2 february 2011
Krajobraz nadreński
Ren wylał w styczniu tego roku
zapachem smutku popielatym,
drżą drzewa pomazane szronem
sennie i smętnie, uwięzione
w kałużach rzeki.
Na niebie chmury wprost z fabryki
ciężkie od pracy robotników,
pozasłaniały nowe słońce,
to obiecane na dwa tysiące
jedenaście.
Cicha, jak dziecko, nos do szyby,
by mgły nie spłoszyć, kropel deszczu,
chodź ze mną, słyszę, załóż czapkę,
a dłonie takie masz gorące -
zresztą jak zawsze.
I nic nie musisz więcej mówić,
wystarczy, że otulasz płaszczem,
oddechem włosy moje głaszczesz,
topię się w myśli twej spokojnej,
w myśli dobrej.
Mijamy twarze mokre z deszczu,
szepczesz, że to ich dusze płaczą,
spływają ciepłem po policzkach,
bo takie wszystkie są różowe
jak płatki bratków.
Nie wiem jak mogłam przetrwać zimy,
żyć pośród ludzi i przestrzeni,
której nie można wzruszyć gestem,
chyba tam wcale mnie nie było,
a teraz jestem.