie był człowiekiem, jak mniemam, to fantasmagorat wygenerowany przez dziecko trzymające nas w dłoniach (nie wrócimy do koszyka z zabawkami za nic w świecie, zapomnij, gówniarzu!), element dekoracji rozmontowany w trakcie trwania spektaklu, by zrobić miejsce innym, bardziej potrzebnym przedmiotom (jak choćby pozłacane krzesło elektryczne).
Patrzę w oczy swojemu partnerowi. 
Czy dotychczas byłem hipokrytą? Istnieje powiedzenie, że najbardziej nienawidzimy w innych ludziach tego, co sami skrywamy. 
A gówno prawda! Przecież nie można uważać za dwulicowca kogoś, kto dopiero teraz odkrył swoją tożsamość. Zatem - luz. Zero poczucia winy.
Dotykam torsu mężczyzny. Jestem niemiłosiernie podniecony i jednocześnie zestresowany,, moje ruchy s a sztywne i jakby wymuszone. Zdaję się być uczniakiem wygłaszającym wierszyk podczas apelu z okazji Drugiego Święta Niepoprawności. Stoję wyprostowany, jakbym połknął kij. Nie padła komenda "baczność!", jednak prawie nie śmiem się ruszyć, czuję, że muszę być poważny, śmiertelnie wręcz skupiony.
Mój chłopak, bo chyba mogę już tak o nim mówić, też jest. Zaciska zęby.
Czekamy na... mutację? Kolejne przeistoczenie? W co tym razem?
I słyszymy wreszcie, jak drżą gwoździe, dechy, cała ta grobowa łajba, sklecona na wzór statku pogrzebowego, wariacka trumna, w której chowani są piętrowo, jeden na drugim, wyłącznie zboczeńcy, fantaści, megalo - i mitomani, zaczyna pulsować. Ożyła?
Nie, bez przesady, jest teraz jak wielki, podłączony do prądu sybian. My - w jego wnętrzu, równie rozdygotani.
I przywieramy do siebie, sklejamy się potem. Nasze ciała niema się zrastają. Nie można już głębiej nie być ze sobą!
I, oczywiście, nie opisuję teraz w żadnej mierze aktu seksualnego, penetracji, czy innej czynności mającej na celu stymulację czegokolwiek o choćby lekkim zabarwieniu erotycznym. 
Łączymy się fizycznie w jeden, monolityczny organizm, nierozerwalne więzy (jak mi się przynajmniej zdaje, ech, może to tylko myślenie życzeniowe, ale chciałbym, aby takie były) obwiązują nas. Stajemy się przez to ubogaceni, przepełnieni i przesyceni (rymy dudnią w głowach jak echo) sobą nawzajem. Wyciągamy ręce, najszerzej, jak się da. Dwie i dwie,w  sumie - szesnaście, czterdzieści, milion dwieście osiem. 
I obrastają drewnem, nadpróchniałe deski przyklejają się do nich bez jakiejkolwiek spoiny. Za sprawą magii rozpada się żałosna krypa, niedo - statek parowy porzucony z powodu niedostatku swego szalonego konstruktora, niedorobiony, jak jego budowniczy.
Elementy składowe, bieda - maszty, lumpenżagle, pełne dziur i łat płótna, zetlałe i ciężkie od kurzu, przyrastają nam do ramion. Nawet ster, jeśli można tym mianem określić koło rowerowe z dospawanymi łyżkami, blaszane para - słońce mające w zamyśle psychokleciciela służyć do kierowania gigantyczną górą próchna, wzlatuje w powietrze, po czym osadza mi się na plecach.
Panują kompletne ciemności, pochodnia rozmydliła się razem z trzymającym ją autografistą, jednak widzę wszystko wyraźnie, jak kot, albo sowa. 
Oto stałem się nieokiełznawalnym drapieżnikiem. Zamiast pazurów mam igły magnetyczne, kły zmieniły się w harpuny, serce - w kotwicę. Wraz z Herdewinowcem stanowimy coś na wzór patchworkowego ptaka, a może raczej przedstawiającą go rzeźbę. 
Czy państwo, w którym najświętszym i najbardziej respektowanym z praw jest wolna, męska miłość chciałoby mieć nas w swoim godle? Czy trzeba jeszcze poczekać, zasłużyć na owo wyróżnienie zapraszając do naszego grona, ciała, świeżo powstałej komuny innych facetów? Później się zastanowię. 
Florianentown jak na razie jest zamkniętą kolonią, prawo do osiedlania się nie przysługuje nikomu z realnego świata. 
Siedem duchów, dusz poprzednich mieszkańców, bryła wisząca na spieczonym niebie, zwierzęta uciekłe ze srebrnego lasu, zmory i widziadła, wytwory wyobraźni, zwidów - przyjdzie czas, ze zabierzemy każdego z was na pokład, na oścież otworzą się podwoje Pałacu Wolności (na razie to rachityczny barak stojący w podziemiach).
Macham, machamy rękami. Nie boję się, że cała konstrukcja, jaką stanowimy, rozpadnie się nagle, boleśnie i z hukiem, jestem pewien, że przywarliśmy do siebie tak mocno, że nie rozerwałby nas nawet wybuch miny przeciwpiechotnej, czy samochodu - pułapki. 
Po prostu nie da się, jesteśmy skałą, na której można zbudować kościół, trwalszy , niż ze spiżu i bramy piekielne go nie przemogą, nie zburzy ryk jerychońskich trąb. 
Monolit, szpilki nie wcisnąć. I dobrze. Jęzory oszczerców będą się wić, niczym żmije, próbować wpełznąć do środka, opleść krucyfiks z wiszącą na nim roznegliżowaną parą. Zawistnicy rzucą klątwy, lecz ich złe oczy nie dostrzegą tego, co naprawdę ważne, istoty mojej miłości.
Krople jadu spłyną po fasadzie, blasze na dachu; czyste, czarne serce pozostanie głęboko ukryte przed światem. Nienaruszalne.
Wzbijamy się w powietrze. Skrzydła klekoczą. Betonowy sarkofag, ziemia, skorupa błękitnej planety, miasteczko obwarowane murem... 
Nie mija więcej, niż paręnaście sekund i jesteśmy ponad nimi, wyzbywamy się strachu, złudzeń, konserwaciarstwa, nie dbając o prawa fizyki, chemii, geologii, geografii, wszelkich nauk, tak szalenie nudnych i w zasadzie zbędnych, odkąd założyliśmy Uniwersytet Lotu, szybujemy ponad mieściną strachu, gdzie ludzie boją się siebie nawzajem, mordują niewinne dziewczyny za sam fakt pracy w sklepie; siedlisko indolentów i frustratów niezdolnych do podjęcia jakichkolwiek działań w celu walki z drożyzną, poza irracjonalnym i barbarzyńskim wyładowywaniem złości na ekspedientkach; dziurę zamieszkałą przez obywateli kryjących się za firankami, ksenofobiczne kreatury o zajęczych sercach. 
Strzykam śliną z obrzydzeniem. Mój partner również gardził tym miejscem. 
Wyzbywszy się formy cielesnej, niematerialni, jesteśmy teraz syjamskimi bliźniakami chmur, ważymy setki ton, choć, gdyby dało się nas zobaczyć gołym okiem, sprawialibyśmy wrażenie lekkich jak piórko. 
Konstrukcja z cementowo - ołowianej mgły i drewna nasiąkniętego srebrną do niedawna wodą, frunie pod samo Słońce. 
Pozostajemy kompletnie niezauważeni. 
Przez króciuśką chwilę przesłaniamy najbliższą gwiazdę. Dostrzegają to czułe teleskopy, rejestrują czarnoksięskie urządzenia w Instytucie Meteorologii, Astronomii i Astrologii Nuklearnej. Siedzący przy pulpitach brodaci magowie uznają odczyty za niewiarygodne, biorą za błąd, zakłócenie spowodowane trzepotem skrzydeł motyla po przeciwnej stronie globu, może nawet na trzeciej, tajnej półkuli, o istnieniu której nie wiedzą nawet jajogłowcy w Strefie 51.
Szybciej, niż zasłoniliśmy, usuwamy się ze Słońca. Poco pozostawać na widoku, tak ostentacyjnie? 
Comming out, jaki się dokonał, był przecież najnaturalniejszą rzeczą na świecie i czystą głupota byłoby szukanie atencji, włażenie z tym ludziom w oczy. 
Nie jestem dumny z imienia, narodowości, numeru buta; to nie są powody do chełpienia się. Kto się szczyci faktem bycia białym, albo ciemnoskórym? Rasiści, żałośni i godni pogardy, zasługujący na wszystko, co złe.
"Ja, jeden z was" - cytuję dawno niesłyszaną piosenkę lecąc nad kolejnym pudełkowym miastem. Uciekamy z miejsca tak odludnego, ze przesadą byłoby...
...- wspólna myśl się urywa, mężczyzna, którego jestem elementem składowym, jednocześnie mój posiadacz, jest wyznawcą filozofii rodem ze starożytnej Lakonii, karci mnie za gadatliwość. Mam nie myśleć po próżnicy, oszczędzać szare komórki na sprawy najistotniejsze: określić nasz wspólny ustrój - to monarchia teokratyczna, feudalizm, komensalizm, symbioza? Pasożytnictwo, rzecz jasna, nie wchodzi w grę. Prowadzimy spółkę partnerską, jak najbardziej jawną. Żaden z nas nie będzie królem, ani nawet kierownikiem. 
Musimy pracować bez wytchnienia, na cztery zmiany. Sen - surowo wzbroniony, przynajmniej jedno z naszych czterech oczu powinno czuwać. Jeśli zamknęlibyśmy wszystkie na raz - za moment kraje, które ledwie stworzyliśmy, zostałyby najechane przez wrogie armie sutanniarzy i ich popleczników z pochodniami w łapach, zapłonęłyby stosy, ośla maska hańby, pamiątka po nieświętej pamięci "Kaśce" na powrót przyrosłaby mu/ nam do twarzy. 
Kierujemy się nad morze. Stamtąd blisko będzie do granicy. Z ciekawości chcemy sprawdzić na własnych skórach, jaki jest świeżo odkryty kontynent (w telewizji telewizji trąbili o tym w zeszłym roku na każdym kanale - i co z tego, że pierwszego kwietnia? Może to nie był fake news?), wziąć we własne dłonie tamtejsze niebo, położyć się na bezludnej plaży . 
Ech, eksplorować dzikie lady, być Robinsonami, którzy z własnej woli zagubili się w dżungli. Każdy chłopiec niezależnie od wieku (z biegiem lat - u niektórych się nawet pogłębia!) marzy przecież, aby przeżyć tego typu przygodę, odnaleźć nie zagubione przez nikogo precjoza, wydzierać szczerozłote posążki z objęć zasuszonych watażków indiańskich, składać ofiary z dziewic podczas krwawych rytuałów plemiennych. 
Komu nie śniły się wojaże po tajemnych lądach, walki z ludożercami o kawałek mięcha, odrąbywanie głów pięćdziesięciometrowym kobrom królewskim, kto nie chciał być w dzieciństwie archeologiem (niechaj pierwszy rzuci pochodnią w gniazdo kłębiących się węży!)?
Czuję we włosach sól, chłodną bryzę. Pod nami - bezkres wody, drgawki, zygzaki, niespokojne fale. Prąd przeszywa morze, każdą kroplę w moim dwuciele. Czuję się, jakbym połknął piorun kulisty, całą ławicę błyskawic. Wewnętrzny kompas wariuje. Miałem się kierować na północ, czy...
Jest mi nieopisanie ciężko, skrzydła zdają się być z betonu. Ledwie mogę złapać oddech. Brak tchu, w płucach rosną kilkudziesięciocalowe gwoździe. 
Zdesperowany rozglądam się wokoło. Chwilę temu było tak pięknie, teraz - wręcz walczę o życie! Kompletnie straciliśmy orientację, ziemia na powrót zlała się z niebem, gwiazdy utonęły w chmurach i osiadły na dnie Oceanu Tetydy. 
Bezradnie macham skrzydłami. Nie ma najmniejszych szans, byśmy w przeciągu najbliższych godzin dotarli do stałego lądu, lodowej góry, czegokolwiek!
Nim zdążyliśmy się zorientować, nieznana siła wypchnęła nas na środek hipermorza, byśmy zginęli w jego odmętach! 
Jesteśmy zabawkami w łapach bożków. Siedmiobryła karze nas za swoje grzechy, sadystka, znęca się bez powodu. Choć nie zrobiliśmy kompletnie nic złego, jesteśmy dręczeni, dusze zmarłych mieszkańców kolonii, pieprzone potwory, postanowiły potorturować nas, odebrać nadzieję na ucieczkę. 
Ostatnie, co dudni mi w głowie, to słowa Tainted love - "once I ran to you (I ran), now I run from you".
Kiedyś byłem podekscytowany, zamieszkałem na kompletnym zadupiu z rozkoszą. Teraz, gdy z odrazą opuszczam to miejsce bez oglądania się za siebie, skurwielskie demony psują mi, NAM szyki. 
Czemu uciekam i nie mo...
Pokraczny, sklecony ze śmieci Ikar, postać z mitu o przemijaniu, legendy, w której nie ma pozytywnych bohaterów, wzorów do naśladowania, a występują jedynie szczury, utopce i ślepcy; spada z łoskotem do wody.
Pluusk! - rozlega się, jak to mówią anglojęzyczni, in the middle of nowhere.
Pośród dziennej ciszy głos się rozchodzi. Niknie. Głęboko, coraz głębiej, do uszu, nosa, ust i oczu wsypuje mi się sól. Całe garści soli.
Ciężko, tak ciężko...
 
XIV. Skracanie odległości
 
Heptagon pokrywa się bielmem, dusze starców wsiąkają w niebo. Tak powinno być, to odwieczne prawo natury, zwykłą kolej rzeczy.  
Szczątki skrzydeł, to, co jeszcze niedawno było Nautilusem 86, unoszą się an wodzie. 
Mężczyzna wychodzi na brzeg. Zdejmuje i wyżyma przemoczoną koszulę. Klnie pod nosem.
Rozejrzyj się, Flor. Kraina rozpadu - tak śmiało można by nazwać tę wyspę. Nie ma jej na żadnej współczesnej mapie, kartografowie postanowili ja wymazać ze starych. Nie ma potrzeby uwzględniać miejsca, które półistnieje, jest zawieszone na granicy dwóch światów - nocą odchodzi w przeszłość, z pierwszymi promieniami porannego słońca jest o całe tysiąclecia przed obecnymi czasami, wybiega naprzód.
Pozornie tego nie widać, jednak przyjrzyjcie się ludziom: szarzy, przedwcześnie postarzali. Ich skóra niemal pokrywa się rybią łuską typu arlekinowego. 
Więdną po zmroku, mumifikują się i trwają tak do rana. Następnie zostają odrodzeni w nieco innej postaci, mężczyźni staja się kobietami i na odwrót. 
Najwięcej jednak osób - ma obie płci na raz. Obojnacy stanowią , jak w Indiach - hijra, odrębną kastę, są szanowani przez "zwykłych", jednopłciowców. Snują się bez celu w kolorowych sari i kimonach, dokarmiani przez kogo popadnie, cierpiący wieczny głód; wygłaszają nieudolne proroctwa, hipotezy sprzeczne z zasadami logiki i wiedzą z zakresu fizyki i patachemii, deklamują quasi - wiersze, opowiadania świńsko - erotyczne. Spoglądają w przyszłość i choć widzą tam jedynie czarną dziurę, otchłań ziejącą ze szklanych kul, mają się za mędrców, rade astrologów, oświeconych profetów.
Władca wyspy, samozwańczy Napoleon X Bokassa, śmiało mógłby otrzymać Złotego Muammara, nagrodę przyznawaną za wybitne osiągnięcia w dziedzinie zamordyzmu najbardziej okrutnym tyranom; w przeszłości szesnaście razy był kobietą, osiem - obojnakiem. Wypiera się jednak, surowo karze za choćby sugestię, że kiedykolwiek nazywał się Edyta, Jadwiga, czy Barbara; miał męża - zegarmistrza, Krzysztofa Łućko.
Kampania Przeciw Polipłciowości, założona w ubiegłym roku przez dwóch homofobów (dziś obaj są kobietami i tworzą szczęśliwy związek partnerski) uległa, z braku członków, samorozwiązaniu. 
Mężczyzna idzie wolno. Całe ciało boli od upadku. 
Czujesz, Florku, jakbyś był workiem mączki mięsno - kostnej. Trudno się dziwić - woda była twardsza od stali.
Podchodzisz do przypadkowej kobiety. To nowe wcielenie Androgyne, twoja prawdziwa matka, syjamska siostra, kompletnie niepodobna z twarzy do nikogo z rodziny.
Łapiesz ja oburącz za szyję i dusisz z całych sił. Mocniej!
Przestała oddychać, upadła. Może nie żyje, ale nie szkodzi się upewnić. Dobij kamieniem, niech będzie jak w jednej z Ballad Morderców. Tu nie rosną co prawda dzikie róże, ale to szczegół.
Obmacaj ja teraz. Wiem, nie sprawi ci to przyjemności. Staraj się nie myśleć o obrzydzeniu.
Jest suwak? Nie? Może na plecach, odwróć ją. No, teraz rozsuń skórę. Musi pasować, nie może być zbyt luźna, ani przyciasna.
O, widzisz -  idealnie. Teraz jesteś stuprocentową kobietą. 
Idź przed siebie, gdzie oczy poniosą. Graj mordercze ballady na ulicach, żebrz o miskę herdewinu. Takiej lasce nikt nie odmówi. 
Patrz- mężczyźni oglądają się za tobą. Zwracasz uwagę nawet gejów, kastratów, ślinią się do ciebie mnisi, byli papieże, dziennikarze Radia Virgin. To dobrze.
Czekaj na zmierzch. Nie rozwiejesz się, jak inni. Jesteś przecież z innego świata, Flo. Nigdy w to nie wątp, nie zapominaj. 
Beton wśród płatków śniegu, granit między lodowymi rzeźbami. 
Tylko nie wywyższaj się z tego powodu, staraj się zachowywać naturalnie. Mów mało, niech nie zdradzi cię ciągle zbyt niski jak na kobietę, głos. I nie garb się, do diabła! 
Bądź niepoważny. Kiedyś przecież musisz. Zacząłeś trzecia połowę życia, trafiłeś na trzecia stronę Ziemi, ukrytą półkulę. 
Tu wolno myśleć jedynie o kompletnych bzdurach: złapaniu Słońca w dłonie, za nogi, o oczach z wysuwanymi szufladami. Więc rób to, kochana. 
W ciągu półtorej doby przemierzyłeś nieskończenie wiele iluzorycznych światów, twoje życie zaczynało się i kończyło; byłeś, sam o tym nie wiesz, dzieckiem, kilkoma kobietami na raz, w twoim umyśle lęgły się zwierzęta; trwały przez krótkie chwile jedynie po to, byś je uśmiercił, z utęsknieniem wyczekiwały tego. Głowa, niczym kuferek iluzjonisty, mieściła w sobie para - magiczne rekwizyty. 
Nie jest to zasługą i winą narkotyku, którego nadużywałeś; odludzie, zbrodnia popełniona bez celu, przeistoczenia, jakie dokonywały się na twoich oczach, wszystko to sprawiało, że zwyczajnie nie dało się być normalnym.
Nautilus 86 - bis spoczywa na dnie rzeki, której nazwa jest groźna i święta, jej wymówienie może zesłać na człowieka wszystkie plagi świata (znowu!).  
Nie da się go scalić. I dobrze. Niech gnije. 
Nie uciekaj, Florku. Trwaj, walcz, przegrywaj. Do tego jesteś stworzony, cokolwiek zaplanujesz - musi się skończyć porażką. 
Jutro wrócisz od dawnej formy - męsko - żeńskiej. Gorzko zapłaczesz. Do końca wszystkich żyć, jakie ci pozostały, będziesz unikać luster, szyb, nie przejrzysz się nawet w tafli wody. 
Pielęgnuj blizny, pilnuj, by odrastały jeszcze głębsze. To cudowne pamiątki po tym, czego nie miało prawa być, a co zaistniało wbrew logice.
Nie myśl, dziewczynko, to grozi trwałym paraliżem. 
W szarych komórkach tworzy się herdewin. Niedługo ułoży się w kolejne opowieści, przekształci w mity. Obrazy przemówią ludzkim głosem, zapłoną łodzie - trumny. 
Na niebie zabłyśnie nowe oko. Równie puste, co poprzednie. Zamiast rzęs będzie mieć noże.
Ludzie odwrócą się z pogardą. 






Report this item

 


Terms of use | Privacy policy

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1