12 may 2018
Kwadriduum (V.)
V. Milkomeda
No i wykrakałem, wywieszczyłem, moi szanowni przodkowie, kompletne zidiocenie realu. Poszła się pieprzyć zasada jedności czasu, miejsca i akcji, sztukę, w której gram gram główną rolę zaczął reżyserować średnio tresowany pies.
Rozglądam się. Kostka Rubika potraktowana młotkiem to wszystko, co mnie otacza. Ale do rzeczy.
Eryk - wołchw, pogodziwszy się z utratą domu, jako - tako próbował poradzić sobie z nagle spadłym prezentem - ruiną cerkwi. Istna klęska urodzaju: cegłopotwór, z którym nie bardzo wiadomo, co zrobić; ani go zburzyć, ani tym bardziej odremontować. Zabytkowy szkielet, niedogniły trup; gdzieniegdzie pomiędzy kośćmi prześwitują fragmenty cuchnącego mięsa w kolorze seledynowym.
Wyjątkowo niewyględny wrak budynku znalazł w końcu zastosowanie: przerobi się go na półotwartą, bo pozbawioną większości dachu i znacznej części murów kaplicę założonego właśnie, efemerycznego tworu quasi - religijnego - Kościoła Wmawiania.
Ten pomysł, przyznacie - najdelikatniej mówiąc - szalony - jest jakby rodem z opowiadań mojej dziewczyny. Identyczny styl, silenie się na odlot, spleen, czyste wariactwo. To zakładanie trupowi teatralnej maski, robienie przechodniom klaunowskiego makijażu. Na siłę. To podbieganie do przypadkowych osób i pacykowanie im twarzy cukrem - pudrem, farbkami, fluidem. A może nawet i błotem, czy fekaliami.
W owym durnowatym pomyśle widzę zalążek sztuki, która nie ma najmniejszych szans, by kiedykolwiek ją zagrano do końca. Kwestie z ostatniej sceny są napisane czystym szkłem, drutem kolczastym i więzną aktorom w gardłach, kaleczą przełyki, przecinają struny głosowe.
Doprawdy - trudno uwierzyć, że idea udawania kościoła (sic!) nie zrodziła się w głowie Karoliny, nie jest częścią jej "pracy domowej".
Eryk - kapłan nowopowstałej wiary, jej założyciel, postanowił pobawić się z rzeczywistością w schizofreniczną ciuciubabkę, poodpierdzielać cuda - nie widy. Stoi teraz na naprędce zbitym podeście, celebruje "mszę".
Artur, uporawszy się z wiecznie zepsutą postkaretką, udaje ministranta: trzyma mikrofon pod brodą maga, księdza, czy za kogo tam się uważa odprawiacz.
Założenia sztucznej wiary są proste: jedynym nakazem, przykazaniem bosko - kościelnym jest obowiązek oddawania czci... niewiarygodnym kłamstwom, blagom najróżniejszym.
Oto mamy, jako wyznawcy, modlić się do wkrętów, wymówek, ściem, dziecięcych nieprawdek. Każda lipa serwowana przez dajmy na to komisanta ("na sto procent bezwypadkowy, oryginalny przebieg"), czy uczniaka ("to nie ja, proszę pani, przysięgam!) od dziś przechodzi do sfery sacrum, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zostaje otoczona nimbem, pozłotą.
Najpiękniejszymi poematami są dla nas klecone na poczekaniu ściemy, bajuchy serwowane mężom - rogaczom przez wiarołomne żony, usprawiedliwienia nastolatków, które wróciły zbyt późno z dyskotek, okołoalkoholowe zapewnienia "nie piłem".
Non - teistyczna religia, jaką założył Eryk, ma na celu czczenie nieziszczalnych planów, złudzeń. Po co? O to należałoby spytać jej twórcę. Czemu wymyślił wiarę w złote góry, luksusowe samochody i wory pełne dolców czekające po drugiej stronie tęczy, najwyższe wygrane w totka, ruletkę, albo monopoly, w szczęście, jakie rzekomo już - już czeka na nas za rogiem, w pieniądze leżące na ulicy, banknoty zaściełające chodniki El Dorado, do którego przecież zmierzamy, choć nie ruszyliśmy się nawet na krok z kanapy, siedzimy przed telewizorem karmieni mięsno - kostną papką, mączką z zasuszonych mózgów, a fortuny, skarbce pełne jednocentówek, w których moglibyśmy nurkować jak Sknerus McKwacz, skoczywszy z trampoliny, są na wyciągnięcie naszych żylastych, spragnionych dłoni.
To także Kościół Niewykorzystanych Możliwości, które z własnych win, z powodu lenistwa, lub krótkowzroczności zaprzepaściliśmy, bezpowrotnie straconych szans.
Gdybyśmy mieli czcić bóstwa, należałyby one do rodziny rozbitej, wywodziły się z najgłębszej patologii. Gaja, Uranos, Sziwa - jako czerwonogębi, zapuchnięci menele, my, ludzie - jako ich porzucone dzieci. Pomimo lat maltretowania, wciąż kochamy wyrodnych rodziców, nosimy z dumą blizny, ślady po przypalaniu papierosami.
Celebrans z namaszczeniem unosi w górę szklano - plastikową "monstrancję", jeśli w ogóle można tak nazwać butelkę po wytrawnym, gruzińskim winie, z wyrastającą z szyjki sztuczną różyczką. Skrajnie siermiężny kicz mający symbolizować...
- A... a... meeen! - chciałbym powiedzieć podniośle, choć jest dopiero środek przedstawienia. Nudne ono jak diabli i za mało zabawne.
Karolina, przyszła szwagierka, jaki i pięć innych osób; wierni zgromadzeni na inauguracyjnej mszy, bawią się chyba lepiej ode mnie. Znaleźli sobie, kuźwa, teatr w ground zero, w samym sercu ogarniętego wojną kraju, państwa - miasta zaatakowanego przez eskadry szybowców. Za sterami siedzą kamikadze.
Trach! Trach! - pada wieżowiec za wieżowcem, w gruzy obracają się Pałace Sowietów, bure gmachy jakby żywcem przeniesione z filmu Metropolis.
Bawcie się, idioci! Śmiejcie, krótkowzroczne półgłówki, niedługo będziecie - baranim głosem! Straciliście wszystko w majestacie prawa, jednocześnie - gwałcąc prawa wszelakie, depcząc godność, odebrano mnie i wam, obrócono w gruzy dotychczasowe życia. Z naszych sadyb zrobiono wysypisko, a my, zamiast tak po ludzku się załamać, podjąć próbę samobójczą, albo choć poczciwie się rozpić, rżymy jak głupcy. Nie otumanieni przez dilera, nie będąc pod działaniem hipnozy, aż trudno wierzyć, ale sami z siebie odpierdzielamy szopkę.
To sposób na odreagowanie, poradzenie sobie z traumą? Przecież takie wyrwanie człowieka z miejsca, w którym zapuścił korzenie, raz - dwa chcieć przesadzić go na siłę, w skażonej śmiercią dżungli, mogło zakończyć się szokiem. A jednak - dalecyśmy od stanu oszołomienia, zachodzę w głowę, dlaczego, ale... z rozwagą, na spokojnie uczestniczymy w paramszy. Nawet nie pogrzebowej. Dawny świat przeszedł do historii, nieopłakany, to Polinejkes, któremu odmówiono pochówku. Ma leżeć, rozkładać się publicznie, podczas gdy my będziemy klepać paciory na niestypie, wznosić błagania do losu o jak najdłuższe trwanie w ślepej wierze, ułudzie.
Mleczna droga, po której jedziemy na Rosynancie, niedługo zarwie się, na skutek trzęsienia ziemi, albo fali uderzeniowej, jaka nastąpi, gdy któryś z nas, niepomny ostrzeżeń zboczy w gęstwinę i zostanie rozerwany przez jedna z setek przeciwpiechotnych min, jakie czyhają w każdej chwili gotowe odebrać nam życie, spadniemy w przepaść własnej głupoty.
Z niewidzialnych lasów wyjdą opisani przez Karolinę papieże. Zwabieni zapachem świeżej krwi, wychyną kardynałowie, protodiakoni, inni szakale.
Klękam na pokruszonych cegłach. Wokoło - trwa w najlepsze komedia, a ja stańczykuję. Niczym smutny błazen dumam o losach pseudopaństwa. Jutro rozpocznie się kolejne święto ku czci padliny Szymczuka.
Dziewięciokraj ciągle nie ma wytyczonych granic, pełza po mapie Europy to w prawo, to w lewo. Ludzie zaczynają przyzwyczajać się do braku stabilizacji. Sami sobie, jako nacja, dokleiliśmy kilka garbów. Najgorsze, że stoimy przed lustrem i niczym durnie chichoczemy patrząc, jak nasze plecy zginają się ku ziemi, a postawa przypomina błagalną. Zesłaliśmy an siebie oszpecający paraliż, jeszcze nie dotarło do nas, że nie jest to kostium, rzecz odwracalna, że teraz przyjdzie się kurować przez długie dziesięciolecia, a być może nigdy nie uda nam się wrócić do pełni zdrowia.
Atrapa zamku, w której od pewnego czasu jestem zmuszony mieszkać, niejako jest alegorią stosunków geopolitycznych, ustroju światowego. Całą ta różowiejąca kotłowanina zygzaków, kłębowiska cyfr, arabskich liter, jakie Olka, z podziwu godną zapamiętałością kreśli na podziurkowanych murach - to chaos medialny, przetasowania na górze, wojenki wewnątrzpartyjne; wreszcie - to brak norm. Społecznych, moralnych, jakichkolwiek.
Nic, tylko na sklepieniu pseudokaplicy, w której wegetujemy we czwórkę, powiesić ramę rowerową, do której byłby przyczepiony zdechły, trzymający latarkę w pysku, jenot; albo inne bzdurne paskudztwo. Wreszcie - nie mogąc znieść wszechobecnego rozgardiaszu, braku logiki w postępowaniu każdego z decydentów, przez dyktatorskie mumie kisnące w szmaragdowych gablotach, przez uczestników spontanicznych dyskotek, jakie wybuchają niemal wszędzie - od pełnych spokoju biur, zacisznych bibliotek, po hale produkcyjne fabryk broni - powiesić się samemu, by padlinie było raźniej dyndać nad głową "pisarki".
"Ile wziąłbym za ce trzynasteczkę?" - przelatuje mi przez myśl. Jako jedyny ze zgromadzonych w cerkiewce oparłem się kompletnemu odrealnieniu. Półtwardo stąpam po ziemi.
Ech, cholerna bieda. Patrzcie, do czego to doszło - by się wysprzedawać ze wszystkiego! Jak tak dalej pójdzie - opchnę nery za góra dwa pięćdziesiąt trzy plus Vat, byleby starczyło na browar i kiełbachę.
Chyba podjąłem ważna decyzję: czas się upodlić, schamieć do reszty, sprowadzić do parteru. I pięć poziomów niżej. Nadeszła pora, aby pojechać (za co?) na rockowy festiwal dla gówniarzy, wytarzać się w błocie z równie pijanymi nastolatkami. Potem - przegryźć sobie żyły.
Ściera się we mnie wiele natur: niekiedy poważniak z teczką, w krawacie i meloniku ustępuje miejsca rzeczowemu, kochającemu skrupulatność pedantowi, co to nosi dready i jara zioło.
Jeśli mam w sobie inną naturę, to bez wątpienia jest to żongler. W jego dłoniach wirują twarze, maski, włosy, cechy charakteru. Nie można być pewnym, kim będę nazajutrz: bucem w średnim wieku, czy tez obudzę się z konstrukcją psychiczną kilkulatki.
A może nadejdzie dzień, gdy ranek zastanie mnie pustego, bez osobowości? Jak to nazwać - zaawansowana choroba Alzheimera, demencja innego rodzaju, czy może wyzerowanie umysłu, reset, po którym człowiek poczuje się jak nowonarodzony?
Florian KartBlansz, pan an psychodelicznym zamku stojącym pośród min. Aktor kabuki o białej twarzy i próżni w głowie.
VI. Non constat de supernaturalitate
- Nie przyjął! Chujec złamany! - naburmuszona Karolina rzuca rękopis na klepisko (podłoga z prawdziwego zdarzenia jest dopiero w planach). Niemalże ma łzy w oczach.
- Daj spokój - mruczę ulubione powiedzonko. Od pewnego czasu wszystko mi zobojętniało. Liczą się jedynie kawalkady starców, jakie przemierzają mi myśli, do lewej do prawej, głowę zaprząta wyłącznie dziadyga z walizką. Im częściej o nim myślę, tym jest go więcej, powiela się, pączkuje.
- Jak się ma talent, prawdziwy, nie umiejętność pisarską wyćwiczoną na takich czy innych warsztatach, ale właśnie bożą iskrę - to się będzie pisać, choćby nie wiem, co. Stworzy się arcydzieło nawet w kazamatach, więziennej celi, obozie śmierci, albo na szczycie Nanga Parbat. Chcesz, umiesz pisać, czujesz, że to twoje powołanie? To po cholerę ci jakiś Remi? Co z niego za nauczyciel? Może jeszcze - mistrz! Wariat, kuźwa, zwykły sekciarz. Robi z was czubów podobnych do siebie. Pranie mózgów w najczystsze postaci. Na nic nie mamy kasy, a ty se chodzisz - na kursy. Jak nie bioenergochiromancja, to ćwiczenia z poezji, seks tantryczny, warsztaty malarskie... - Artur, nie odrywając się od lektury "Jeżdżę i naprawiam - fiat ducato, poradnik majsterkowicza" - robi wyrzuty siostrze. Ta, jak zwykle, wie lepiej. Kłótnia znów wisi w powietrzu.
- Już kiedy - ze dwa lata temu, jak słyszałem, że to pojeb. We własnym domu, gdy jeszcze sam mieszkał, powycinał dziury w podłodze. Okrąglutkie, od cyrkla. Po co? Żeby sypać do nich karmę dla kotów. Nazywał to "miski stacjonarne" i podobno nawet chciał opatentować, wizjoner.
- Co jak co, ale ostatnia powieść mu się udała.
- Ta, w której dwóch facetów próbuje zjeść psa, wypruwają mu wnętrzności, ale on ciągle żyje? Nie czytałem. Tylko się obiło o uszy.
- Mówię: ostatnia.
- Z psem - podobno - na faktach. Jego tatusiek tez był psychopatą. To się przenosi genetycznie Dziedziczny pierdolec.
- E tam. Wierz, wierz dalej oszustowi. Słowa prawdy nie powie. Guru, co się wstydzi własnego imienia. I jeszcze wmawia, że przybrał pseudonim artystyczny.
- Wiesz - nazywać się Heliodor - w dzisiejszych czasach - przypał...
- To udaje, że se zmienił na Remigiusz. Jakby drugie było lepsze, bardziej nowoczesne.
- Ciul tam z imieniem. Akcja z darmową budką telefoniczna była fajna.
- Co tak go bronisz? Sekciarz pieprzony, Kacmajorek za dychę.
- Gada, ze niektóre kobiety są jak takie właśnie budki - publiczne, darmowe. Wchodzisz do niej z ulicy i możesz zrobić co zechcesz w środku: napluć, powiedzieć "kocham cię", albo wyrwać słuchawkę, rozpieprzyć cały aparat.
- Bzdura.
- Ale na tym się wybił. Artysta.
Uśmiecham się. Iluż to samozwańczych sztuk - mistrzów, sztuk - partaczy wyrosło na moich oczach w przeciągu ostatnich pięciu - sześciu lat? Tabuny. Każdy, oczywiście, rychło znajdował grupki zapatrzonych jak w obrazek fanów, jawnych naśladowców i skrytoplagiatorów. Bohemy, podobnie, jak teraz dyskoteki, wybuchały nieoczekiwanie na skwerach, rogach ulic, zawiązywały się w kawiarniach, a nawet miejskich szaletach.
Nieznani sobie ludzie, zamieniwszy ledwie parę słów, stawali się najlepszymi przyjaciółmi, dzielącymi pasje i poglądy kamratami., Sojusznicy w walce o realizację mniej, lub bardziej głupkowatych postulatów, często nawet nie znając swoich imion, kierowani odśrodkową siłą buntu, rebelianci Towarzystwa Sztuki Nieheteronormatywnej, Spleenolodzy, przemierzali chodniki z transparentami.
Podobnie, jak u pseudokibiców - rzekomy cel był jedynie przykrywką, pełną dziur zasłoną dymną. Tak naprawdę przeważającej większości bojowników chodziło jedynie o to, by się wykrzyczeć, wyrzucić z siebie testosteronową flegmę, niekiedy nawet - ponapieprzać się. Bójki, choć skrajnie rzadkie, wybuchały, gdy po przeciwnych stronach barykady stanęły osobniki niemożebnie wręcz schlane.
incydenty, do których dochodziło, były błahe, ot - zwykłe przepychanki, szarpanineczki, kilkunastosekundowe pojedynki amatorskiego KSW, czy MMA.
Posiniaczeni poeci szybko podawali sobie ręce na zgodę i przez długie tygodnie panowało zawieszenie broni.
Kultura parodystyczna (w gruncie rzeczy nikt przecież nie brał na poważnie walk malarzy, czy prozaików) szybko zaczęła mutować, a ściślej rzecz ujmując: dziczeć. Zdresowała się, z pociesznych czcicieli literatury, muzyki, sztuk wizualnych, członkowie bohem przeobrazili się w zwierzęta dyskotekowe, bezmózgich hedonistów, dla których jedyną akceptowalną formą spędzania czasu jest taniec, upijanie się, ćpanie.
Czciciele łomotu, house, techno, trance, muzyki syntetycznej, poliestrowej, dźwięków mechanicznych, szybko zatracili dawne natury, jakby ogarnięci zidiocającą demencją, albo realizując ustawowy nakaz bycia po prostu tępym, jak na komendę porzucali zainteresowanie czymkolwiek poza potupajkami, życiem klubowym, używkami.
Rozkochani w malarstwie klasycznym Rafaelici XXI wieku przepoczwarzali się w ćwierćmózgów o mentalności dzieci, wielkich, zapijaczonych i zaspermionych panów bachorów, których ciężko jest przywołać do porządku. Ani takiemu dorosłemu trzylatkowi przemówić do rozumu, ani spuścić lanie.
Hordy rozpitych, dragolubych wywłoczysk, niegdysiejsze wolne słuchaczki Latających Uniwersytetów Kultury Wysokiej, teraz, pozbawione tejże kultury, adeptki wolnej miłości, z zażenowaniem patrzyły na takich jak ja - niepatologicznych ludzi. Stałe bywalczynie Flash Mob Disco, przenośnej remizy o niewidzialnych ścianach, neo - wiochmenki, zamieniały w swych odtwarzaczach psychodeliczny rock na disco polo. Zespół skaner zastępował Blue cheer.
- Nie żal wam szarych komórek, intelektu, niegdysiejszego stylu, świata, który opuszczacie z chwilą zostania techno - mułami? - chciałoby się zapytać każdego z tych przechrzt, neofitów świecie wierzących w siłę odmóżdżenia.
Imprezy - kolonie pleśni, powstają niespodziewanie; dwie - trzy osoby inicjują akcję na fejsie, pół godziny później trzysta osób skacze, niczym antylopy gnu w rytm przebojów Basshuntera, czy kto tam teraz się para tworzeniem nie dających się słuchać przez osoby posiadające choćby minimum stylu, gustu, poczucia estetyki; przebojów.
Usłużni koledzy za friko dowiozą sprzęt nagłaśniający, zawsze znajdzie się też paru didżejów, technicznych obsługujących światła, lasery, całą tę machinerię przeokropną do tworzenia ryku, smrodu i brudu.
I nastaje mikropiekło, w bocznej nawie Bazyliki świętego Kasjusza, barze mlecznym Eurypides, czy piwnicy zwykłego bloku mieszkalnego. I leją się, niczym w saunie, litry potu; bryzgają hormony, feromony, tłuszcz.
Policja i inne służby porządkowe mają ważniejsze rzeczy do roboty, niż zajmować cię podrygującymi hałastrami. Tańczą więc, plują i gżą się gdzie popadnie, niedawni studenci architektury organicznej, post- post-postimpresjoniści.
Żeby było śmieszniej - mój szef - idiota, Mirek Jaroszewicz, zamiast zatrudnić w budynku ochronę z prawdziwego zdarzenia, lub choćby opłacić garstkę lokalnych dresiarzy do przeganiania imprezowiczów, którzy to złażą się z własną ochroną, chyba trapiony kryzysem wieku średniego, postanowił szukać minionej młodości. Wspiera, baran jeden, jak to określa "spontaniczne zabawy".
Gdyby chociaż odbywały się owe spędy za jego milczącym przyzwoleniem - nie poniósłby on, jak i cała nasza firma, tak dotkliwych strat wizerunkowych. Ale ten, nastolatek lat pięćdziesiąt jeden, wręcz zaprasza schlane bydło! Mogą się zbierać, kiedy tylko chcą!
Trudno się więc dziwić, że ciągną jak muchy do padliny, kawalkady fluidowych dziewczyn, chłopaków błyszczących od żelu i płynów ustrojowych, do HGW Tower. Pryncypał, mimo dość groźnego z pozoru wyglądu, istnej bucowatości wręcz, okazuje się być nad wyraz gościnny, wita przybyłych naspidowańców prawie chlebem i solą. Szpakowaty, młodszy brat Karla Lagerfelda, wiecznie chodzący w ciemnych okularach, nabzdyczony mruk, w towarzystwie koksów i szlaufów odnajduje język w gębie, zrzuca krawat, marynarkę i rusza w tany.
Aż przykro patrzeć, jak polski Neo opuszcza Matrix, by zawitać pod strzechy, tak bardzo to żenujące. Czasami wręcz chciałoby się trzasnąć go w łeb, przybić piąta klepkę.
W zasadzie nie przeszkadzałyby mi dyskoteki, zmiany granic, cholerna niepewność o dalszy los, pracę, o makietę zamku, w którym z konieczności udaję, że żyję, nie przejmowałbym się wegetacją, diabelnie smutną sztuką teatralną pod tytułem Rzeczywistość, gdyby nie jeden, błahy szczegół: myślę. A to, w moim położeniu jest równoznaczne z zamartwianiem się, strachem o jutro,, którego przecież i tak nie ma.
Jak się znieczulić, obłaskawić ten lęk, zaśmiać mu się w twarz i przyjąć kurwilos z całym niedobrodziejstwem inwentarza? Czy istnieją mogące to spowodować dragi>?
Może jedynym narkotykiem, wiecznym hajem jest zażycie pętli, wskoczenie w czarną toń - samobójstwo, do rzeki, w której można jedynie utonąć?
Ostatnio coraz częściej chodzi mi po głowie, by po raz pierwszy i ostatni spróbować ostatecznego haju, walnąć se słoty strzał, czymkolwiek, choćby i poczciwą wódą, herbatką nestea, albo mineralką; przepić się własna śliną, czy krwią menstruacyjną Karoliny.
Czasami nachodzi irracjonalna ochota na śmiech. A może by tak dołączyć do beztroskich anencefałów, wpleść się w tworzony przez nich nieład, chaos, zestroić z harmidrem, jaki robią? I być, najdłużej jak się da (to chyba droga bez powrotu, raz zgłupiawszy nie odzyskuje się dawnej formy, ale kto wie?), kolorową plamą na pooranym pociskami murze, świetlistym zygzakiem ciągnącym się od resztek hulajnogi aż do lewej "baszty" zameczku.
- Słuchajcie - najprostszych rzeczy nam nie mówią, skurwiele, karmią bajeczkami, a my łykamy je jak pelikany i jeszcze dziękujemy pokornie, kiwamy głowami - wypalam nagle.
- Co masz na myśli?
- Pomylenie pojęć, na które nie zwróciliśmy uwagi, jak ostatni debile! Teren, jaki nam wpieprzyło wojsko, to przecież pole minowe, a nie żaden poligon!
- No tak - było jasne od początku. Nie chciał skarb państwa oddawać Szwabom, pociotkom żydowskim, Tatarom muzułmańskim, czy innym Turko - katolikom z Korsyki - to przed opuszczeniem dzielni wojacy zaminowali, co do ara. Jedynie ścieżka pozostała nienaruszona, by mieli jak wyjść.
- Taaa... Wyjść i nigdy nie wrócić.
- Coś pieprzycie. Przecież w takiej sytuacji ewentualni spadkobiercy domagaliby się zamiany na działkę o podobnych parametrach, albo ekwiwalentu w gotówce. Myślicie, ze to takie proste - zaminować - i po sprawie, nie będzie tematu, na wieki wieków - amen?
- ...potem zaczęły się przesuwać granice, jakaś mądra głowa wymyśliła, żeby wywłaszczyć nas i wykwaterować do śmiercionośnego lasu...
- Coś to się kupy nie trzyma.
- To spuść wodę - próbuje zażartować przyszły szwagier.