17 february 2018
Gwóźdź w zapalniczce cz. I.
"Kill pigs by letting them become shit peantus"
John Frusciante
I
Dźwięk jest czarny. Wrzyna się głęboko w skórę, meble, w firanki. Każda nuta skrzy się, błyszczy.
Jestem otulony. Wodą, muzyką, hałasem dobiegającym z wnętrza czaszki. Dźwięki splatają się ze sobą, wkręcają mi we włosy.
Wyciągam się jak długi na wersalce. Wodospad iskier. Słyszę i czuję, bo jestem w nim. Próchno i plewy sypią się w oczy.
Korniki w belkach stropowych tańczą wraz ze mną. Statycznie. Wszystko wiruje, wibruje, a jakby stało w miejscu. Płynie, rozpływa się, a ciągle trwa. Panta ryj.
Uśmiecham się w duchu. Zatrzymanie się w tańcu, zastygnięcie podczas piruetu. Automumifikacja.
Na strychu - widzę oczami wyobraźni - staryzne kozaki i portki wycinają hołubce. Legiony zabawek przyłączyły się do fiesty. Słonik na biegunach potrząsa trąbiastym łbem do taktu. W zeszytach z podstawówki kołyszą się litery.
Zdejmuję gumofilce. Nie będę przecież leżeć jak kompletny lump, w buciorach. W krzyżu łupie. Nazapierniczałem się przy drzewie.
Patrzę na lewą stopę. Esy - floresy z brudu. Gdybym był choć trochę wierzący, uznałbym to, co widzę za cud, objawienie. Czarna Madonna, czarny anioł.
Zarys postaci. Ale bez Dzieciątka. Kontury kobiety, jakby od niechcenia naszkicowane na serwetce (chciałbym poznać nazwisko rysownika!).
Sięgam po długopis. Dorysować jej wąsy, czy rogi? Wiem, najlepiej - orli nos. Będzie przypominała Wandę.
Chichocze. Obrazobórstwo - "Szkice syfem"- odnaleziona niedawno, zapomniana powieść Sienkiewicza.
Nieświęta śmieciara, złośliwie zwożąca najprzeróżniejsze paskudztwo do Betonowej Lodówy. Chamica nie chcąca wydać kluczy. Muszę potem odrywać deski i włazić przez otwór okienny, wyszuflowywać rupiecie.
Prostaczka do kwadratu, suczka ogrodnika. Robi to złośliwie, na zasadzie "jak nie będzie mój - to niczyj, a już na pewno nie wasz".
Ja też nie odpuszczę, niech nawet nie łudzi się, że pozwolę zawłaszczyć dom. Nie znam nikogo, kto oddałby go walkowerem jedynie po to, by uniknąć sprzeczek z heterą. W końcu jest coś warty, nie? Chociaż niewykończony - raczej nie kosztuje dwa pięćdziesiąt plus VAT. Prędzej podpalę wysypisko, niż pozwolę się okraść w majestacie prawa. O ile, po ostatnich zamieszkach legislacyjnych, istnieje coś takiego jak prawo. Może jest tylko twór kodeksopodobny, dopuszczający pełną uznaniowość wydawanych przez sądy wyroków? Wcale bym się nie zdziwił, jakby to okazało się prawdą. Sprawa ciągnie się już... który rok?
Dziadkowie finansowali, Rysiek, a nawet ojciec za młodu tyrał na budowie, teraz prostaczka zasypuje budynek śmieciami i nie można jej nic zrobić. Właściwie nawet nie trzeba, bo i po co? Znikoma szkodliwość społeczna czynu, niedokończony dom gdzieś na skraju Puszczy Denackiej to przecież nie Sejm, ani inny Belweder. Rudera w miejscu zapomnianym przez cywilizację? Błahostka, można ją nawet rozebrać bez występowania o pozwolenie. Albo podpalić.
... kurczę - coraz częściej nachodzi mnie myśl, by to zrobić. Ale zaraz się opamiętuję: dostałbym wyrok. Suka zatriumfowałaby. Lata odsiadki za zrobienie na złość. Sobie przede wszystkim.
Ktoś musi być mądrzejszy. Więc silę się na rozsądek. Z resztą - to byłoby najzwyczajniej w świecie - bezdennie głupie. Przecież kiedyś do diaska musi zapaść ostateczny wyrok; taki, od którego nie przysługiwałoby już odwołanie. Choćby i w Strasburgu. Lub u samego papieża.
Przypatruję się bazgrołowi. Pot, brud, długopisowe mazańce. Wandzia jak żywa. Chyba nie będę myć stopy przez miesiąc. Pokażę Neli, jakie cudo się stworzyło. Potem - zdrapię to - to pumeksem. Do krwi. By ,,ją" bolało, zdychała w męczarniach.
Wiem - niepoważne zachowanie. Czasami nic innego nie pozostaje. Uśmiech pomimo zaciśniętych zębów. Choć serce krwawi.
Tfu, gadam, jakbym naoglądał się cierpiętniczych memów skierowanych i tworzonych przez nastolatki.
Za oknem - wiosna subpolarna. Klimat nie rozpieszcza. Co ja, kurde, mieszkam na polskim biegunie zimna? Przecież tu nie Suwałki.
Jak byłem dzieckiem, zdaje się, lato przychodziło szybciej. I było barwniejsze, bardziej wyraziste, nie jak ze starej, niewyraźnej odbitki. Teraz rodzi się w bólach, zdeformowany potworek. Od wielu miesięcy widać główkę, ale on postanowił podroczyć się z nami, uznał, że zostanie jeszcze przez jakiś czas w stanie zawieszenia. Łypie wodnistymi oczkami, uśmiecha się bezzębnie widząc, jak psioczymy na niego, otulając się paltami, chorując na grypy.
Dmucham kłębem dymu. Jakbny w odpowiedzi - z góry sypie się świetlisty pył. Chata pragnie nawiązać ze mną kontakt, czuję to od lat. Chylący się do ziemi trup po prostu chciałby jeszcze z kimś, przed niechybną śmiercią, pogadać. Łasi się do mnie, mruga oczkami.
Mniemam, że budynki, w ogóle - przedmioty, materia nieożywiona, nie mają duszy, tylko intelekt. Jeden, wspólny, rozdrobniony. Świadomość podzieloną na miliardy rzeczy. Wtopioną w nie.
Często w myślach dotykam owej hiperjaźni. Głaszczę ją. To wyjątkowo miękki plusz.
Nie jestem, oczywiście, panteistą, wspomnianej istoty nie traktuję jako boga. To coś w rodzaju megabytu. Nie mam pojęcia, jak inteligentnego. Może ma rozum psa i dlatego się łasi. Albo jeszcze lepiej - to drapieżnik i robi wszystko by nas, ludzi, pożreć. I to przez niego jesteśmy śmiertelni, za sprawą owej kreatury nękają nas choroby.
Niech nad ty zagadnieniem głowią się mądrzejsi ode mnie. Rzuciłem hipotezę. W przestrzeń, z dachu najwyższego budynku w pobliskim miasteczku. Kto złapie myśl - będzie zobowiązany ją sprawdzić; rozwinąć, bądź obalić.
Szukam światłego gapy, by go unieszczęśliwić. Może znajdzie się taki, nie straszne mu będą odmęty racjonalizmu, meandry logiki. Wypłynie na szerokie wody, albo utonie, odkryje na nowo Amerykę, bądź skończy jak wielu - jako szkielet porośnięty glonami.
Ja się boję uderzyć o dno. Jest wyjątkowo twarde i gorące.
Nie myślę w ciągu dnia przez dłużej, niż godzinę. Obawa przed przegrzaniem obwodów. Szaleństwo zostawiam artystom i filozofom. To przecież dla nich buduje się szpitale psychiatryczne. Dla twardo stąpających po ziemi są Betonowe Lodówy, wszelkiego rodzaju ciemnice, supermarkety. Miejsce, gdzie sprzedaje się idee, szept bez słów, gdzie byle kamień jest na wagę platyny, kosztuje krocie.
I klatki pełne piór. Przeszłości. Nadziei, ze to, co zdołało się wyrwać z więzienia - poradzi sobie, przeżyje. Że może nawet się powieli. Wróci bogatsze. W bardziej jaskrawych barwach.
II
Pod rzeźbą - pomnikiem porszawki siedzi Jarek. Minę ma, jakby mu na chałupę spadł radioaktywny meteoryt wystrzelony z zaświatów przez Kim Dzong Ila.
Trudno się dziwić - wpadł, chłopina, jak śliwka w kompot. Nawarzył go z makówek i będzie teraz musiał wypić, niezależnie od ewentualnych konsekwencji. Dostanie rozstroju żołądka, zwymiotuje, czy umrze - trudno, trzeba ponosić konsekwencje swoich wyborów, przewidywać skutki.
Obaj mamy z tym problem. Ale to na nim ciąży od dwóch tygodni wyrok śmierci. Lekko niewesoła sprawa.
- Cześć.
- Cze. Go chcesz?
- Zgadnij.
- Mówiłem - oddam po żniwach. Teraz patrz - grosza przy duszy. Zero. Spłaszczone.
- Dobra, dobra. Kiedy będą rozbierać? - klepię obły kuper porszawki.
- Bo ja wiem? Przed zimą, albo na wiosnę. Nie spieszy im się. Tyle czasu stała... Z resztą - Kulczak jeszcze nie odlany. Ile się taki posąg robi?
- Mnie pytasz?
- Niedowład organizacyjny. Andrzej będzie z mosiądzu aż spod Kluczborka. A to - tu mój kolega trącił łokciem rogate drzwi wozu - pójdzie zwyczajnie na złom.
- Szkoda, jakby nie liczył. Sami durnie w Radzie Gminy - co im przeszkadzał wóz? Miejsce na cokole zajmuje? To ustawcie drugi, większy, pod remizą. Albo koło sklepu. I będzie stykać.
- Pierwszy w Polsce pomnik porsche. Rysiek, przewodniczący, pieprzył, że ta marka nie jest zakorzeniona w świadomości rodaków, zwłaszcza mieszkańców wsi, mało kto jeździ takim burzujskim autem, a w ogóle to trzeba Kulczaka uhonorować. Bo wiesz - Kul-rol założył, miejsca pracy... Bo działał lokalnie. A to - tylko szpeci. Wrak na postumencie - co ma niby symbolizować? Że w kraju niby taka bieda? Albo - co? Pomnik złodziejstwa? Niepedagogiczne.
- Pieprzy jak rasowy komuch. A przecież młody, nie ma prawa pamiętać czasów "wicie, rozumicie".
- No. Nawijał jak towarzysz. Ogolić na łyso, okulary na pysk - i będzie Gierek. Sorry - Gomułka.
- Rada sołecka powinna nie pozwolić. Od czego oni są? Przecież to nasza wieś, a nie, kuźwa, biurw z gminy. Wójt se może...
- Widzisz - takie durne mamy prawo. Weszła niedawno jakaś ustawa antykomunis... dekomunizacyjna i wszędzie sprawdzają pomniki. Czy zgodne z obecnie obowiązującą linia partii rządzącej. Katoprawicowe. I leci to hurtem, wywalają jak za Stalina - kto nie z nami, ten przeciw nam. Watykański skansen, mówię ci. Co nieprawomyślne, zbyt świeckie - won. I nawet nie do lamusa, po jeszcze, nie daj, Panie, znowu zmieniłby się ustrój i ktoś by wyciągnął artefakt. Trzeba od razu na śmietnik, albo złomowisko. Wcześniej - pobić w drobny mak, by nie ostała sie żadne część. Załatwić na amen, jak syrenę sport.
- Durnota. Co im przyjdzie z uczczenia Kulczaka? Nabab, forsy miał jak lodu, pewnie córka posmarowała gdzie trzeba, żeby zrzucić porszawkę. Bo za mało religijna? Jezu - Średniowiecze.
- A co myślisz - że on tak do kościoła chodził? Widział go kto? Ale nie wychylał się, dobrze żył z czarnymi - i proszę - sam biskup go chował. ale żeby pomnik?
- Najlepsze będzie, jak po pocięciu znajdzie się prawowity właściciel. Jakiś bogaty Niemiec, albo Czech. I zażąda odszkodowania.
- Niby jak? Psy szukały. A co - to ma VIN? Zgnił, ryby zgryzły do gołej blachy. Resztę załatwiła ruda... Właściciel pewnie ma już czwarte, albo i piąte porsche. Zainkasował odszkodowanie. A może i sam utopił dziada.
- Co ty? Na części by rozebrał, jakby to było tylko kradzione. Nie musiał marnować sprzętu za tyle kasy. Albo by przebili numery i do tej pory by jeździła, ślicznota.
- Przecież szukali, z georadarem. Płetwonurkowie - też. I co - nikt się nie znalazł. Nawet kości...
- Bogdan miał rację. Mówił, że popełnili w nim morderstwo, ale było przy tym tyle krwi, wiesz - uwalane fotele, tapicerka, nie dało się doprać - i pozbyli się trefnego fantu.
- Bogdanowi to się życie z amerykańskim filmem pieprzy. Nie mogli doprać tapicerki i utopili auto z silnikiem, błotnikami, po prostu kompletne? To byliby debile, nie złodzieje.
- Wiem! Jakiś małolat chciał się przejechać, ukradł, ale bał się konsekwencji, wiesz - że pały dojdą po śladach, że to on, w dodatku nie miał dojścia do paserów, kontaktów ze światem przestępczym, przestraszył się i utopił.
- Bzdura. Policja też obstawiała początkowo tę opcję. Ale uznali, że taki gówniarz prędzej by podpalił, żeby było bardziej widowiskowo. Z fajerwerkami.
Zamyślam się. Ileż to już lat minęło, od kiedy tu stoi? Siedem? Osiemnaście?
Wystający z jeziora garb pierwszy zauważył Jankowski. Wiecznie chłodna, sina niczym denaturat tafla Biełudy (wyjątkowo "adekwatna" nazwa) i dach auta.
Zaraz wieść o niecodziennym znalezisku rozpełzła się po wsi. Żądni sensacji ludzie zaczęli gromadzić się na brzegu. Zlazła się brać gapiów. Zaraz ktoś, nie wiadomo, po co, zadzwonił na policję. Przyjechali po paru godzinach. Potem - strażacy. Wyciągnięto biedaczkę. Topielica, podczas tej mało delikatnej akcji, skorodowana do cna, złamała się na pół.
- Porsze ... - załamywali ręce rolnicy, którym w życiu dane było prowadzić co najwyżej władimirca.
- Co ją wypchnęło? Musiała leżeć na dnie kilkadziesiąt lat, by tak zardzewieć.
- No, przegniła całkiem.
- Ekshumacja...
- Żeby tak ruda zżarła..
- No. I to markowy wóz. Syreny by nie było szkoda.
- Musi jakieś ruchy tektoniczne pod dnem, dwie płyty się zderzyły - i to, co na nim zalegało - poszło w górę.
- Bzdura. Musiałoby być trzęsienie ziemi. A czułeś coś?
- Skąd!
- To nie truj. Ruchy tektoniczne! Wulkan podwodny! Cisza, spokój przecież...
- To co - może sama wylazła?
- Przecież to nawet nie jest syrena...
- Mówiłem przecież, że nie. Tylko porządny samochód.
- Jakby pokazała się z piętnaście lat wcześniej - jeszcze szło by naprawić.
- Może poziom wód się obniżył?
- To se wejdź i zobacz. Tylko się nie utop.
Zawezwana przez policmajstrów laweta odwiozła truchło na parking strzeżony. Ludziska rozeszli się do domów dziwnie skwaszeni, jakby każdy był świadkiem dramatycznego wypadku. Oto na ich oczach wyłowiono zwłoki topielicy. W stanie daleko posuniętej dekompozycji. Ech - takie marnotrawstwo!
Gdyby którykolwiek z posiadaczy siwków i rowerów bałtyk oraz ukraina wiedział, że w pobliskim jeziorze dogorywa skarb - w te pędy poleciałby wyciągać, ratować choćby jeden błotnik, reflektor, ba - klamkę.
A tak - przepadło wszystko. Byli świadkami prawie że przetopienia regaliów królewskich Rzeczpospolitej. I to na co! Na kupkę syfu, bezwartościowy szmelc.
Perła rzucona na pastwę bezrozumnych ryb, raków i żab!
Odstawszy przepisowy - nie chcę skłamać, ale chyba rok - na parkingu strzeżonym, porszawka jeszcze bardziej się zdekomponowała. Wystawiona na działanie czynników atmosferycznych, cienka jak papier blacharka zmieniła się w brunatnobeżową maź. Dosłownie - stała się płynna, nie kruszyła się, lecz przeciekała przez palce przy próbie byle dotknięcia.
Potem nastąpiła wielomiesięczna flauta - w sprawie odnalezionych resztek auta nie działo się nic. Właściciela nie odnaleziono, VIN - zgnił, dyskusyjne było nawet, ile czasy wrak przeleżał pod wodą - trzydzieści lat? Więcej?
Wreszcie sprawą biednej trzystapięćdziesiatki szóstki - bo taki numer nosił ów model - umorzono z powodu niewykrycia sprawcy. Niewykrycia kompletnie niczego.
To, czego nie zniszczyła do reszty woda, rdza, żałosne resztki leżące pod chmurką, wystawiono w końcu na przetarg. Taka procedura.
Komu na zadupiu potrzebny zezwłok? Nikt nie złożył oferty, by zanabyć stuttgardzkie ścierwo.
Drugi przetarg także zakończył się porażką. I następne. Gdy już - już miano przeznaczyć porszawkę na śmietnik, bo i kto przy zdrowych zmysłach taszczyłby ją pięćdziesiąt kilometrów w jedną stronę na najbliższe złomowisko, by wziąć nędzne parę złotych? Nie opłaca się odpalać silnika lawety.
Gdy już prawie - prawie porszawka dokonała żywota drugi raz, Cherczyna, malarz, grafoman, filmowiec - samouk, a przede wszystkim - rzeźbiarz, najważniejszy, najsłynniejszy (bo jedyny) lokalny artysta postanowił ratować doczesne szczątki samochodu od niechybnej zguby.
Włodarze gminy, policji, SANEPIDu, choroba wie, czego jeszcze, machnęły ręką na obowiązujące procedury. Wydano mu truposzczaka kompletnie za darmo. I po kłopocie. Chciał brać szmelc - niech bierze. Możemy jeszcze dorzucić rozbitego malucha, którego podczas pijackiego rajdu skasował Józek Rudzki.
Przywiózłszy na bitce samochodowe ochłapy, zrzuciwszy je pod stodołą, wszechartysta zabrał się do pracy.
Czegóż on do nieszczęśnicy nie dospawał! Agregat prądotwórczy, powojskowy, kupiony z demobilu i popsuty dziesięć lat temu, kineskop telewizora neptun (no dobrze - to akurat przylepił smołą), stare garnki, miski, pług, brony, a nade wszystko - widły i kosy. W ilościach hurtowych. Pełne ujeżenie drzwi, maski i dachu.
Auto przepoczwarzało się, obrastało w wieś, śmieci, w dziwność. Traciło swój szlachetny kształt, by nie przybrać żadnego, stać się superhybrydą o tysiącu twarzy, pysków, z każdej strony wyglądać inaczej.
Można było dostrzec w niej kontury pancernika, jeżozwierza, czołgu cierpiącego na wodogłowie.
Przedmiot wywołujący u patrzących nań osób nieskończenie wiele złudzeń optycznych. Ich rodzaj - zmienny osobniczo, zależny od wieku, płci, a nawet samopoczucia widza.
Bezkształt, rzeźba, której de facto nie ma, bo rozpływa się na miliardy innych rzeźb. A wszystkie są jednością, Są sobie równe. Dogmatyka niemal kościelna.
Może właśnie dlatego porszawka była, bardon - jeszcze jest mi bliska? Bo, domyślawszy się istnienia Ducha Rzeczy, najmocniej odczuwałem go właśnie w tej jednej, jedynej wielorakiej, wymykającej się logice rzeźbie?
Drogi niegdyś wóz, z nieznanych przyczyn zatopiony w jeziorze na odludziu zostaje przekształcony w model Wszystkiego, pomoc dydaktyczną dla przybyszy z innego wymiaru, którzy nic nie wiedzą o naszym świecie. Z niej mogą wyczytać każdy, najdrobniejszy nawet szczegół.
- Co to ma niby przedstawiać? - zapytał sołtys.
- Abstrakcja. Tyle. Spawalnictwo bezprzedmiotowe.
- I bezhołowne. Dzież ty chcesz to stawić? - zaciągał z ukraińska Demianiuk.
- Pniaka się wyrwie.
- Jakiego?
- Po Drzewie Jurasza.
- Chyba żeś zgłupiał!
- A tak. Śladu nie będzie. Z czasem ludzka pamięć się zatrze, zostanie tylko to. Symbol nowych czasów. Walka na pomniki, jak dawniej: spadał Stalin, potem Lenin, na to miejsce, na ciepły jeszcze cokół gramolił się jakiś żelazny biskup, kardynał z brązu. Zastępowanie pamięci. Zetrze się gumką myszką to, co złe. Nieostygłe miejsce zapisze się nowym, wyraźniejszym drukiem. I będzie na zawsze, nie do zmazania. Nasza wieś bez rzeźby stanie się ... jak nie przymierzając Paryż bez wieży Eiffela. Nie do pomyślenia.
- Czego ci zależy?
- Bo mam dość łatki. Wieś, gdzie żyli zbóje, pniak po dębie, na którym powieszono herszta - zabójcę kasztelana Zamojskiego.
- Dawne czasy. Historia...
- Dawne - nie dawne, ale widzisz - ciąży. Powiedz , skąd jesteś, to zaraz, pierwsze skojarzenie - jakie? "a, to tam, gdzie ci mordercy..." Jak psy Pawłowa - klik! I na dźwięk nazwy ludziom to się włącza w głowach. Nierozerwalne połączenie, jak Żarnowiec - elektrownia atomowa.
- Naprawiacz się znalazł...
- Żebyś wiedział. A i miejsce dobre. Poczesne. Ustawisz rzeźbę i każda szmata co przejeżdża, pała - nie pała, turysta - nie turysta, chce, czy nie - musi zobaczyć. Wiesz, jakie to jest ważne dla twórcy, by jego prace były dostrzeżone, nawet mimowolnie?
- Toż to szkarada. Wstydu se narobisz.
- Ale wyraziste. Uosabia chaos, jakim jest świat. Plątaninę wszechrzeczy. Do tego - upadek wartości, bezsensowne zniszczenie czegoś cennego.
- Hasiora naśladujesz? Tu widzę - o! - płonące ptaki. Jakby oblać benzyną całość i podpalić - nikt nie zorientowałby się, że to ty jesteś autorem - stwierdziłem dość przytomnie.
- A masz tu znawców? Sami, kuźwa, krytycy sztuki! - obruszył się twórca wskazując na członków rady sołeckiej.
- Człowieku - Jurasz to część naszej historii! Jego by uhonorować! Może jakaś dotacja z województwa...?
- Dobra - niech będzie! Wyleje się fundament, wymuruje z pustaków cokół i pierdolnie na nim: "Kazimierzowi Walentemu Juraszowi, synowi ziemi armalnowickiej - naród". Wilk syty i owca cała. Może wycieczki będą zjeżdżać, robić zdjęcia? Bo teraz co im pokażesz - resztki pieńka z hubami?
- Gdzie resztki? W ziemi mocno siedzi. Dobrze ukorzeniony.
Narady trwały przez blisko dwa tygodnie. Wreszcie ustalono, że i rzeźba będzie i pień po niesławnym drzewie straceń - zostaje. Przesunie się go tylko nieco w lewo, coby z szosy był lepiej widoczny.
Napis nie powstał żaden - bo i kogo tu czcić - pospolitego bandytę?
I tak koegzystowały obie pamiątki, aż do niedawna. Symbol sprawiedliwości i bezkierunkowej dewastacji. Były niejako posągami śmierci, utraty.
"Vanitas, vanitatum, et..." - wydrapał jakiś szczyl na świeżym tynku. Dalszej części sentencji nie znał, albo też został spłoszony.
Niedokończone przysłowie, niedognite porsche. Jedynie pustka - bliska i żywa, wręcz namacalna. I głos z wnętrza rzeźby - wyraźniejszy, niż kiedykolwiek.
Prośba o ocalenie, czy eutanazję? Nie wiem.
II.
Nocny zaduch. Matka mamrocze coś przez sen. Pewnie znów ma siedem lat i uczestniczy w wypadku pociągów na trasie Drawsko - Mygocin.
Słynna katastrofa kolejowa, w której zginęło trzynaście osób już na zawsze pozostanie w jej pamięci. Koszmarne obrazy powracają niemal co noc. Sny szatkowane blachą, broczone krwią.
Sny pełne krzyku, czarne od gorąca. Tragedia zarejestrowana najczulszą kamerą. Bezustanne wciskanie replay, mimo woli.
W izdebce - słyszę przez zamknięte drzwi - harcują myszy. Ironia losu - zwierzątka się nie boją wejść. Nas, ludzi obowiązuje tabu, jesteśmy związani klątwą. Ile pokoleń to trwa? Od jak dawna nikt nie śmie usiąść?
Cyrk, komedia, zabobonność, ciemnogród - powiedziałby ktokolwiek z zewnątrz dowiedziawszy się, że w dwudziestym pierwszym wieku, w sercu Europy, na zadupiu co prawda, ale jednak w Unii i NATO, pewna rodzina mieszka w staryznej, ledwie dwuizbowej chatynce i gnieździ się w jednym ciasnym pokoiku, bo drugi, malutki, jest od lat zamknięty na głucho. Groźny i przerażający.
W pustej (nie licząc myszy i kilogramów kurzu, oraz pajęczyn i taborecika) izdebce jest Złe. Wisi nad nią klątwa, diabli wiedzą kiedy i przez kogo rzucona.
Raz, w dzieciństwie, widziałem przez szparę w drzwiach wnętrze przeklętego pokoiku. Stuletni, albo i starszy taboret stojący na środku. Żółto - białe ściany, na których nie wisiał najmniejszy nawet obrazek, czy krzyżyk.
I nic więcej. Kompletne odczłowieczenie owego miejsca. Klimat niczym w celi więziennej, celi mnicha - eremity, pokój przesłuchań, albo komorze gazowej. Równie "przytulne" miejsce.
Wejść do izbiny - absolutnie zakazane, tym bardziej usiąść na stołku. Bo pokręci, śmiałkowi, który, niepomny ostrzeżeń usiłowałby naruszyć sacrum, groźna i budzącą szacunek mistykę zakurzonej klitki, ręce i nogi wygięłyby się w pałąki. Natychmiastowy atak nieuleczalnego reumatyzmu - kara za zbytnią pewność siebie.
Próbuję się połączyć w myślach. Wstyd się przyznać z kim, a raczej - z czym. Z duchem zaczarowanej rzeczy, której nie można używać zgodnie z przeznaczeniem. Z taboretem, gdzie pomieszkuje odłamek wszechjaźni materii nieożywionej.
Myślę też o tym, czy istnieje zbuntowany genius loci, złośliwy i antyopiekuńczy duszek owego miejsca. Jeśli tak - dlaczego się zbiesił? Moi przodkowie byli dla niego niedobrzy? Oraz- w jaki sposób?
Cisza przerywana chrobotem. Czy myszy są klątwoodporne, mogą bezkarnie harcować po izbie? Chyba omija je los brata prababki. Jak mu było... chyba Heniek. Usiadł, śmiały dureń, na taboreciku. I już nie wstał. Jęczącego i obolałego paralityka zniesiono, ba - ściągnięto z przeklętego mebla.
Potem, według niepotwierdzonych informacji, legend wręcz, bolesnych jak choroba, reumatoidalnych zapaleń stawów, które jednak przeszły z czasem, doświadczyło od trzech do siedmiu członków mojej rodziny.
Dziś wszyscy rzekomi pokręceńcy od dawna nie żyją, więc trudno dociec prawdy. Nie sposób spytać u źródła.
Jestem w miarę młody - nie powinienem być strachliwy. Co to za facet, który boi się taboretu? Idiota rodem ze Średniowiecza, nie mężczyzna.
Przysięgam na honor, na wszystko, co dla mnie ważne, że codziennie planuję i marze, by wejść z siekiera i porąbać mebel z (ani chybi!) diabłem w środku. Ale... kto widział klucz od "komnaty strachu"? Chyba jeszcze Rysiek. Albo dziadek.
Wezwać ślusarza? Za co? Wyciąć dziurę piłą motorową? Matka się nie zgodzi. Smród spalin w izbie, trociny lecące na prawo i lewo, a przede wszystkim - lęk o jedynaka. A co, jeśli stanę się karykaturalnie garbatym, chromającym kaleką? Jeśli stracę zdrowie - wszystko pójdzie w czorty, obróci się wniwecz.
Kawałek pola - kto obrobi? Sąsiad - tak, ale za ile? Przecież nie charytatywnie, trudno posądzać go o zbytni altruizm.
Tak więc - pat. Na razie. Przyjdzie czas, że ktoś lub coś rozwiąże tę sytuację. W tę, lub wewtę.
Światła. Otwieram szerzej oczy. Może mi się zwidziało. Patrzę w szybę, czujny, jak drapieżnik podczas polowania. Zasadzam się na ofiarę. Znowu błysnęło! Która jest? Pierwsza?
Po cichutku zakładam buty i sweter. Latarka. I - na paluszkach. Zatrzymuję się przy zegarze. No nie! Pół do trzeciej w nocy!
Chciało się, suce, nie spać do tak późna, byleby nasyfić? Co trzeba mieć we łbie, jakie pokłady nienawiści, jakże wielka zapalczywość i zwyczajne buractwo, charakter bazarowej przekupy? Kłótliwy, ludzki śmieć.
Pierwszy raz przylazła cichaczem, w środku nocy. Zawsze śmieciła jawnie, w biały dzień. Bym widział. By jeszcze bardziej dopiec.
- Czego mam się kryć? To mój dom i mogę se trzymać co chcę, a ty się nie wpieprzaj, znajduchu! - prawie słyszę jej tłusty głos. Ociekające tłuszczem, rozlazłe słowa wypadają z żabich ust.
Cichutko, krok za krokiem. Naciskam klamkę. Ostrożnie teraz, by drzwi nie skrzypnęły.
Uff...
Zgarbiony do samej ziemi, prawie się czołgając, podpełzam pod ścianę. Widać wyraźnie: pomiędzy dechami zabitego otworu okiennego porusza się snop światła. Na czworakach leżę do drzwi.
Co co cholery? Zamknięte? Pewnie od środka. Jakież, ciekawe, cyry tym razem odpierdzieli? Pewnie coś więcej, niż zwykłe śmiecenie, skoro przylazła w środku nocy i zakluczyła się.
Tynki skuje? Przecież nie ma. Powyrywa kable ze ścian, całą instalację? Tym bardziej - brak. Nie na darmo nazwałem nasz niedoszły dom mało pochlebnym określeniem. Smutna Betonowa Lodówa, symbol niespełnionych planów. Katedra z zamarzniętego błota, jaskinia, w której pomieszkuje wyjątkowo niechlujna troglodytka.
Obchodzę dom naokoło. Zaskoczę sukę. E - ep! - dźwigam się do pionu z mokrej trawy i - najciszej, jak się da - próbuję wyrwać deskę z futryny. W tym oknie zabiłem najlżej, żeby nie musieć się później szarpać, gdy Wanda znowu naśmieci.
...rrrwaaa...
Poszło. Druga i trzecia - też. Wskakuję do środka.