Prose

Florian Konrad


older other prose newer

15 may 2018

Kwadriduum (IX.)

Niemobilnych chorych przetransportuje się w bezpieczne miejsce - i śmiało, wpadajcie burzyć zakalce, muzea szpetoty zaprojektowane przez nie znających litości sadystów deski kreślarskiej, zwyrodnialców o wyjątkowo spaczonych gustach. Zobaczycie, ile będziecie mieć frajdy zrzucając fat boye-bis na przemaszkarońskie budynki! 
Hrabia Friedrich Elohim nie był głupi przerywając budowę szkarady, zaprzestając finansowania tej porażki. Straszący czarnymi oczodołami betonowy szkielet i tak jest lepszy od szpitala, nie pełni bowiem jakiejkolwiek funkcji poza towarzyszeniem swemu równie paskudnemu bliźniakowi, nikt zatem nie musi oglądać go od środka, jak ma to miejsce w przypadku Dadźborówki, do której są zwożeni, najczęściej wbrew woli swojej i rodziny, chorzy z całego miasta wraz z przyległościami. I, co najważniejsze: wewnątrz jest dziesiątkami szarych klatek, na ścianach, prócz niezliczonego graffiti nie zdążyły się pojawić gipsowe putta, pseudobarokowe złocenia, nie stoi tam naturalnej wielkości posąg fundatora przybytku.
Wystarczy, że w hallu szpitala nowoprzybyłych wita wąsaty, kamienny Jan Dadźbor. Stężenie kiczu w jego obrębie (pielęgniarzyce, niekiedy obligowane przez dyrektora placówki, najczęściej jednak z własnej woli, by uczcić założyciela, stroją dziadziska girlandami sztucznych kwiatów, przez co wygląda nieco z hawajska, do kompletu brak tylko spódniczki z trawy i śniadej karnacji; oraz obstawiają dziesiątkami zapachowych świec w kształcie strzykawek, plastikowych serduszek na bateria, wygrywających melodię z czołówki Nemocnicy na kraji mesta) jest tak wysokie i porażające, że niektórzy ludzie, pierwszy raz odwiedzający żonę, kuzyna, bądź kumpla w szpitalu, przemykają przez nieszczęsny hall z półprzymkniętymi oczami, wstrzymując oddech.
Mdło, cukierkowy, lepki zaduch parzy w nozdrza, sacharyna, jaką przesłodzono obraz mdli, wywołuje cofkę. Wizualny roztwór nasycony: idę o zakład, że gdyby nastawiać więcej kolorowego badziewia, z głośników szpitalnego radiowęzła (do niedawna nie wiedziałem, że gdzieś jeszcze uchowały się tego typu cuda) rozbrzmiewałaby fraszka Kochanowskiego pod tytułem "Na zdrowie", szczebiotana karmelkowym głosikiem przez pielęgniarusie- stażystki, sprzątaczki musiałyby się borykać z kałużami wymiocin, jakie każdego dnia wylewałyby się na lilaróżową posadzkę z trzewi zniesmaczonych gości.
Na parkingu - luz, jak nigdy dotąd. Dwa razy byłem tu wcześniej, początkowo jeszcze z mamą, potem z Jurkiem Mikołajczukiem, któremu w żołądku pękło osiem wrzodów jednocześnie. Każde miejsce było zajęte, szpilki nie wetknąć; musiałem parkować aż pod Galerią Srebryny i nadrabiać drogi. Teraz - od groma wolnych...
- Tirliiiiit! Wit - wiwii! - w myśli wdziobuje mi się ptaszor. Karolina z Olką oczywiście nie pozwoliły mi, pod karą rozstania i bezpowrotnej eksmisji z zameczku, oraz doniesienia do bojówek proekologicznych o niecnym czynie, jakiego zamierzałem się dopuścić, na zabicie gardłowrzaska. Ma zostać - i koniec, to nagroda, dowód uznania, sam Remi pochlebnie wypowiedział się o pracy mojej (byłej? Chyba jeszcze nie...)dziewczyny,, a to największy z zaszczytów, porównywalny z dostaniem Nagrody Nobla we wszystkich dziedzinach jednocześnie.
A nawet - większy, oto otworzyły się niebiosa i spadła złoto-czarna kropla atramentu wprost an czoło literatki, a Bóg ustami swego syna / namiestnika/ proroka oznajmił: "Będą z ciebie ludzie. Pisz wytrwale, a daleki zajdziesz". 
Czegóż trzeba więcej, czyż można żądać większej nobilitacji? Oczywiście, że nie!
Wchodzimy w wilgoć. Dosłownie. Dziesiątki nawilżaczy powietrza, rozpylacze perfum, mające za zadanie stworzyć miłą atmosferę, wrażenie pobytu na łące, na której pada ciepły, majowy deszczyk, usielankawiacze przeróżne pracują na pełnych obrotach. 
Wkraczamy do zagrzybionej i zawilgoconej nory, której szare ściany tu i ówdzie pomazano szminką, upstrzono serduszkami. 
Ponurość i obskurny klimat, błogość, z której łuszczy się farba i przeziera spleśniały suporeks. Otynkowany mikroklimat. Opluty tort, ślina w lukrze. Bierzcie i dławcie się nią wszyscy po kolei, krztuście się, charczcie, taka jest dobra.
Wzdrygam się z obrzydzeniem, zostałem nagle uderzony w twarz biczem wodnym, każdy ze zmysłów jest porażony paskudnością Dadźborówki. Oto oblepił mnie smark, budowlana plwocina. 
Znów ponosi mnie egotyzm, wywyższam się przed sobą samym, zgrywam konesera wszystkiego co drogie, eleganckie i luksusowe. Niewidzialny melonik wyrasta na głowie, tania koszula i dżinsy zmieniają się w wytworny smoking.
Podkręcam wąsa, którego nie zapuściłem, z kieszonki wyjmuje zegarek na łańcuszku, oczywiście marki Patek. Wyprężam się, jak Eryk. Idę krokiem dumnym, niemal defiladowym. Na ramionach - epolety, przy boku - szabelka. Marszałek Dziewięciopolis kroczy przez zawilgocone korytarze zabytkowej nory. Zejdźcie mu z drogi! Ktokolwiek odważy się spojrzeć nań bez szacunku - zostanie zdekapitowany w jednej chwili, bez słowa. Sędzia i kat we własnej sprawie przemierza nadziemne (sic!) lochy, by odwiedzić kamrata rannego na polu chwały. 
Pacjenci wyglądają nieśmiało z przeludnionych sal/ cel więziennych. Wprost nie do wiary, iluż ludzi można zmieścić na jednym metrze kwadratowym, upchnąć na piętrowych łóżkach! To nie szpital, a istny pierdel. Ścisk, wytatuowane, śniade ciało koło ciała. Na ciele. W ciele. Jedno w drugim, złączone fizycznym klejem, podnieceniem, homoerotyzmem. 
Pandemonium, klinika imienia Markiza de Sade położona w samym sercu Sodomy, albo Gomory. 
Przestaję czuć perfumy. Zaduch i pot, smród uryny, przepełnionych nocników, wiader na fekalia, dołów kloacznych, jakie zostały po wyrwanych bogowie wiedzą przez kogo i w jakiej epoce muszlach klozetowych, gryzący dym machorki, palonych liści kasztanowca, akacji, sproszkowanych ziaren kawy, herbaty, woń owoców hininowca, strychninowca, opioidy wszelakiej maści, wyziewy gorzałczane wydobywające się ze szczerbatych ust, tanie dezodoranty, wreszcie: zapach rozkładu, odleżyn, gorycz lekarstw, sól krystalizująca się na jeszcze żywych zwłokach nieprzytomnych starców, dawno nie zmieniane pieluchomajtki, swąd tlącej się instalacji gazowej, przykry zapach starych gazet, odpadającej z nich, pokruszonej farby drukarskiej, woń zetlałej pościeli, w której leżą niemobilni nieszczęśnicy przygnieceni wiekiem i chorobami, cała ta mieszanina beznadziei, milczącego wołania o pomoc, o śmierć, błagani o eutanazję - najgłębszy z możliwych akt miłosierdzia względem drugiego człowieka, prośby "podaj kubek z piciem, sama nie sięgnę", albo "daj choć łyżkę czegoś zjadliwego, karmią tu niestrawną mamałygą, prędzej umrę z głodu, niż przełknę cokolwiek" - jakie można wyczytać z bladych i wodnistych oczu pacjentów oddziału geriatrycznego, ogrom nieszczęścia, jakiego doświadcza każda z tych osób sprawia, że jest mi podwójnie niedobrze, przykro i zarazem mdło, chcę rzucić się na pomoc biednym, pozostawionym niekiedy na długie dni bez jakiejkolwiek opieki ludziom, których z racji wieku śmiało mógłbym tytułować babciami i dziadkami; jednocześnie mam ochotę rozpłakać się nad ich losem, do głosu dochodzi moja wrażliwość, być może zbyt duża, jak na mężczyznę, zostaje włączony program "Empatia" (często zapominam, że jest zainstalowany pod czaszką).
Udziela mi się bezradność owych zniedołężniałych zombie, chcę przepoczwarzyć się po raz trzeci, z pęczniejącego od nieuzasadnionej dumy dżentelmena - wojskowego stać się na chwilę biblijnym Samsonem, oprzeć się o ściany nośne budynku i niczym mitologiczna postać zburzyć go, obrócić w gruzy, niech by runąć dach, stropy, rozlały się fundamenty, wybryznęła śmierć, jaka wsiąkła w każdy pustak, w każdy centymetr kwadratowy szarego i upstrzonego kiczem tynku. 
Większości z tych, butwiejących w łóżkach biedaków pomoże już tylko zgon - doskonały, dostępny bez recepty medykament. Ludzie, nie z własnej woli zmienieni w szpetne ropuchy, kisną w wyrach-kałużach, dzielą się chorobami wenerycznymi i skręconymi z papieru toaletowego papierosami, przenoszą smutek, szankry, blizny, modlą się do luster, we własnym odbiciu widza lekarza-wybawiciela, może diabła, alchemika, albo zmarłego przed ćwierćwieczem ojca. 
Kobiety, z tego co widzę, nabierają cech męskich, zapuszczają siwe wąsiki, kozie bródki, rozmawiają ze sobą bas-barytonem. 
Każdy z mężczyzn jest pasywnym homoseksualistą, lub takiego udaje, pozwala się wykorzystywać za paczkę fajek, łyk fanty, nadpsute udko kurczaka z wczorajszego obiadu. Cholerni konformiści, przez lata przykuci do wyr symulanci, bojący się wrogiego, pozaszpitalnego świata, dawno już zapomnieli, czym jest godność, człowieczeństwo. Każdy jest tu cwelem i denuncjatorem, najlepszym kumplem, kiedy wszystko jest w miarę dobrze, zaprzysięgłym wrogiem, gotowym wbić ci nóż w plecy, gdy spóźnisz się choćby godzinę z oddaniem pożyczonej zapalniczki. 
Jeszcze obrzydliwsi dandysi, znudzeni celebryckim półświatkiem, blichtrem, rzygający od nadmiaru pieniędzy dziedzice wielkich fortun, wnukowie Rotszyldów, dzieciaki i młodzi dorośli, których tak bardzo poniósł melanż, dali się wkręcić w destruktywne zabawy, subkultury, suicidal-anarcho-nazi-black-gothic-emo-trance, że aż odebrało im rozum, albo tez postanowili poudawać wariatów i wsiąkli w to na dobre, zostali ubezwłasnowolnieni i zamknięci na oddziałach gdzie nie ma klamek, albo życie w zawilgoconych murach w otoczeniu wręcz namacalnej śmierci spodobało im się do tego stopnia, że postanowili weżreć się w nie, za nic w świecie nie zdrowieć ze skrajnej depresji, mitomanii i fanatyzmu muzycznego.
Żłobią sobie teraz widelcami, wycinają żyletkami na skórach loga ukochanych zespołów, rysują pentagramy i inne quasi-magiczne symbole wierząc, że ochronią je one przed niebezpieczeństwem, najgorszym z możliwych: przed wypisem.
I choć chaos panujący za murami, tarcia, kotłowaniny, walki zbrojne, wojenusie podjazdowe, obrzucanie się epitetami i koktajlami Mołotowa, chociaż na wolności panuje nieporównywanie mniejszy bajzel, niż w Dadźborówce, neo-bikiniarze i bananowa młodzież raz trafiwszy do tej placówki pragnie w niej pozostać najdłużej , jak to tylko możliwe.
Czy to wina syndromu sztokholmskiego? Czemu zdrowi i niekiedy bogaci ludzie (pomijam wszelakich niebieskich ptaków, dla których to miejsce stało się istną Mekką, para-squatem, ogrzewalnią i meliną w jednym), mogący w jednej chwili opuścić Dziewięciopolis na pokładzie własnego odrzutowca, wyemigrować i już nigdy nie wrócić do kraju krzyża i brzozowych ołtarzy, nie dość, ze tego nie robią, to w dodatku, kompletnie irracjonalnie bawią się w celebrowanie śmierci, a raczej dochodzenia do niej, karmią wzrok widokiem staruszków w agonii, czerpią sadystyczną frajdę z obserwowania dotkniętych demencją prawie stulatków?
To nie do pojęcia.
Wiele złego słyszałem o tym szpitalu, ale dziś, pierwszy raz wszedłszy w jego głąb, do trzewi, zobaczywszy więcej, niż (skądinąd - przeohydną) izbę przyjęć (Jurka Mikołajczuka migusiem zabrano na blok operacyjny, moment po zdiagnozowaniu krwawienia wewnętrznego), stwierdzam: jest dużo gorzej, niż mi opowiadano. Żadne słowa nie są w stanie dość obrazowo oddać tego, co właśnie dzieje się na moich oczach, wystarczająco wyraziście opisać tragedii, jaka ma tu miejsce.
Tego wprost nie da się opowiedzieć, to trzeba zobaczyć na własne gały, powąchać, doświadczyć wszystkimi zmysłami, organoleptycznie jak jasna cholera, zwiedzić szpital za pomocą smaku, wyciągnąć język, udławić się wszechobecną goryczą, próbować zwrócić, znów przełknąć.
Czuję, że robię się szpakowaty, i to nie metaforycznie, siwieję jak najbardziej na serio.
Cudoptak, siedzący na ramieniu Karoliny, niczym papuga kapitana statku pirackiego, chyba również ma mocno mieszane uczucia odnośnie miejsca, w jakim się znalazł, stroszy pióra, to znowu przygładza je dziobem, wykonuje przy tym nieskoordynowane ruchy, tańce-połamańce, jakby przeszywał go dreszcz obrzydzenia. 
Masz jakieś potrzeby poza jedna - dopieczenia wszystkim wokoło, pieprzony terrorysto? Spać przez ciebie nie można, niech no tylko...
- Aua! - Olka krzywi się, po czym klnie pod nosem. Wystarczająco głośno, by doleciały do mnie "kłamliwe kurwy, co to wpychają najgorszy chłam, jaki mają na stanie, potrafią tak omotać człowieka, ocyganić, że ten kupi od nich nawet dziesięć numerów za małe".
Utyka, biedna szwagierka, idzie krokiem paralityczki. 
- Co - tak cisną? - pytam z wyraźną ironią.
- Nie, kurwa żesz mać, wcale! Już mam odduśki! Na piętach!
Parskamy śmiechem z Karoliną. Zawsze bawi nas, gdy "artystka konceptualna" próbuje (biorąc ze mnie przykład?) przeczyć swemu wiekowi metrykalnemu, odmładza się na siłę używając słówek wymyślonych we wczesnym dzieciństwie. 
Determinizm językowy: im bardziej będziesz - próbuję zgrywać przed samym sobą erudytę. Niech będzie do kolekcji, dosiądzie się kolejna osobowość, przy stoliku już siedzą: bucowaty jegomość - brat syjamski hrabiego, trepisko w rogatywce, wiecznie niedojrzały ja-krasnal. 
Uczta na całego: goście w mojej głowie zagryzają się nawzajem. Autokanibalizm, robienie miejsca dla nowych florodmian. Rozmnażanie ego, hodowla miłych, bezzębnych szkaradek.
(Mam pytanie, drodzy antenaci: czy - w świetle hipotezy Sapira- Whorfa - jeśli będę wyjątkowo długo, uparcie powtarzał słowo "rozpad"- mój kraj znormalnieje od tego, rozleci się sztuczny twór, zlepek frankensteinowski; czy może prędzej zwariuję,w  moim łbie wykiełkuje własne, wsteczne państwo, na wilgotnej ligninie rozścielonej wewnątrz czaszki zacznie rosnąć kraj lat dziecinnych, przedwojenny, nie dotknięty kompletną paranoją? Czy będę mógł wrócić do niego, choć na jeden dzień zaszyć się w Jednopolu, odwiedzić krainę wspomnień, ba - zmienić je, sprawić, by ich kolory były intensywniejsze, emocje - żywsze? Czy da się wejść do albumu ze zdjęciami i w pewnym stopniu tam pozostać, mówiąc i zachowując się jak - jeśli nie dziecko, to choć nastolatek - pobyć nim? Nie musicie odpowiadać, kochani przodkowie. Tak tylko dywaguję, układam pytania retoryczne, pasjanse, nie mając pod ręka ani jednej karty. Wszystko jest jasne, dlatego mówię do was, ukryci w głębi nieba, zaszyci w swoim nieistnieniu, słabo poznani dziadkowie, nigdy niewidziane praszczurki. Obłaskawiłem świat, wydarłem mu większość tajemnic. Wiem, ze w gruncie rzeczy jest on wrzaskiem czarnego pawia, kruka-albinosa, mieści w sobie tyle barw, co kalejdoskop oglądany przez niewidomego daltonistę. To wymuszone zakochanie, jedzenie wyłącznie chili i picie sosu tabasco, wywoływanie zdjęć zrobionych w piętnastym wieku przed naszą erą. Wszystko jest w mniejszym, bądź większym stopniu sileniem się - mówi to wam kolekcjoner bytów, który ostatnio rzadko wyjeżdża poza granice własnej wyobraźni. A ta - kurczy się, jakby była uprana w ogniu. I jak tu myśleć, porywać się na wysiłek intelektualny, mając do dyspozycji jedynie taką, zbiegniętą, sfilcowaną głowę?)
Sala o numerze XV-833-BEE-5, durnym, jak wszystko wokoło. Odhumanizowanym i wydziwionym, o numerze bez sensu. Sztuka szpitalna, abstrakcja à rebours, rzucanie przez personel kłód pod nogi, utrudnianie życia pacjentom i odwiedzającym. 
Nie można zwyczajnie leżeć pod "trójką", albo "sto piątką", numer sali musi być koślawy, niepotrzebnie długi, przypominać Quasimoda z własnej woli, kogoś, kto zapłacił, by operacyjnie wszczepiono mu garba. Mutant cieszący się ze swojej odmienności, chełpiący się krzywą postawą. 
Po co? Nie da się prościej? Czemu wojna sprawia, że chaos udziela się ludziom, wżera się w nich? Artyści wszędzie, psia ich mać, kobiety-Salvadorki, dumnie noszące spiczaste wąsiska, mężczyźni w przebraniach bezpłciowych zwierząt. Bezgatunkowość, kraina płynnego charakteru, norm o konsystencji żelu pod prysznic. Spłukać, nim, dostanie się do oczu i je podrażni!
Kryguję się, średnio wiem, czemu. Chyba czuję, że za drzwiami czai się coś złego, mały, ale już niebezpieczny dla zdrowia i życia synek śmierci, skorpionek Eskulapa. Wyczuwam grozę. 
Tfu, przecież tu wszystko w mniejszym, bądź większym stopniu może nieść pełnowymiarową, dojrzałą śmierć: od toksycznej atmosfery, grzybów i hub porastających ściany, przez zahivionych narkomanów-psychopatów gotowych pchnąć cię brudną igłą i zarazić wszelkimi chorobami, jakie człowiek jest w stanie sobie wyobrazić, kończąc na porażeniu prądem. Instalacja w tej ruderze żyje własnym życiem, ciężko nie odnieść wrażenie, że nie kable są sztukowane robalami, glistami, że w gniazdkach nie czają się kłębowiska jadowitych gadzin. 
Spod tynku dobiega syczenie, chrzęst, mlaskanie. Myszy, nornice i inne gryzonie tracą życia w śmiertelnych pułapkach. Mury szpitala żyją, kąsają, czuję na sobie ich lepki i cuchnący oddech. Ten budynek jest drapieżnikiem. Nikt go nie przeklął, to nie serial von Triera, bez przesady. On po prostu cały jest toksyną, bezgatunkowym potworem o przekrwionych ślepiach i ostrej szczecinie. Boję się, że za chwilę zgniecie mnie stoczonymi przez próchnicę zębiskami, przeżuje na papkę. 
Wlazłem tygrysowi do pyska, dałem się połknąć, niczym ślepy prorok, Jonasz ateistyczny. Okropne uczucie. 
Dobra, raz kozie... pukam. 
- Coś ty, nie wydurniaj się, właź! - Olka szarpie za klamkę. Zamknięte! co u diabła? 
Zgrzyt klucza w zamku. Wchodzimy.
- Proszę.. - zasuszony dziadek w czarnej, cholernie damskiej peruce niemal kłania się Karolinie w pas. Uśmiecham się.
- Tyle tałatajstwa się kręci na korytarzu, że trzeba się zakluczyć... - pokornie wyjaśnia "odźwierny". 
Marszczę brwi, rozglądam się po salce. Ciasna. Trzy piętrowe łóżka, jedno obok drugiego. Na nich - szkielety wron. 
Tak, to doskonałe porównanie. Leżą, zakutane w kraciaste koce, owinięte burymi prześcieradłami, ludzkie mumie, kości ptaków. Przeszywa mnie zimny dreszcz. 
Środek Europy, Dziewieciopolis, gdzie większość budżetu państwa jest przeznaczana na zbrojenia, a nie starcza środków na służbę zdrowia... Gdzie ja żyję, do cholery, kto rządzi tym piekłem? Jak nie pijawki w postaci kleru, czarni mafiozi przyssani do serca i chłepczący z niego krew, to wojenka, na którą idą chłopcy malowani, by wrócić jako kalecy, albo w malowanych na krwistoczerwono trumnach. 
Boziu, to przecież nawet nie umieralnia, hospicjum, ale kostnica! Włos się jeży na głowie widząc dogorywających w skwarze, niemal zagłodzonych.... W obozach koncentracyjnych na pewno lepiej karmili... - wewnętrznemu lektorowi łamie się głos. Płaczę w myślach, załamuję ręce. 
- Artura szukacie? - zgaduje staruch wyglądający jak żeńska wersja Wandy Kwietniewskiej. 
- Zgadza się. Skąd pan wiedział? Domyślił się?
- Boście nowi, pierwszy raz tu w odwiedzinach. Wcześniej was nie widziałem na oczy. A my, he, he, stara gwardia, że tak powiem. Tyle lat się leży, to wiadomo, kto do kogo przychodzi. Czasami nawet lepiej zna się rodzinę kolegów z sali, niż swoja własna, częściej się widzi. Mańka córka - pomarańcze przynosi, soki, czasami do Antka przychodzą wnuczki, piękne dziewczynki, jak z obrazka czarno-białego, sprzed obu wojen światowych... Anachroniczne takie, vintage, choć dzieci... - zamyśla się dziadyga. 
- Takk, my do niego. Gdzie jest?
- Przełożyli na łóżko z kółkami i wywieźli, chyba na oddział wewnętrzny, albo urazówkę. Tu, jak państwo widzą - tylko się zdycha, a on przecie młody, takiemu tylko żyć, używać... Widocznie - rokujący jest, więc po co ma leżeć ze ścierwem? Popytajcie pielęgniarek. Nam nie chciały powiedzieć. tajemnica lekarska. Pytalimy, bo wiadomo - żal chłopaka. Serce się kraje, jak się widzi takie...
- Dziękujemy - Olka naburmusza się i wychodzi. 
- Firliiit! - dziwnoptak żegna umarlaków swoją wrzaskliwą mantrą.
- Potopowisko - fajny wyraz? Kałuże wiszą w powietrzu, to i wymyśliłem, jak można by je nazwać.
- Co ci znowu po głowie łazi? Wiersze? Ty się lepiej, Flo, czym innym zajmij. 
- E, z wami gadać - to lepiej pierdnąć, albo się zesrać - do stolika, przy którym siedzą moje osobowości dosiada się wulgarny prostak, w zasadzie - degenerat. Zapala szluga i puszcza z ust kółeczka wyjątkowo gryzącego dymu.
- Jest, patrz! - Karolina trąca w ramię siostrę, wskazuje... kłębek. 
Przez otwarte drzwi sali GBH-Ą322A widzimy dwie postaci w białych fartuchach krzątające się przy plątaninie rurek, kabelków, wstażąk jakichś fikuśnych, gałganków, wężyków doprowadzających do zezwłoku kolorowe płyny, menzurek, pipetek, szklanych fiolek, omotanych bandażami, dyndających wokół łóżka odważników, mini-monitorków, na ekranach których biegną zygzaki obrazujące (chyba!) funkcje życiowe pacjenta.
Gling! Gling! - pulsuje pulsowadło, toczą się oleiste kule wewnątrz worków. To sztuczne serce, wątroba, trzustka? Czy może doczepny, pozaustrojowy mózg, mający z czasem zostać wszyty w miejsce nie pracującego już, przyrodzonego mózgu? 
A może Artur już nie żyje, to tylko wentylowane zwłoki trzymane jedynie na narządy? Zwlekają z odłączeniem go od aparatury do czasu przyjazdu rodziny i podjęcia przez nią decyzji, łapiduchy?
Pytamy. Pielęgniarzyce, co było do przewidzenia, zbywają nas, w dodatku dość obcesowo, zasłaniają się tajemnicą lekarską, potem - niewiedzą. One są tu tylko od zmieniania pampersów, kroplówek, robienia zastrzyków, o szczegóły leczenia, zastosowane zabiegi należy pytać ordynatora Grzywskiego, albo doktor Piotrowicz. Oboje wyjechali, on - na urlop do Gruzji (Grecji! - poprawia starszą koleżankę stażystka, ale milknie zgromiona wzrokiem), ona - w obawie przed wojną opuściła kraj. Nie "uciekła", bo uciec to może złodziej z łupem; po prostu uznała, że martwa nikomu nie pomoże, i wróci niezwłocznie po ogłoszeniu pokoju, co - jak powszechnie wiadomo - ma nastąpić wkrótce. 
A na razie - pobądźcie z bratem, kolegą, czy kimkolwiek dla was jest, potrzymajcie za rękę. Mówcie do niego, byle łagodnym tonem ("jak do wabionego papieża!"- chcę dopowiedzieć, ale nie robię tego, bo to przecież inside joke, sadystyczne siostry miłosierdzia nie rozumiałyby jego sensu); słyszy. Podobno.
Podchodzimy do kłębowiska. Spod plastikowych glist i liszek ledwie widać postać ludzką. W zasadzie - nie widać prawie w ogóle, nie wystaje nic, poza czerwonym, odrapanym nosem.
- Artur... - nieśmiało zaczyna Karolina. 
- Łłłłł... - odpowiada "manekin".
- Artek! Artek! Słyszysz mnie?
- No płewnie! Czegoż miałbym nie... Pło cholełę się drzesz?
- Yyy... Przepraszam. Sorry, brat.
- Jak się czujesz?
- W miałę. Chołełna apałatuła - ciężko oddychać...
- Może poluzuję - o tu-tu? 
- Zostaw! To rurka tracheotomijna!
- Gdzie? Przeciągnięta przez wargi? Po czorta w ogóle je przekłuwali? Wygląda teraz jak dzikus z afrykańskiego plemienia. Murzyn z kością w nosie i ustach. Szaman. 
- Zamknij się! Śmieszek, kurwa!
- Czegoś ci trzeba? Jeść, pić? Bo widziałam, jak tu karmią. Gorzej, niż źle, symbolicznie...
- A wyglądam, jakbym mógł?
- Słuchaj - wygrałam! Po tylu próbach - udało się, Remi był zaskoczony, że wyszedł mi aż tak dobry tekst, profesjonalny. Zobacz, co dostałam! Karłowaty paw! No - powiedz coś, mały, zaćwierkaj! Firlit, firlit!! 






Report this item

 


Terms of use | Privacy policy

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1