Prose

Florian Konrad


older other prose newer

22 february 2018

Jeszcze nie przyszli cz. I.

mój jedyny pamiętnik
 
I. Tromtadracja 
 
Cicho! A raczej - milcz, zachowaj powagę. Oto masz przed sobą tekst nie mniej natchniony, niż niejeden bibliusz koranistyczny, czy inny grymuar wedyjski. Na dobrą sprawę - to scenariusz, scenopis w jednym. To notatnik reżysera, któremu nie udałaby się nawet reklamówka płatków śniadaniowych - obsadzony w głównej roli dzieciak zakrztusiłby się promowanym produktem i zamiast go wychwalać - zszedł z tego łez padołu na oczach zdruzgotanej ekipy filmowców. Albo zabiłaby go spadająca lampa. 
Ten reżyser, prócz braku umiejętności, ma w dodatku gigantycznego pecha, jest dotknięty klątwą nieudolizmu. 
Kto przeklął owego partacza, łamagę - historia raczy milczeć. Wymowna cisza rozbrzmiewa nad kartkami tego tekstu. I niech tak pozostanie, nie waż się burzyć spokoju śmiertelnie żałosnego spisu ułud, złych snów, przedhistorycznych bajek. Milczeć nad tą trumną, bo jeszcze coś z niej wylezie, nie da się pochować i - wbrew logice - zostanie tu, z nami - na zawsze. 
A, jak wiecie, wszyscy, którym udało się wrócić z wieczności, zgodnie twierdzą, że to miejsce nudne jak kaplica przedpogrzebowa, statyczne, niczym gipsowy odlew posągu przedstawiającego kukłę.
Niech żyje słodka, biała cisza, muzyka napisana do scenariusza, który macie właśnie w rękach. 
Komedia transgresywna: jak nietrudno się domyślić, nie powstanie nigdy. Tworzona w zasadzie poza kinematografią, chałupnicza sklejanka nieprzystających do siebie form, będzie istnieć jedynie w zamyśle. 
Bo i któż widział taśmę filmową z dolepionymi garnkami, serwisem obiadowym, myszką od komputera, czy wyrwanym z powodu zaawansowanej próchnicy zębem mądrości? 
Na kartach pamięci, gdzie próbowano zapisać wspomnianą szmirę, a raczej próby jej klecenia, nieoczekiwanie wyrastały huby, boczniaki, sromotniki. I cały materiał trafiał oczywisty szlag, nie udawało się zarejestrować ani jednej sceny. 
Pokontemplujmy więc w skupieniu, nie otwierając z szacunku jap, to, czemu przyroda, los, Wszechświat i bogowie (na szczęście!) nie pozwolili zaistnieć, chroniąc tym samym mutanta, niezdolną do samodzielnej egzystencji hybrydę przed kompletnym blamażem, jakim byłoby samo zaistnienie, choćby na chwileczkę, pokazanie się światu. Nie wychodź na światło dzienne, siedmiooki psie z doszytym do grzbietu telewizorem LG, zostań tam, gdzie cię nie ma, żałosna pokrako. 
Właśnie trwa pogrzeb hipotetycznego dziecka - ofiary płatków. Nie słychać jeszcze bicia dzwonów,, żałobnego lamentu płaczek (za małą stawkę im proponowano i żadna nie przyszła, w końcu jaki wariat będzie ślozował półtorej godziny za marne szesnaście złotych plus VAT? Nawet najzaprawieńsi w bojach z procentami trunkowcy spod sklepu zgodnie odmówili, choć  żaden groszem nie śmierdział). 
Zatrzymano zegarki, nawet w telegazecie nie da się zobaczyć, która godzina. 
Trwajmy przez chwilę w skupieniu - odeszło i rodzi się Niepowstałe. Wiwat. Bez słów. Umarł król, nie żyje król. 
Pałac w niedługim czasie zostanie zmieniony w ZOO połączone z księgarnią. W terrariach, obok gadziny wszelakiej, na kupców czekać będą bogato zdobione wydania ksiąg rachunkowych, pamiętników byłych cudzoziemców, którzy zabłąkali się pod naszą szerokością geograficzną i jakoś tak wrośli, choć nikt ich o to nie prosił; ckliwe wspomnienia eks - kardynałów usuniętych ze stanu kapłańskiego za ściąganie podczas konklawe. Chrześcijanie, przeciskając się pomiędzy lwami jak za czasów Nerona, będą wyrywać sobie z rąk kolejny tom przygód dzielnego wikariusza - pogromcy herezji. 
Milczmy, kochani. Przed nami pierwsza, nie nagrana scena. Nie śmiać mi się tu, nawet półgębkiem! To poważna głupota, bądź co bądź film nie zasługujący nawet na Złotą Malinę.
Przyznaję - nie lada wyzwaniem jest usiłować stworzyć coś równie nieklasyfikowalnego, wyrywającą się wszelkim definicjom bezsztukę. 
Doklej szklane paciorki do prawych, przednich drzwi warszawy M20, następnie pomaż to sprejem, najlepiej na amarantowo. W ten sposób otrzymasz pierwszą zwrotkę komedii kryminalnej, dwa odcinki poematu.
Słuchać, czytać, oby bez zrozumienia! Pojmie się samo, w najmniej spodziewanym momencie, świadomość, o czym jest utwór przyjdzie jak złodziej, lub zbawiciel, nocą, włamie się tylnymi drzwiami. I rozgości się, stanie jednym z domowników. Nie spostrzeżecie się, kiedy zaczniecie uważać, że przecież od zawsze znaliście treść, wcale nie jest zawikłana, wszystko wyłuszczono najdrobniejszych szczegółach, jasno i wyraźnie, nawet przedszkolak by zrozumiał, o czym jest puste dzieło, afirmacja ciszy. 
Patrz! Łazienka. Zielone, białe kafelki, po sam sufit. Lamperia, jak za PRLu, choć ostatni remont, w dodatku generalny, był w 2007 roku, więc nie tak znowu dawno temu. Są starsze, wręcz zabytkowe łazienko - wucety, kible vintage, istnieje w Polsce i na świecie wiele bardziej zaniedbanych, oldschoolowych toalet, niż ta. 
Kap, kap! - prawie bezdźwięcznie. Do pożółkłej od kamienia umywalki wpadają krople żelaza, grudki wody. Szczoteczka, kończąca się pasta do zębów, lustro - zbryzgane białymi kropkami. 
Centralne miejsce zajmuje pralka. Amica Navigator AW100N, podejrzewana o niewypuszczanie do końca pobranej wody. Zatrzymuje, idiotka, choroba wie po co i tylko patrzeć, jak rdza zeżre jej od tego bebechy i pójdzie na złom w wieku góra trzech lat. Jest niby na gwarancji, ale kto by tam wiózł, w dodatku - czym, jak tylna kanapa w alfie się nie składa. 
Wielka mi limuzyna dla jaśniepanów, którzy nie skalają się wożeniem większych rzeczy, bo od tego mają służbę. Niech plebs w matizach i golfach, podludzie ujeżdżający meganki i fiaty targają w nich lodówy i pralki, turyński złom ma się psuć z pełną gracją, majestatycznie i utrudniać przy tym życie właścicielowi w każdym możliwym momencie.
W przypływie nieco uzasadnionej złości zaczynam podejrzewać spisek pralkarzy, mający na celu jak najszybsze ukatrupienie wytwarzanych produktów, planowaną przestarzałość wprowadzoną na nowy, absurdalny poziom. To jakby zrobić zamozacierające się silniki, albo pójść na całość i zacząć sprzedawać towary rzekome. Klient płaciłby za makietę, albo obrazek nabywanej rzeczy, zamiast dajmy na to lodówki - otrzymywałby na maila plik, lodówkę.jpg. Albo w ogóle nic, powinien płacić i cieszyć się świadomością, że ma sprzęt hipotetyczny, stał się właścicielem idei lodówki, konstrukcji myślowej - niemożliwej do ukradzenia przez najbieglejszych w swym fachu złodziei, w dodatku lekkiej i przenośnej. 
Może nie jestem oryginalny w tych koncepcjach, ktoś, dajmy na to - Mrożek, lub inny absurdalista wymyślił już taki łatwy sposób zbijania kasy. Nie wiem, nie czytałem wszystkich książek świata. Miałem co prawda to w planach, ale te, jak wiadomo, lubią się zmieniać. Im szybciej i bardziej nieoczekiwanie - tym dla nich lepiej. Niestałość to ich trudny, by nie rzec - mało możliwy do wyleczenia fetysz. 
Ale wracając do łazienki. 
Sedes, marki Koło. Nawet by się zgadzało, bo ma owalny kształt. 
Wokół - kleksy nieprzyjemnego zapachu. Strużki świeżo wyschłej uryny. Trzeba patrzeć, co się robi, celować porządnie, bo później ciężko domyć, smród wżera się w podłogę, wchodzi w interakcję z fugami, farbą płytek i zostaje, tworzy specyficzny mikroklimat, mikroodorek. 
Trzeba pamiętać, że płyn do kibli słabo sobie  z tym radzi, potem koniecznie trzeba używać perfum, skrapiać skażone miejsce dezodorantami. Czasem w sukurs idą pasty do nagrobków i inne mazidła (przynajmniej na trochę pomaga!). 
No i wanna, vis - a - vis półki, na której stoi rząd środków czystości. Kolorowe butelczyny, prosto z supermarketu. Jak najtańsze, bo przecież człowiek nie będzie wydawać fortuny na markowe bardziewie do płukania tkanin, dosie, perwolle, czy inne calgony; pieniądze można spożytkować sensowniej, niż ładując w drogie płyny do szyb. I w budżetowym proszku upierze się swetry, może nie będzie tak wydajny, jak ten za pół raza wyższą cenę, ale świat się przecież nie kończy na myju - myju, jego esencją nie jest zmiękczanie tkanin, usuwanie plam bez namaczania.
Współczuję tym, dla których największa filozofią s a marki, metki, moda, i albo mam charakter odludka - anachorety, zdziwaczałego pustelnika, albo po prostu moim priorytetem nie jest i nigdy nie będzie wykosztowanie się na cokolwiek drogiego - począwszy od samochodu (raz, kupując nieszczęsną alfę popełniłem ów błąd!), kończąc na nietanim szamponie do włosów, bo jest jestem zaopatrzony w antykaganiec, gen niezważania na bzdury, wrodzoną odporność na marketing, reklamę, loga, blichtr, markowość i splendor, jaki rzekomo niosą ze sobą buciska, spodnie, czy zegarki kupione za grube tysiące złotych. 
A może jestem po prostu z tą swoją wolnością od materializmu, chęci posiadania jak największej ilości dóbr luksusowych, a przynajmniej nabytych za wysoką cenę, może ja - niełapiący się na haczyki, na cyganienie sprzedawców, koncernów, mam po prostu mentalność dziada? Co, jeśli w sercu wylęgło się brodaty kloszard i to on każe mi wiecznie wybierać jedynie najtańsze produkty, podszeptuje, że to chytrość, nie gównożerstwo, że w ten sposób nie wydaję się wykolegować macherom, co to wpychają byle chłam twierdząc, że to towar prima sort, najpierwszej klasy cacuszko całkowicie godne swojej ceny? 
Mniejsza o to. Koniowate mają duże łby, niech przemyślą tę kwestię.
My z powrotem jesteśmy w łazience. Leżę, niczym nieboszczyk Marat na chwilę przed wizytą zabójczyni. Do połowy zanurzony w wodzie. Nad głową dyndają ręczniki: zielony i czarny, w czerwone romby. Trzeci zwisa z kantu pralki. Zaraz się nim wytrę. 
Najazd na moją twarz. Plan? Nieważne jaki: amerykański, grecki, czy indochiński. Rozmiar obrazu? A kogo to obchodzi? Jak powiedziałem - film powstaje poza jakimkolwiek nurtem, sam się wykluczył z kinematografii. Biegnie wstecz, zjada swój ogon, szpule przypominają węża, który jest bliski udławienia się samym sobą. 
Oddycham. Ciężko, ale nie zaciągam się. Wysapuję powietrze, nie pobierając go niemal wcale. I dobrze, jest przesycone zapachem wucetu. 
Nogi nie mieszczą się w kadrze, więc prawdopodobnie na obecną chwilę ich nie mam; stworzą się, gdy wstanę. 
Cięcie! Ale tylko na sekundę, by operator mógł się podrapać w podbrzusze.
I - akcja! Teraz patrzymy na ciało z mojej perspektywy. Tatuaże na ramionach, tribale robione oczywiście jak najtańszym kosztem w podrzędnawym studiu, błyszczą w mdłym świetle.
Zygzaki pod mokrą skórą. Czarne robaczki raz na zawsze wżarte we mnie. Jestem terrarium dla rysunkowych zaskrońców. Nie wypełzną już nigdy, chyba, żeby je wypalić kwasem. Ale tak przecież nie można, zlecieliby się zaraz animalsi z wszelakich Towarzystw Opieki nad Tatuażami i zaczęli biadolić nad krzywdą, jaka spotkała biedne płazo - gady. 
Zostańcie więc tam, gdzie jesteście, kochane potwory. Przyzwyczailiśmy się nieco do siebie - naczynie i zamieszkujące je cienie widziadeł, sztuczne kleszcze wżarte w głąb rąk. Pasożyty noszone przez żywiciela dla ozdoby. 
Serce mi słabo bije. Chyba przygotowuję się do ostatecznego skostnienia. Po cichu, krok po kroku, przepoczwarzam się w marmur. Akt ten jest, oczywiście, nieodwracalny. Zamieram sukcesywnie, komórka po komórce, krew spowalnia, coraz mniej jest we mnie prądu. Jakież to piękne uczucie! Wręcz - przyznaję bez bicia - nie znam lepszego! 
W szafie, pomiędzy czarnymi koszulami, powinien wisieć odświętny garnitur, a najlepiej frak na spotkanie z kostuchą. Przełykam gorącą ślinę.
"Przygotować się do opuszczenia pojazdu! Ewakuacja!" - wrzeszczy wewnętrzny głos.
Ambiwalencja: krzepnąć, byle prędzej! Upomniczam się, czują to nawet kłębowiska węży, epolety a rebours.
Znów ogarnął mnie paskudny nastrój, w dodatku bez wyraźnego powodu. Pisałem o tym w wielu opowiadaniach. Chyba znów będę musiał wyrzucić z siebie trochę szarych szmat, jakie owijają mózg.
Miewam wrażenie, że jestem jak mucha spadła z lepu, przykleiłem się, niechcący, do syfu stworzonego, by odebrać mi życie, i oderwałem się co prawda, ale marna to pociecha - ledwie pełznę. Jak w smole. Klej wżera się w ciało, niczym uryna w płytki.
Chyba nie ma sposobu, by pozbyć się go definitywnie, oczyścić z paskudztwa. Jakimi środkami spłuczę toksynę? Ech, przecież tego nie chcę, bronię się przed niezaordynowaną kuracją, jak tylko mogę! Cóż gorszego, niż niechciane ozdrowienie?  
Zanurzam się, przez chwilkę nurkuję pod lodem. Podrygi konającego ciała.
I już po wszystkim, utonąłem, szybko i bezboleśnie. Zasypiam na dnie jeziora, jakie powstało w czaszce prehistorycznego skona, w lewym oczodole. Pająk skrada się bezszelestnie, wyciąga patyczkowate odnóża. Zostaję zjedzony niemal żywcem, nieostygły.
Zwierzęciu klejem, jakim byłem pokryty, zalepia się układ pokarmowy. O ile takie chucherko było wyposażone przez naturę w jakikolwiek. Zanikamy obaj w lodowatej od żaru, wrzącej lodem wodzie.
Sen o nieistnieniu trwa krócej, niż bym chciał. Ciśnienie zaczyna rozsadzać czaszkę i - nie bez zdenerwowania, rozgoryczony, że marzenie, mimo najszczerszych chęci, nie chciało, jak za sprawą zaklęcia się urzeczywistnić, wyłażę z wanny.
Resztki kudłów ociekają rdzą. Wziąłem kąpiel w płynnej korozji. Fuj. 
Wycieram się. Ręcznik, podobnie jak ubranie, które zaraz założę, cuchnie kwaśno. Efekt prania w zatrzymującym wodę rupieciu: pozbywasz się plam, barterem otrzymujesz ciężko usuwalny zapaszek.
Czy wszystko musi być zarazem tak trudne i groteskowe? Walczę o prostotę, unikam raf i mielizn, próbuję wieść życie niemal pustelnicze, w obawie, że sobie nie poradzę z najmniejszymi nawet przeciwnościami, do tego jestem niesłychanie wygodnicki o ani mi się śni dźwiganie na barkach balastu w postaci kredytu. Na krechę to można wziąć piwo, góra - całą skrzynkę, a nie auto z salonu i patrzeć, jak się utlenia jego wartość, jak już za bramą dealera, przejechawszy zaledwie parę metrów, jest używanym szmelcem, pozbawioną cnoty motoryzacyjną eks - dziewicą, za którą i tak musisz bulić jak za nówkę sztukę. A przecież to naturalne, że chciałoby się zjeść ciasteczko i je mieć, a najlepiej, by z każdym kęsem odrastały dwa; im więcej by się żarło, tym większe byłoby ciacho. I wreszcie, po półgodzinnej obiadokolacji, napchawszy się do imentu, pod samo gardło, zastawalibyśmy z ważącym pięćdziesiąt kilo megaciachem. 
Nieźle, co nie? W każdym chyba drzemie podświadoma irracjonalność, myśl, że jeśli kupiłeś coś i nadżarłeś, lub choćby rozpieczętowałeś, jedynie zerwałeś metkę, to czemu masz płacić jak za towar pełnowartościowy? Ba, należy ci się nawet rekompensata, choćby w kwocie dwóch złotych, za straty moralne, jakich doznałeś mając niechciany kontakt z półgatunkowym barachłem. 
Chcę mieć wszystko z jednej strony jak najtańsze, albo choć nieprzepłacone, z drugiej zaś - ciągle w stanie fabrycznym, zafoliowane. 
Zakładam bieliznę i z suszarką w ręku, ciągle pokapując wodą (nie lubię się zbyt długo wycierać, zawsze traktuję tę czynność jako zło konieczne, po łebkach, rachu, ciachu i po strachu) idę do kuchni. W łazience jest co prawda gniazdko, ale nie działa od dobrej dekady. Spalone kable, czy coś w ten deseń. Średnio mam ochotę poelektrykować, naprawiać, lub choćby poprosić o to kogoś.
Przyzwyczajam się, że coraz większa liczba sprzętów, instalacji, mebli, markieruje, nie działa, zaczyna wykazywać oznaki śmierci technicznej, kompletnego zużycia, pada na ryj, by już się nigdy nie podnieść. Na niezbędne remonty, wymianę tego, co zdechło w poprzednim stuleciu, oczywiście brakuje pieniędzy. 
I tak żyje się coraz śmieszniej, w kwaśniejącym od podstaw domu. Daleko mu jeszcze do kompletnego zruderzenia, stan krytyczny, ruiny, osiągnie (zakładając, że nie zdarzy się cud i mój ojciec nie trafi upragnionej dwudziestki w multilotka) dopiero za ładnych parę dziesięcioleci. Jest co zużywać, wykańczać, wiele sprzętów, nieużywanych od śmierci mamy, spiritus movens tej rodziny, jej siły napędowej, pozostaje w całkiem znośnym stanie. Leżą w pudełkach czekając nie wiadomo, na kogo, roboty kuchenne, dwa tostery, użyty tylko raz ekspres do kawy, przeróżne maselnice, foremki, pierdolniki nieznanej proweniencji.
I, oczywiście, zestaw drogich jak sam czort garów marki zepter. Nie gotowałem w nich nigdy. Nawet największy dureń przecież nie postawi takiego gara na fajerki (choć są z nierdzewnej i - jak zachwala firma - "kosmicznej" stali), a gaz, poczciwy propan - butan z butli, smoli je niemiłosiernie. 
Kupiona na jakimś pokazie kulinarnym od oszustów kuchenka indukcyjna, przeżyła u nas zaledwie dwa miesiące. Przy trzecim zalaniu przez garnek, poniosła męczeńską śmierć, nie dała się już naprawić. Biedna ofiara wykipiałej zupy. 
Tak więc stoją w niewiadomym celu, ani dla ozdoby, ani by być wykorzystywane. Nawet ich nie myję. Parę tysięcy złotych, złom wartości używanego auta, też złomu, ale chociaż większych gabarytów, kurzy się smętnie za witryną, łypiąc zza szkła z nadzieją, że może znajdę sobie kogoś, nastanie nowa pani, która weźmie, przetrze, nagotuje w nich zupiny dla siebie i świeżo poślubionego mężusia. 
Planuję, parę razy do roku, albo i częściej, sprzedaż niepotrzebnego kompletu, wystawienie na allegro choćby i pół raza taniej, niż "chodzą" podobne zestawy, ale zawsze, gdy już - już zbieram się do obfotografowania każdej patelni, pokrywy szybkowarowej, czy talerza, ręka mi drży, bierze górę sentymentalizm. Reflektuję się, że przecież kupiła to mama, w dodatku na raty, więc prócz płacenia zbójeckich cen firmie, musiała też bulić haracz bankowi, finansować złodziejskich fajansiarzy od kredytu. 
Niech stoją, rdza nie bierze, jeść też jakoś żaden nie poprosił. Chyba zostawię je na pamiątkę, będą czekać na Godotkę, hipotetyczną gospodynię. Albo, jeśli kiedyś do reszty zgłupieję, wyniosę cały majdan na dwór, napełnię ziemią i garnki niemal faberge, drogocenne, precjoza, sagany rodowe, zostaną sprofanowane, zmienię je w doniczki dla ostów i pokrzyw. 
Perły przed wandali, pieniądze utopione w zupach, których nikt już nie nagotuje.
Siadam po pseudoturecku i włączam suszarkę. Braun, silencio jedynie z nazwy, buczy, szumi na całe pomieszczenie. Ba - na pół chałupy! 
Przyjemne ciepło owiewa resztki włosów. Znów się rozmarzam, suchowiej znad kazachskich stepów przywleka kolejny spleen. 
Owijam się wydartym z ram, szarym płótnem. Oto obraz doskonały, patrzcie i podziwiajcie, póki jest między wami samobieżne malowidło, portret burzy przed ciszą atmosferyczną. 
Gapię się na pejzaż rosnący między włóknami.  Niedługo zdeformuje się do tego stopnia, że stanie się nieczytelny, zmieni w wizualną kakofonię. Staję się abstrakcyjny, tracę kontakt z ziemią, unoszę się w głąb. Szybuję do środka (paradoks!) tej czerni, grafitowej mgły, żółtego kleju na lepie na muchy i początkujących poetów. Pod powiekami zaczyna się druga scena naszej telenoweli erotycznej, horroru nakręconego na niewidzialnej taśmie filmowej. 
Nie idźmy tam, po co brnąć w jeszcze większą manię, tonąć we wrzącej brei? Łapię was za ręce, wyciągam ze swojej czaszki. 
Znów siedzę przed lusterkiem. Owłosienie głowowe prawie wysuszone. Wyłączam głośne silencio.
I nagle - stuk, puk w okienko. Identycznie, jak w piosence, bliżej niezidentyfikowane cuś łomocze jak najęte, chyba chce mi rozbić szybę. 
- Ki diabeł? - mruczę pod nosem podchodząc do źródła dźwięku. Wciąż nie mam pewności, czy wygramoliłem się całkiem ze mętów, słyszałem coś, czy nie. Może jakiś wyjątkowo durny ptak chciał mi wlecieć do chaty, nie przejmując się szklaną barierą, forsował ją na upadłego, kompletnie mając gdzieś, że prędzej pęknie mu zakuty, ptasi móżdżek, niż przebije szkło. 
Podejrzewam też ćmę, albo inne owadzisko. Nie ma nawałnicy, ba - w ogóle nie pada, więc śmiało można wykluczyć uderzenie strug deszczu, czy gałęzi przywianej z sadku. Kumpli nie mam, przyjaciół bliższych, ani dalszych - również, poza tym oni, czy nawet zbłąkani wędrowcy, czy ofiary wypadków (pół roku temu jeden taki łepek wjechał oplem do rowu i przychodził z prośbą, by go wyciągnąć), jak i każdy normalny człowiek - weszliby od frontu, przecież otwarte, zamiast wygłupiać się, walić po oknach.
- Kuuur...- dławię się wulgaryzmem. Więźnie w gardle, nawet go nie kończę. Podświetlona od dołu latarką, żeńska, niestara twarz po drugiej stronie szyby. 
Odruchowo cofam swoją gębulę. W jednej chwili robi się duszno, tracę oddech, puls, kamienieję. Mordziaka znika. 
Horror! Krąg - wszystkie części na raz! Ringu! Sadako Yamamura wylazła, co prawda nie z telewizora, ale co to zmienia w mojej sytuacji? Zobaczyłem potworne widziadło, zwidział mi się potwór!
- Chryste! - szepczę podświadomie. Ateistę momentalnie diabli wzięli. W okopach i dreszczowcach nie ma nie wierzących, w chwili zagrożenia życia, czy innej opresji, nawet najzagorzalszy heretyk, kacerz, herezjarcha, składa rąsie, zadziera główkę i zaczyna szeptać modlitwy, wyjękuje mantry. 
Zgroza! W głowie ścierają mi się trzy myśli. Wszystkie skamieniałe, ciężkie, nie do powtórzenia.
- Drzwi! Zamknąć, jak najszybciej, bo jeszcze mi gotowe wleźć do chaty, czymkolwiek jest! Istnieje, albo mi się zdawało - idzie, czuję to! Tupie, chyba ma na nogach, albo łapach glany. Albo to parzystokopytny demon. 
Jezz... - ocykam się po dłuższej chwili znieruchomienia i zrywam z krzesła jak oparzony. 
Za późno! Gdy dobiegam do drzwi, widzę, że stoi przede mną. Nie warczy, ani nie cuchnie siarką, o buchaniu ogniem z nozdrzy tez nie ma mowy, więc chyba to nie demon, ani inna czorcianka. Choć i tak groźne to - to z wyglądu, jak jasny gwint. 
- Boisz się kobiety, Rafałku?  - zapytałby jakiś cwany gapa spoza kadru. 
 - A tak, żebyś, kuźwa wiedział, palancie! - odwarkuję, choć nie ma za specjalnie do kogo. 
- Można? Sorry, że tak bez zapowiedzi, ale chciałam ci zrobić niespodziankę.
- Yyy...
Ciężki, wojskowy trep blokuje drzwi. No i nici z niewpuszczenia mary. Cholerny świat!
- Czemu nie podajesz nigdzie adresu, ani prawdziwego imienia, tylko zawsze ten Florian i Florian... Co ja się musiałam naszukać po IP... 
Kamienieję po raz drugi, tyle, że bardziej. ze skalnego brzucha wyrasta głaz w kształcie kwiatu. Uschnięta różyczka o gumowych kolcach, metafora jakiejś bzdury. 
- No co tak stoisz w sieniach, nie zaprosisz mnie do środka? Wiem, wiem, zaskoczony jesteś, Olek.
- C... co?
- Mam marznąć na schodach? - dziewczyna na siłę ładuje mi się do chaty. Wpycha dość brutalnie, jakby to był jej dom, a ja, zły, brzydki Flor, nie wpuszczał prawowitej właścicielki, chciał przejąć pałac ów przez zasiedzenie, w diabelnie złej wierze. 
- Dwieście kilometrów w jedną stronę, wiesz, ile jechałam? Trzy i pół godziny. A - i wisisz mi za benzynę, złotko. Na wodzie przecież nie jeżdżę. A nubira dużo pali. Dobre, choć koreańskie i z FSO. Każdy se myśli, ze pewnie to złom, w dodatku prawie osiemnastoletni. Że byle golf przyciągnięty na lawecie w paru kawałkach od Bauera będzie lepszy. Dobre sobie, znam się trochę na autach. Zaparkowałam tam - o, patrz. Słabo widać, noc. Mówię - fura nie do zajechania, choć opinię - wiesz - ma gorzej, niż fatalną. 
Milczę, zdruzgotany, skonfundowany, zdezorientowany, kompletnie rozpierniczony przez sytuację, w jakiej się znalazłem. Dziewczyna siada na krześle.
- Nie zaprosisz na pokoje? To nie, łaski bez. Sama trafię. No żartuję, droczę się tylko. Taki jestem droczuś, zobaczysz. Jak poznasz mnie lepiej - przekonasz się, jaki mam zwariowany charakter. Niełatwo było trafić. Nawet chciałam zawrócić, ale myślę sobie - "dasz radę, Iwona, co to jest, parę uliczek na krzyż, dwie chałupiny, w takich wioskach każdy się zna, po prostu nie ma innej opcji; zapytasz pierwszego lepszego chłopa, gdzie mieszka taki - a taki - i dojedziesz bez problemów". Drogi, widzę, świeżo wyasfaltowane, pewnie za unijne, żadnego błocka, polnych ścieżyn, bagien, to nie czasy "Chłopów", co nie? Choć ja na wioskach raczej nie bywam, taka, jak to się brzydko mówi "mieszczuszka" - ciągnie pannica bez najmniejszego zażenowania chodząc mi po chacie. Czuje się, jakby naprawdę była u siebie. Dokonała hiperaklimatyzacji. 
Zrzuca dość nonszalancko (zgrywa femme fatale, pozuje na wampa, czy co?) kurtkę i szalik. Na podłogę. Nadal nie mogę wydusić z siebie ani słowa. 
Dostrzegam, że początkowe wrażenie było mylne, ani trochę nie jest ładna. Pewnie przerażenie, szok, uśliczniły ją w moich oczach; sprawiły, że widziałem przez różowo - czarne okulary. 
Nieznajoma stalkerka, psychofanka, miejmy nadzieję, że za moment okaże się, kto zacz, ma bulwiasty nos; właściwie można by go śmiało określić mianem "kinol", nieproporcjonalnie małe w stosunku do twarzy, świńskie (maciorze!) oczka, szare włosy. Kolor - mysizając. W potrawce. 
Za to usta, którymi kłapie, mają rozmiar kanapy w kształcie warg Mae West. Nie mogąca się zamknąć, roztrajkotana wersalka o przerdzewiałych sprężynach. 
- Nieprzytulnie jakoś u ciebie. Jakbyś traktował ten pokój, dom, po macoszemu, mieszkał bo mieszkał i tyle, nic innego cię nie obchodziło. Pisałeś, że tak jest, ale nie chciałam wierzyć, kładłam na karb licentii poetici, my tak przecież mamy, że nic nie przejdzie przez nasze palce... te... ręce, umysły w stanie czystym, nienaruszone. Musimy ubarwiać, inaczej po prostu nie umiemy. Każdy skrawek rzeczywistości musi być wręcz SKAŻONY naszą esencją, energią. Wiedziałam, Oleczku, że jesteś piękny, ale nie że aż tak... Pisz, pisz, nie ustawaj w drodze na szczyt - moja dewiza. Naucz się na pamięć, jest potrzebna w życiu, trzeba zostawiać cząstki siebie w tekstach, nawet najbardziej zmyślonych, fikcjach wyssanych z palca. A twoja prana, energia życia, piękno, jaki jakie posiadasz - nie może się zmarnować. Jaki byłby dla świata... - trajkocze dziewczyna z obłędem w oczach. 
Mam ciarki, gęsią skórkę i chyba początki rozstroju żołądka, gdy patrzę na laskę z piekła, z psychiatryka rodem.
- Staram się nie tworzyć stricte pamiętników, za mało mam doświadczeń, ale wiesz, jak to jest - zawsze coś tam się przemyci, pozostawi osobistego w tekście, choćby mimo woli. Autor stoi za przepierzeniem, lustrem weneckim, czwartą ścianą i podszeptuje co nieco do widzów. Też tak masz... Iwona? To twoje prawdziwe imię?
- A jak myślisz? Oczywiście! Nie ukrywam się za fałszywą osobowością, maską, za personaliami z sufitu. Szczera dziewczyna. Taką mnie pokochałeś - otwartą i bezkompromisową. Każdy facet jest taki samo - zdradza, lawiruje, trudno mu wytrzymać w związku; wierność to dla was pojęcie obce, abstrakcyjne. Coś nie do pomyślenia, by tak przez cały czas być z jedna kobietą - i żadnych skoków w bok. 
- Pierwsza mnie podrywałaś - zaczynam i momentalnie gryzę się w język, wręcz chciałbym w jednej chwili zebrać wypowiedziane słowa, połapać z powietrza i wepchnąć sobie z powrotem do ust. 
Co ja robię! Takich osób się nie drażni! Bo jeszcze pół chałupy mi rozwali, a ja skończę z odciętym łbem, albo pokrojony w drobną kosteczkę, upchany w garnki firmy zepter. Czub, najprawdziwsza wariatka! Trzeba mieć nadzieję, że niegroźna.
- Przepraszam - skomlę pojednawczo - że cię tak zwyzywałem. Wiesz - to nie był mój pomysł. Zrozum - wyższa konieczność. Kazała mi!
- Ta twoja...
- Dziewczyna, choć to nie bardzo odpowiednie słowo. Określenie na wyrost. Partnerka. O - tak ją nazywajmy. Jest bardzo zazdrosna. Wymogła, wręcz wymusiła na mnie, bym napisał te straszne rzeczy. 
- Jak o było? Żeby cię pies... Zaraz, spisałam, mam gdzieś. O - "nie dociera do pustego łba, ze jestem zajęty, nie zdradzam, dla mnie miłość działa dwuzakresowo, jak włącznik ON - OFF, nie istnieje nic pośrodku i brzydzę się wszelkimi atrapami, a półmiłość, jedna - trzecia - miłość, zwyczajnie nie istnieje, podobnie, jak towar drugiej świeżości? Jeśli jesteś niedopchana, a wszystko na to wskazuje, kup sobie psa, najlepiej doga i naucz, by skakał na ciebie od tyłu, jak będziesz stała rakiem, a poza tym..."
- Dosyć! Niedobrze się robi! 
- A wiesz, jak ja się czułam? Co przeżywa kobieta, której ukochany, zamiast rozstać się jak człowiek z klasą, wysyła takie rzeczy, miesza ją z błotem? Nie zasługuję, słyszysz? - w oczach prześladowczyni dostrzegam złe błyski.
- Błagam, nie chciałem... - kwilę jak kilkulatek mający dostać lańsko. 
- No i co? Wysłałem, owszem, przyznaję się bez bicia. Stałem pod ścianą, a przyparci do muru ludzie nie takie rzeczy są w stanie zrobić.
I rozpoczyna, perorę, jaką to mam dziewczynę - heterę, co kipi z zazdrości, gdy choćby mija mnie na ulicy osobniczka płci przeciwnej; jakie katusze cierpię spowiadając się z niemalże każdej sekundy życia, o ile w ogóle można tak nazwać nędzną wegetację pod pantoflem Ksantypy znad Buga. 
- To czemu z nią jesteś? Nie zasługuje na ciebie. Po co ma pomiatać? Taki fajny, przystojny facet, artysta, pisarz z ciebie, a co - siedzisz na zadupiu z jakąś zołzą? Przecież tylko mnie kochasz, czuję, czułam to od samego początku, kiedy przeczytałam twój pierwszy wiersz na Poeszufladzie. Ujęło mnie, że, choć się nie znaliśmy, potrafiłeś dotrzeć, przemówić... Nie - ty przemawiałeś DO MNIE. To ja byłam adresatką, choć jeszcze tego nie wiedziałeś. Telepatia, kochanie, ciągnęło nas ku sobie.
- Yhy.
- Kawę zrób - komenderuje nowa "pani domu". Z ulgą wycofuję się do kuchni. 
W drugiej od góry szufladzie kredensu jest nóż. I to nie żaden koziczek do smarowania masła, obły jak ryba i tępy jak obecny premier, ale olbrzymi majcher, rzeźnicki. 
Jeśli będę musiał - użyję go w obronie koniecznej. Zależy, jak potoczą się wypadki. To dobre słowo. Zależy, jak potoczą się katastrofy. Bo wiem, że za chwilę stanie się coś hiperzłego.
Serce mi nie bije. Zgasło na moment przed punktem kulminacyjnym tej bajuchy.

II. Natarczywiak
 
Budzę się w fotelu. Telewizor gra. Kończy się film Misery. Teraz jego akcja zrosła się ze snem, wniknęła pod czaszkę, zapełniła nieodkryte krainy. 
Cholerny świat, wiersze nie chcą się pisać. Chyba znów dopadł kryzys twórczy. O czym by tu... W łepetynie kłębią się najróżniejsze pomysły. Umierają po sekundzie, czasami nawet krócej.
Alkohol zabija wenę, przynajmniej we mnie. Aby coś stworzyć - koniecznie trzeba mieć trzeźwy, nieskażony w najmniejszym stopniu łeb, mózgownicę jakby świeżo wyjętą z pudełka, właśnie rozpakowane szare komórki. Na cyku ledwie jestem w stanie sklecić listę zakupów, o wytężaniu baniaka mowy być nie może. 
Przeklęta trucizna dla ślepców, zaciemniacz intelektu. Ostatnio dla autożartu, samozgrywu, rozśmieszenia gościa w lustrze - wymyślałem jak najdurniejsze tytuły książek. Oczywiście - nigdy nienapisanych. 
Kto wie, może, gdybym zrealizował arcykretyński plan i naprawdę wydał jakąś durnotę - miałbym szansę na Nagrodę Diagram? 
Co by tu... Kurde, ledwie pamiętam, jakie kwiatki mi się stworzyły. Było tam coś w  rodzaju "Onucowe otrzeźwienie", "Każda piłka ma swój kant", czy... "Hiperspermia dla seniorów". Kompletne wariactwa. Lubię takie. 
Znów śnił mi się oglądany film, a ściślej - moje życie na opak, na kanwie scenariusza. Chyba wiem, skąd się to bierze. Czuję wewnętrzną potrzebę odmiany, przeżycia czegoś głębszego, niż zapisania maczkiem kolejnych dwóch zeszytów (porządek musi być - każda powieść - w osobnym, grubaśnym kajecisku!), jakże pasjonująca wycieczka od biurka do lodówki po musztardę i laskę kiełbasy, wojaże po dyskontach i bazarze, mrożące krew w żyłach odwiedzanie ciuchlandu, rowerowe eskapady do banku po zasiłek. 
Kuźwa! - chcę wyjść na schody i wrzasnąć to najczęściej używane przez mnie przekleństwo, w parną, lipcowosierpniową noc. Marzy mi się choćby... wypadek. Oczywiście nie śmiertelny, w szpitalu też nie mam zamiaru leżeć ani jednego dnia. 
Tyciusie potrąconko bezpańskiego kocura, zaliczenie gleby na skuterze, skaleczenie się papierem. 
Patrzcie, do czego to doszło: znany prawie w całym internecie Florian Konrad jest jak narratorka piosenki "Teksański". Gdyby choć stalkerka zjawiła się  - mógłbym ją zabić, a później to opisać. I nie przejmować się niechybną odsiadką. 
Klik! - skręcam karki psychofankom, odrywam głowy gołąbkom wojny. I staje się jasność, oddzielam się od mroku, niosę pokój wszelkim możliwym światom, półświatkom, legalnym wymiarom i przede wszystkim - ich mniej oficjalnym odpowiednikiem. A potem, wziąwszy na barki grzechy całego stworzenia, przeżarłszy się syfem, ropą i złem, napęczniały od brudu, zaszywam się w zaciszu chatki krytej bibułą, wpełzam za okładkę Kroniki Wojen. I trawię, rozpuszczam w trzewiach grzechy setek pokoleń kosmitów. 
Z tego musi urodzić się powieść, ba - cała saga! Gdy tylko wrócę do życia, w bebechu skisną najprzeróżniejsze barbarzyństwa - wstaję i od razu zabieram się za pisanie, odpalam nieśmiertelnego parkera (mam chyba jeszcze do niego naboje, takie długie, tylko gdzie? Wszystko w pokoju od czasu do czasu dostaje nóg, ożywa, by peregrynować po biurku, podłodze, odbywać pielgrzymki za szafy, wersalkę, ekspedycje na parapet). 
Albo wariuję, dostrzegam to, czego nie ma, bo być nie może (bardziej prawdopodobne, włączył mi się dziesiąty, albo i szesnasty zmysł, patrzę śmiało w oczy najstraszniejszemu ze strachów, ukrytej w głębi duszy.... nieważne. Dowiecie się kiedyś, moi niegramotni czytelnicy, czego omal nie wypaplałem, spadnie na was ta wiedza, niczym grom z jasnego nieba. Ani jednej chmurki, idziecie w pochodzie pierwszomajowym - i nagle - łup! Eureka! Ach, jak bardzo nie chciałbym być wtedy w waszych spieczonych prądem skórach).
- Że co? - nie wierzę w to, co przed chwilą usłyszałem. Rząd przyjął ustawę, na mocy której zlikwidowane zostają wszystkie stopnie naukowe, tytuły zawodowe. Na ich miejsce mają zostać wprowadzone nowe. Najwyższym, zaraz po ubermagistrze, ma być rolitencieri. Co to za nazwa w ogóle? Brzmi jak z włoskiego, albo łaciny. Rolitencieri Borgia, antypapież otruty przed wiekami za pomocą strychniny. 
O, wiecie, z czym jeszcze mi się kojarzy? Ze słowem Benemeretni. Ej, to się dzieje naprawdę, czy dziś mamy przesunięty prima aprilis? 
Jak można nadać taką, choroba wie, co znaczącą, niepolską nazwę? Przecież to jakby plunąć w twarz narodo...
No dobrze, przesadzam, zagalopowałem się. Ale nie robi się takich rzeczy, do jasnej ciasnej... Tu nie Watykan, ani inne państwo kościelne. Lewica znów u władzy, a robi nam z kraju klechistan. Zdewociali, kropidłem robieni koniunkturaliści, patrzą, w którą stronę wiatr wieje i wystawiają nalane, czerwone, jak te ich sztandary, modziaki, wywalają ozory po opłatek. 
- Pięknie... - mruczę pod nosem. Prezenterowi Dziennika najwyraźniej też nie w smak to, co czyta. Arcybiskupa - pedofila nie dość, że nie wyrzucono na zbitą japę ze stanu kapłańskiego, to jeszcze pochowano z honorami w Świątyni Pokoju. Żesz kuźwa! Grabarze powinni nasikać bydlakowi do trumny, jak to miało miejsce w przypadku Pawła Tuchlina, seryjnego mordercy.
Pewnie będzie miał piękny grób, zwyrodnialec. A skremować - i do kanalizacji! W dodatku - publicznie bym wsypał, niech ludzie widzą, że ścierwo nie jest szanowane po zdechu. Że nawet psa się zakopuje, a niektórzy nawet pomniczki stawiają. 
- Z prochu powstałeś - w gnój się obrócisz. Spoczywaj w niepokoju, męcz się, niech ci w piekle ciężko będzie - wygłosiłbym coś podobnego. 
Niedobrze się robi na myśl, ze ten obleśny, czerwonogęby potwór z dziećmi...
Heh - tfu! - strzykam śliną pod stół. Ohyda. 






Report this item

 


Terms of use | Privacy policy

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1