19 february 2018
Chicotte cz. I.
I. Myszy, nie ludzie
Jak powszechnie wiadomo - na świecie nie brak mądrych, wysoko kształconych osób, profesorów, doktorów habilitowanych, członków rzeczywistych wszelakich akademii nauk, uniwersytetów trzeciego i osiemnastego wieku, półrzeczystych, lewitujących parę metrów nad ziemią działacz najprzeróżniejszych stowarzyszeń.
Całe ławice jajogłowców przewalają się od jednego biurka do drugiego, wygłaszając przy tym kompletnie niezrozumiałe nawet dla samych siebie i współplemieńców dyrdymały. Pełno ich upchanych po Sorbonach, Harvardach i KULach, całe tony zalegają w magazynach urzędów gmin i województw.
Może więc by który z rzeczonych wykształceńców, laureatów Nagród Nobla we wszystkich dziedzinach, ćwierć-, pół-, jak i całych inteligentów, powiedziałby z łąski swojej przeciętnemu człeczynie, któryajak sama nazwa wskazuje, nie uczęszczał do Oxfordu, ani innego UMCSu, gościowi szaremu niczym mysz polna, co ma wspólnego, jakaż tajemna siła łączy wspomnianą właśnie mysz, paskudnego gryzonia w stanie rozkładu, z laptopem marki lenovo, bo ja za skurczysyna tej zależności nie dostrzegam.
Przemierzyłem półświaty myślowe, hektary szarych komórek zdarłem na dociekaniu, czemu padlinę zza kaloryfera czuć jedynie wtedy, gdy wyłączę i zamknę komputer.
Od zawsze mieszkałem, mieszkami i chyba już przyjdzie mi sczeznąć na wsi. Armalnowicki dom postawiony przez dziadka w późnych latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku to moja kołyska, sypialnia, przyszła trumna. Teraz najbardziej pasuje ostatnie z określeń.
W pokoju - samotni (gdybym należał do rodu Beksińskich - nazywałbym go szumnie Kryptą) po prostu cuchnie padliną, nie dającymi się na dłuższą metę znieść perfumami małej, zwierzęcej kostuchy.
Leżę na wersalce z lapkiem, wpatruję się w plastikowy film, równie plastikowych ludzi, w miarę patrzenia nasiąkam sztucznością bułgarskich pornosów, strzelanek i innych głupawych gier, seriali o nadludziach, którzy umierają sto razy w każdym odcinku, co jakoś im specjalnie nie przeszkadza.
Fetor jest z tego świata, realny, rzeczywisty, zaczynam go czuć jedynie wtedy, gdy wyłączę internetowe bajuchy, wrócę do realu.
Wirtualny bełkot jest sterylny i cuchnie fabryką, poza nim istnieje wyższy poziom - prawdziwe życie. Zagracony niemiłosiernie pokój z najnowszym meblem, bibelotem, który znalazł się tu bez mojej zgody, a którego chciałbym się jak najszybciej pozbyć. Złośliwe licho dla zgrywy podrzuciło mi w trudno dostępne miejsce padlinkę myszy i śmieje się teraz do rozpuku widząc, jak nieprzyjemnie jest mi znosić woń owego suweniru.
No dobrze, przyznaję bez bicia, tudzież innych środków przymusu bezpośredniego: to moja wina. Jestem nie znającym litości mordercą szkodników, pasożytów. Nie ma przebacz. Nadeszła jesień i wszystkie istoty szare postanowiły zamelinować się u ludzi; bractwa mysie, szczurostwa, hordy, karawany gryzoni ciągną kawalkadami do stodół, spichrzy i domów, dekują się po strychach, piwnicach, w zasiekach; gnieżdżą się, przegoniwszy wcześniej z gniazd kawki, w kominach.
Podobno w sąsiedniej wsi jednemu staruszkowi wyjadły słomę z siennika, butów i poduszek, po czym zastąpiły ją ... sobą, kłębowiskami futrzastych, rozdygotanych ciał, falujących kłakami żywych futer.
Biedny, cierpiący na demencję starszy mężczyzna po dziś dzień nie zorientowałby się, że dzieli izbę ze stadem dzieci diabła, pomiotów szatana, jak owe stworzenia określają Muzułmanie. Dopiero sąsiad zwrócił uwagę, że coś jest nie tak z janowym łóżkiem. Dzieci mieszkające w pobliskim miasteczku, ani dorosłe już wnuki nie zauważyły niczego podejrzanego.
A może nie chciały zauważyć, skupione na dziadkowej emeryturze wpadały jak po ogień, przywitać się, wziąć od nestora marnych kilkaset złotych, jakie dostawał każdego miesiąca. Z rodzina najlepiej wychodzi się na zdjęciu. Pogrzebowym, gdy leży się w otwartej trumnie i obserwuje cały spektakl półprzymkniętymi oczami.
Podobno największa znieczulice okazują najbliżsi, Mało brakowało, a w okolicy powtórzyłaby się historia legendarnego Popiela.
U mnie też nie lepiej - gospodarstwa co prawda nie prowadzę, zasieki są puściutkie i jedyne, co mogłaby tam znaleźć poszukiwaczka ziarna to kurz, albo bobki innych myszy, tak więc choć od lat w oborze i innych budynkach oprócz domu - pustki kompletne- zgraje podjadaczy uparły się, by ciągnąć tu, jakby w nadziei, że może jakiś cudem natrafią na choćby garść owsa, czy pszenżyta. Mają pewnie wdrukowana w obwody pamięć biologiczną, ściślej: intelektualną, z pokolenia na pokolenie przekazują informację, że tu można się nażreć.
I idą, coraz nowsze generacje gryzoni, jak do bufetu, zwierzęcej jadłodajni, do hiperfrajerów, których da się okraść z jedzenia bez mrugnięcia okiem.
Walczę z plagą myszy, tępię szare stada różnymi środkami. Początkowo zastawiałem pułapki. Bez większych rezultatów. Ilferencjusz Drugi (imię dostał w spadku po swym poprzedniku, do którego jest podobny z umaszczenia, zachowania i po prostu z mordy), kot - leń, omal nie wsadził przypadkowo łapy. Tylko tyle.
Mój przeklęty, garfieldowaty pupil miał i ma kompletnie gdzieś całe pozamiskowy i pozatapczanowy świat.
Czasami myślę, że powinien zostać pisarzem, jedna z niewielu rzeczy, poza końcem własnego ogona, oraz moimi rękami do gryzienia, jaka go zajmuje, jest klawiatura laptopa.
Wczoraj nawet połasił się o napisanie wiersza, tudzież wyznania miłosnego, albo gróźb karalnych. Ciężko stwierdzić, zbyt słabo władam kocią polszczyzną.
AQW7YWEEEE34+H - pozwolicie, że zacytuję w całości ten zwięzły, ale (być może) obfity w treści utwór.
Codziennie przed snem byłem mimowolnym słuchaczem pisków, chrobotań, tupotu mikrołapek. Za regałem, stolikiem, na którym stoi telewizor i lampka, za łóżkiem, fotelami...
W zasadzie dopiero po zmroku mój pokój zaczynał żyć, wcześniej trwał niejako w letargu. Ja - największy, ale nie jedyny jego lokator, nie będę przecież bawił się sam ze sobą w ganianego, grał w berka z wyimaginowanymi kolegami. Późnowieczorne, w zasadzie przednocne dyskoteki, potupajki, breakdance odpierdzielany pod panelami, w wacie szklanej (że też nie pokłuły mysich dup! Ciekawe, czemu?) irytowały mnie strasznie.
Nie chciałem sięgać po rozwiązanie ostateczne - truciznę; wiedziałem bowiem, czym to grozi, z jaką uciążliwością będzie się wiązać.
Czara goryczy przelała się jednak, gdy przed tygodniem w najbielszy dzień, niemal w samo południe, na biurko, zza monitora, krokiem niespiesznym, defiladowym, wyszła tłusta mysz i jakby nigdy nic przystąpiła do wpieprzania leżącej tam zapiekanki.
No krew mnie jasna zalała. Przecież to jakby pójść w Średniowieczu do Inkwizytora, nazwać go frajerem, co wierzy w gusła i porwać na jego oczach wiadomą księgę. Bezczelność granicząca z psychopatią, głupota niewyobrażalna, de facto - samobójstwo. A ta, upasiona na mojej krzywdzie, nic sobie nie robi z zagrożenia.
Poczułem się wręcz urażony jej arogancją, uznaniem, że jestem kompletnie niegroźnym pacyfistą mysim i na pewno nie zrobię jej krzywdy. „Nu pagadi” - pomyślałem kipiąc z wściekłości.
Zakupiwszy za niecałe dziewięć złotych (myślałem, że będzie tańsze) pudełko różowiutkich granulek postanowiłem zabawić się w truciciela. W kata noszącego na twarzy maskę kota (różnica jednej litery - pomylisz się podczas składania podpisu i do końca życia będziesz zwierzęciem!).
Moje wąsy są ostre niczym szpilki, zielone oczy dostrzega ofiarę nawet w najgłębszych ciemnościach, na dnie krypty.
Sypię truciznę do zakrętek po pasztecie mazowieckim. „Konserwa sterylizowana podrobowa wieprzowo – wołowa” - głosi napis na zewnętrznej stronie. Brzmi to trochę jak nawijka początkującego rapera.
-owa, -owa, -owa - odbija się czkawką.
Chodźcie i jedzcie z tego wszyscy, wypełniam biblijny obowiązek nakarmienia zgłodniałych. Pić nie mam co, ale w zasadzie, na upartego, gdy będziecie już zdychać, a wasze przepalone ługiem i brodifaktum (cokolwiek to jest) żołądki pękną i wyleje się z nich kwas; w ostatnich podrygach przedśmiernych możecie wypić naparsteczek, nie więcej, octu i żółci. Zostawiam nasączone nimi gąbki, na zdrowie. Widzicie, jaki jestem szczodry i dobroczynny?
Trzy dni od rozsypania środka gryzoniobójczego poczułem fetorek. Oczywiście początkowo był słaby, jawił się w moich oczach jako strużka szarego dymu spod kaloryfera (nie dbający o środowisko naturalne, czystość powietrza krasnale palili tam śmieci z plastiku - taki mniej więcej obrazek podsuwała mi wybujała fantazja).
Z czasem, rzecz jasne, stawał się coraz intensywniejszy, przypominał błotnistą burzę.
Gdy kładłem się spać, zamykałem komputer, następnie - oczy, pogoda w moim pokoju momentalnie się psuła, ze wschodu nadciągała cuchnąca i lepka szarzyzna, niebo zakrywały płaty nieświeżego mięsa.
Podejrzewam siebie, powiem więcej - mam wręcz pewność, iż jestem dotknięty (bywa to dość przyjemne, więc nie użyję słowa „cierpię” w stosunku do owej przypadłości) synestezją, kolory niekiedy grają mi marsze przed - i popogrzebowe, dźwięczą i skrzą się, nuty zaś - potrafią wydzielać zapach. Miły bądź, nie, zależy to od tonacji, mego nastroju i od szeregu innych czynników, o których teraz długo by pisać.
Jako mimowolny scalacz zmysłów jestem szczególnie mało odporny na negatywne bodźce, bolą mnie wszelkie kakofonie, dysharmonie, przykre zapachy. Doznaję wówczas uczucia podobnego do tego, jakie ma się widząc zwłoki w stanie rozkładu.
Normalny, nie chorujący na nekrofilię człowiek jest co najmniej zdegustowany, podobnie makabryczne widoki budzą w nim odrazę.