9 november 2015
9 november 2015, monday ( Je reviens )
Może to wina jednego za dużo, kieliszka, w restauracji wypitego.
Może to bolesne, zaocznej miłości, rozstanie, narzuca mi to pisanie.
Być może to chandra, zwykła, jesienna, która przewieje grymasy humorów jak liście pod zimnym przykryje śniegiem grudniowym.
Pierwszym przymrozkiem ochłodzi piekące, jeszcze otwarte, rany.
Twarz zapłakaną owieje chłodem codzienności
Zamrozi, jeziorem słonym, wypłakane oczy.
Minie bielą zimy w zapomnieniu.
Zawsze niezauważalnie, omijały mnie pory roku jak samochody na przejściu dla pieszych nigdy nie pozwalając przejść na drugą stronę tęczy.
A jakby tak odważyć się rzucić w sam środek przejeżdżajacego życia i pozwolić sobie wpaść pod koła jego wibrującego świata.
Przejrzeć się w szybach jak w oczach, dostrzec że tak samo się prowadzi.
Dać się potrącić ramieniem czerwonego światła konwenansów.
Zamiast obserwować je z boku krawędzi, poczekalni chodnika, czekając na zielone światło, wykalkulowanego, rozsądnego bezpieczeństwa.
By w końcu stwierdzić że to moja kolej.
Niedaleko stamtąd do rynsztoku, bo i po co się przeciwstawiać.
Nie ma co kijem rzeki zawracać.
Nie ma po co rzucać się pod prąd rzece.
Dlatego też nie wchodzi się do niej dwa razy...
Zawsze omijały mnie, miesiącami, pory roku
Euforycznie skacowanymi początkami
Depresyjnie trzeźwymi końcami
Lat pijanych