29 july 2012
Chłód białych róż
daleka noc
już nie pamiętam kiedy tamta
przelała się przez palce gdy przykryciem był
dziurawy księżyc bez kapelusza
chciałoby się wrócić tylko szlabany opadły
jak ręce gdy brakuje chleba
chciałoby się wydrapać spod powiek sen
tylko wytropić go nie można
naświetlona pamięć cykliczne myśli zbłąkane słowa
pomarszczone dni trzeszczą między zębami
szukam odbicia w białym suficie
chłodne poranki pukają do okien
blisko jest dzień zapomnienia
Joannie
Joannę poznałem na sopockim molo. Do dziś nie wiem, dlaczego właśnie mnie wybrała, by o wszystkim opowiedzieć. Wszak byłem jej obcy. Pytanie zostało we mnie do dziś i wiem, że nie uzyskam na nie odpowiedzi, a i ono samo straciło już na wartości.
To było jesienią 2007 r. Nazwałem tamten czas - z różnych powodów - rokiem sztormów, nie tylko morskich. Przyjechałem na Wybrzeże, by złapać wiatr w żagle przed zimą. Pogoda wypłoszyła wczasowiczów, tylko gdzieniegdzie rysowały się skulone postacie pensjonariuszy kilku sanatoriów. Od dzieciństwa uwielbiałem ów czas sztormów, zapach niespokojnego morza, a samotne spacery pozwalały przemyśleć parę życiowych spraw.
Tego dnia, jak zwykle po śniadaniu, poszedłem na molo i kolejny raz zobaczyłem kobietę z czarnym dużym psem. Siedziała samotnie na tej samej ławce, co wczoraj, przedwczoraj i w środę. Było dla mnie dziwne, że przez te parę dni nikt się do niej nigdy nie przysiadł. Intrygowała mnie ta jej codzienna bytność. Pies leżał na stopach pani. Oboje tworzyli specyficzną całość. Ona ubrana na czarno, czarny pies i biała ławka. W ręku trzymala białą różę. Wyczuwałem, że kobieta ma jakiś cel, by przebywać tu każdego dnia. Przeszedłem obok, zerkając ukradkiem w jej stronę. Stanąłem z dala dyskretnie obserwując nieznajomą. Patrzyłem przez kilkanaście minut, ale kobieta nie zrobiła najmniejszego ruchu. "Zasnęła" – pomyślałem. Trwało to jeszcze jakiś czas. Wreszcie nie wytrzymałem – a może zasłabła? – i zdecydowanym krokiem podszedłem do nieznajomej. Zapytałem, czy wszystko w porządku.
Na dźwięk mojego głosu drgnęła , pies wstał, broniąc dostępu do swojej pani.
- To ty? – Spojrzała na mnie trochę nieprzytomnie, w chwilę później zmysły powróciły do równowagi. – Oj, przepraszam, ma pan identyczny głos... głos bliskiej mi osoby... Tak, w porządku. Dlaczego pan pyta?
Wtedy zobaczyłem oczy. Zawsze w swoim życiu, czy to zawodowym, czy prywatnym, zwracałem na nie szczególną uwagę; jej błyszczały w kolorze brązu, ale tak ciemnego, że wpadał w czerń. Przede wszystkim jednak były niezmiernie smutne.
- Jak przechodziłem niedawno koło pani, jakieś pół godziny temu, trwała pani w tej samej pozycji, jak i teraz, a nie jest wcale ciepło.
- Tak? A wie pan, nie zwróciłam na to uwagi, chyba przysnęłam. Dziękuję za zainteresowanie. To miło z pana strony – powiedziała z lekkim niby-uśmiechem.
- A czy mogę jeszcze coś powiedzieć?
- Tak, proszę.
- Czy będzie pani jutro? Ma wiać jeszcze silniej – dorzuciłem – więc niech się pani przynajmniej cieplej ubierze.
Spojrzała chłodno.
- Jestem codziennie - odpowiedziała gniewnie. – I nie jest mi zimno.
- Przepraszam, nie chciałem być niegrzeczny – odparłem. – Zatem do zobaczenia, ja także będę jutro, jak się pani wyraziła, o zwykłej porze – dorzuciłem z przekąsem. – Miłego dnia.
Ukłoniłem się i odszedłem. Z oddali usłyszałem: "do zobaczenia"
Idąc do hotelu, analizowałem rozmowę z tajemniczą nieznajomą. Było mnóstwo pytań, które nie miały odpowiedzi. W pamięci utkwiły mi duże, piękne, choć smutne, oczy. W ogóle jakiś tajemniczy smutek był w tej kobiecie, a może tylko tak mi się wydawało. Przez całe popołudnie i wieczór łapałem się na myśli o nieznajomej z molo.
Tak jak zapowiedzieli, następny dzień był jeszcze bardziej wietrzny, dęło gdzieś około siódemki. Od samego rana dręczyło mnie pytanie: będzie czy nie? Jakaś siła gnała na plażę.
Po śniadaniu szybko wyszedłem. Było piekielnie zimno. Wiatr wciskał się wszędzie, gdzie mógł. Pomyślałem, że zobaczę puste molo, ale parę wytrwałych osób już spacerowało. Z daleka dostrzegłem poznaną wczoraj nieznajomą , ale bez psa. Przyśpieszyłem kroku, tak jakby bojąc się, że zniknie, rozpłynie. Nic takiego się nie stało. Siedziała w prawie takiej samej pozie, jak wczoraj. Kiedy się zbliżyłem, podniosła głowę i powiedziała: - Czekałam. Zaskoczyło mnie to na tyle, że chwilę milczałem. Patrzyłem na nią z niemym zapytaniem. Musiałem mieć zabawną minę, bo uśmiechnęła się leciutko.
- Zdziwiony?
- Szczerze? Tak. Czułem, że spotkam panią, ale nie wiedziałem, że będę oczekiwany.
Dziś nie było psa, więc aby coś powiedzieć, spytałem o czarnego pupila i usłyszałem odpowiedź, że został w domu.
- Mam ochotę na kawę... A z psem do kawiarni? Czy zechciałby mi pan towarzyszyć? Zapraszam.
Powtórnie zaskoczony odpowiedziałem, że tak, ale chyba niezrozumiale, bo ponowiła pytanie, a ja już wyraźnie potwierdziłem swoją gotowość. W tym też czasie moją uwagę przykuła leżąca na ławce, tak jak wczoraj, biała róża.
- Patrzy pan na ten kwiat? To od niego. Podniosła go z ławki i pocałowała.– Idziemy?
- Tak – odpowiedziałem.
Nie dopytywałem, kto przynosi owe kwiaty, licząc na to, że dowiem się później.
Zaczęło jeszcze mocniej wiać, więc przyśpieszyliśmy kroku. Już po paru chwilach dotarliśmy do przytulnej kawiarni z rozpalonym kominkiem. Gdy usiedliśmy, powiedziała w sposób bardzo naturalny, że ma na imię Joanna, a ja odpowiedziałem: -Tadeusz. Podaliśmy sobie dłonie.
- Pewnie chcesz wiedzieć – zaczęła mówić – dlaczego czekałam na ciebie? Powiem krótko: pierwszy raz od kilku miesięcy ktoś zainteresował się siedzącą samotnie kobietą. Może nikt nie zaczepiał mnie dlatego, że przychodziłam z Zetką, moją wierną suką, i ludzie nas omijali... Nieważne. Zainteresowała cię moja osoba, a mnie zainteresowała twoja. Nie jesteś stąd, prawda?
- Nie, nie jestem z Wybrzeża, mieszkam w Krakowie, może raczej pod Krakowem, ale Sopot znam z lat młodzieńczych. – Nie wyjawiłem, niegdyś mieszkałem w Sopocie.
- To dobrze – powiedziała, dotykając białej róży. Było w tym geście coś szczególnego.
Przerwała na chwilę opowieść, jakby coś przemyśliwała. Teraz mogłem się dokładnie przyjrzeć swojej rozmówczyni. Była bardzo ładną i elegancka kobietą. Luźno rozpuszczone włosy, których kolor wpadał w bardzo ciemny kasztan, rysy łagodne, cera śniada. Wypielęgnowane ręce i długie palce podpowiadały, że mam do czynienia z muzykiem lub lekarzem. A oczy... w świetle wydały się jaśniejsze.
Podeszła kelnerka, zamówiliśmy kawę i wodę.
- To dobrze... Nie, nie chodzi o to, skąd jesteś. To dobrze, że tu właśnie przyszliśmy. Często tu bywałam... Z nim. Chcę porozmawiać, bo muszę, i padło na ciebie. Nie masz wyjścia... Wiesz, dlaczego codziennie przychodzę na molo i w to samo miejsce? Bo to nasze miejsce, a on kładzie tam białe róże. Dla mnie. Zawsze na spotkanie przynosił pąsową, teraz znajduję białą.
- Joanno, kto to „on"? – zapytałem.
- Poczekaj, powiem. Zacznę od początku. Czy ty kochałeś kiedyś bezgranicznie, głęboko, namiętnie? Czy byłbyś w stanie poświęcić swoje ustabilizowane życie dla tej jednej jedynej?
Spojrzała na mnie z taką siłą, że spuściłem wzrok, zaskoczyła mnie tym pytaniem. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
- Tadeusz, zastanawiałeś się kiedyś, co to wdzięczność? Powiem, co ja czuję, powiem ci – ja tobie jestem wdzięczna. Wdzięczna, za to pytanie, czy wszystko w porządku. Jesteśmy różni, czasem trudno porozumieć się w najprostszych sprawach, wytrzymać ze sobą pięć minut, a co dopiero mówić o wdzięczności. Relacja z drugim człowiekiem jest niejako ekranem, na którym wyświetla się film. Ale czy możemy być wdzięczni za krzywdy? A ja zrobiłam wiele krzywdy swoim bliskim, dzieciom, mężowi, a on ostatnio powiedział: Joanno, jestem ci wdzięczny, że wróciłaś. Tyle że ja nie wróciłam...Tym bardziej do niego, bo mój, mówiąc banalnie „kochanek”, nie żyje. Może tylko dlatego do nich wróciłam? Tylko widzisz, on nie żyje, a ja mu codziennie wychodzę na spotkanie. To nie był kochanek w rozumieniu, jakie znamy, on był więcej niż stu kochanków, stu mężów... – Joanna przerwała, kiedy kelnerka podawała kawę i wodę. Gdy ta się oddaliła, milczała jeszcze przez chwilę, zbierając chyba myśli, a może zastanawiała się, czy mówić dalej. Spojrzała mi w oczy, jakby szukając zgody.
- Proszę, mów – powiedziałem cicho.
- Miał na imię Leonard, a ja mówiłam zdrobniale: Leo. Mieszkał w Warszawie, poznaliśmy się banalnie, jak na te czasy, bo przez Internet. Rok trwała wymiana korespondencji. Wiedzieliśmy już o sobie wszystko lub prawie wszystko, wymieniliśmy zdjęcia, zaiskrzyło po tym roku na dobre. I na tyle, że postanowiliśmy się spotkać. Ja sama zaproponowałam. To było latem, mąż wyjechał z dziećmi na wakacje. Pierwsze spotkanie było na dworcu w Gdańsku, nie chciałam w Sopocie. Od chwili, kiedy wysiadł z pociągu, już wiedziałam, że czekałam na niego całe życie. Pojechaliśmy taksówką do hotelu. Kochaliśmy się... do następnego dnia i potem znowu, z przerwą na śniadanie. Spóźniłam się do pracy o trzy godziny. Było cudownie, tego nie da się opisać.
- Powiedziałaś, Joanno, że nie żyje. Od jak dawna? – zapytałem.
- Poczekaj, dowiesz się. Nie będę opisywać tych wszystkich dni, były podobne. Czułam, że już bez niego nie potrafię istnieć. Życie stało się kolorową karuzelą, wszystko wirowało barwami. Potem był biały weekend. Nasza znajomość, ta w realu, trwała sześć miesięcy. Zwariowałam na jego punkcie. Wymykałam się z domu, nieważny był mąż, dzieci.
– Pochyliła się nad stolikiem i skryła twarz w dłoniach, drżała nerwowo, dotknąłem jej ramienia i zachęciłem, by mówiła. Spojrzała na mnie i spytała.
- Potępiłeś już czy zrobisz to później? Chcesz słuchać dalej? Zresztą, zaczęłam, więc powinnam dokończyć. Zatem... Po dwóch tygodniach wrócił mąż, więc te upojne dni, noce już nie mogły być takie same. Nie wyobrażasz sobie, co czułam, moje szaleństwo było już widoczne gołym okiem. Wściekałam się w domu, odsunęłam męża, zmyślając dolegliwosci kobiece. Po prostu pokazywałam mu plecy. Z Leo widywaliśmy się jeszcze tydzień, gdy nagle zadzwonił Ksawery, jego brat, i powiedział, że muszą nagle wracać. Potem dowiedziałam się, że Leo jest poważnie chory, nowotwór trzustki. A ja poprzedniego dnia powiedziałam mu, że odchodzę od męża. Zareagował wtedy bardzo nerwowo i prosił, abym tego nie robiła. Powiedziałam, że się zastanowię, ale w zasadzie podjęłam decyzję, nie potrafiłam żyć bez niego i nie potrafiłam po tym wszystkim nadal być z mężem... Umówiliśmy się na następny dzień, ale tej nocy właśnie dostałam sms, że wyjechali. Może dodatkowo pod wpływem choroby Leo postanowiłam powiedzieć mężowi, że odchodzę. Nie było awantury, przyjął wiadomość ze stoickim spokojem, zawsze był opanowany i chłodny. Spojrzał tylko wtedy na mnie i powiedział: Ale wróć. Tym „wróć” mnie upokorzył. Spytasz, czy nie zrozumiał... Nie, on o wszystkim wiedział, domyślał się wszystkiego.
Znowu zamilkła. Spojrzałem, a w oczach ukazały się łzy.
- Żałujesz? Chciałabyś cofnąć czas? – spytałem.
Wtedy zareagowała prawie gniewem.
- Co cofnąć? Nie, to był świadomy wybór, ja tego chciałam, tak jak i teraz chciałabym być z Leo. Kiedy dowiedziałam się o jego chorobie, to jedynym pragnieniem było trwać przy nim, ale to nie było wykonalne. Pojechałam wbrew wszystkim i wszystkiemu do Warszawy, ale go nie znalazłam. Nie odbierał telefonów, a jego brat rozłączał się za każdym razem. Dostawałam szału, nie wiedziałam, co myśleć. Po paru dniach zadzwonił Ksawery, powiedział, że brat musi mieć operację i załatwili mu ją w Stanach. Spróbowałam zadzwonić jeszcze do Leo. Odebrał, powiedział, że już tam jest i najpewniej będą operować. Gdy to usłyszałam, poczułam przypływ sił, zrodziła się nadzieja, że wszystko będzie dobrze, że po wyzdrowieniu będziemy razem. Teraz rozmawiałam z nim codziennie, odżyłam. Leo przeszedł zabieg i wracał do zdrowia, kiedy nagle dostałam telefon od Ksawerego, że jego stan nagle się pogorszył, że jest nieprzytomny. Po dwóch dniach wiadomość... Zmarł... Czy ty potrafisz sobie to wyobrazić? Nie? Wiem, bo to trzeba przeżyć. Przepraszam...
Pochyliła głowę, prawie ją opierając na stoliku, a ramionami wstrząsnął bezgłośny szloch.Trwało to parę minut zanim się opanowała.
- Kiedy otrzymałam tę wiadomość, właśnie wychodziłam z hotelu. Straciłam przytomność i nie wiem, co wydarzyło się potem... Obudziłam się w szpitalu, przy łóżku siedział mąż. Spytałam, co się stało, gdyż nic nie pamiętałam. Powiedział, że zemdlałam, i jestem w szpitalu. Usnęłam chyba, bo gdy się obudziłam, już go nie było. Dowiedziałam się od pielęgniarki, że trafiłam do akademickiego szpitala w Gdańsku. Nie mogłam sobie uświadomić, dlaczego Gdańsk, skoro wcześniej byłam w Warszawie... Gdy przyszedł mąż, wyjaśnił, że lekarze wyrazili zgodę na transport do Gdańska i dlatego tu się znalazłam.
Następnego dnia byłam już w domu. Tylko czy teraz był to mój dom? Mam okazać wdzięczność mężowi, że mnie tu przywiózł? Jak ma być teraz między nami? Czy chce mnie tym do końca upokorzyć? Zdawałam sobie sprawę z tego, co się stało. Musiałabym okazywać fałszywą wdzięczność mężowi przez resztę życia, ja już go nie kochałam. Znalazłam się w matni, z pytaniem, co dalej?
Trudno być wdzięcznym i samotnym. Nie mogę się połapać, co jest właściwe, a co nie, żyję więc w poczuciu winy i wstydu. Wdzięczność z poczucia winy. Powinnam być wdzięczna, więc jestem, ale to uczucie nie buduje, nie uskrzydla, nie ma w nim radości. Gdy biorę, czuję się dłużnikiem, to nieprzyjemne uczucie, więc „zabijam” dobroczyńcę. Skoro biorę, to znaczy, że jestem gorsza. Czy o to mu chodziło? Upokorzyć? Po prostu stało się coś, co spowodowało, że zamykam się w sobie, odpycham wszystkich naokoło, w tym najbliższych... Tymczasowo nad pewnymi rzeczami nie panuję, nie kontroluję ich. Mam nadzieję, że tylko tymczasowo... Bo póki jest to dla mnie świadome i... nienaturalne, w sensie „nienormalne”, to wszystko jest dobrze. Tylko czy dobrze dla męża ? Powrotu do normalnego życia już nie ma i nie będzie. On mówi, że jeszcze nie wszystko jest stracone... O ile się nie poddam... Widzisz, to jest tak, jak z wariatem... On nie wie, że jest wariatem... Dopóki uświadamiasz sobie, iż coś jest z tobą nie tak, dopóty masz jeszcze szansę... Ale ja już dawno zwariowałam. Wdzięczność staje się ciężarem, brzemieniem i ja nie mam już sił go dźwigać, to mnie przerasta.
Ponownie zamknęła twarz w dłoniach, siedzieliśmy tak dosyć długo. Patrzyłem na nią i starałem się zgłębić jej stan ducha. Pytania skakały po głowie. Nagle Joanna zapytała:
- Zrobisz coś dla mnie? Powiedz: "Kocham cię, Joanno"
Spojrzałem zdziwiony, zaskoczony jej prośbą, nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Ale tak błagalnie patrzyła, że nie potrafiłem odmówić, a nawet nie chciałem.
- Kocham cię, Joanno...
Dotknęła mojej dłoni i wyszeptała: dziękuję.
- On tak mówił, masz identyczną barwę głosu – dodała bardzo cichutko.
Teraz zrozumiałem, dlaczego o to poprosiła.
– Wiesz, muszę ci jeszcze pokazać zdjęcie tego, którego tak kochałam, a potem możesz potępić, a najlepiej – zapomnieć.
Wyjęła z torebki portfel i pokazała zdjęcie. Patrzyłem na tego, który tak splątał życie Joanny. A ona wstała i narzuciła palto.
- Muszę już iść, jutro wyjeżdżam, pewnie się już nie spotkamy. Dziękuję ci, że nie odmówiłeś, że wysłuchałeś. Bądź szczęśliwy – rzuciła na odchodnym, po czym wyszła szybkim, zdecydowanym krokiem.
We mnie zostały pytania.
Następnego dnia rano poszedłem na molo, nie było jej, za to przy ławce zgromadził się tłumek ludzi. Na miejscu gdzie jeszcze wczoraj siedziała Joanna leżała biała róża. Ktoś komentował fakt, że z morza rybacy wyłowili ciało młodej kobiety, którą wczoraj widziano tu, na molo. Zrozumiałem słowa Joanny. Tak, już się nie zobaczymy. Nie chciała swojej miłości i winy zabrać ze sobą, zostawiła je mnie.
Wróciłem do domu. Ta historia długo nie pozwoliła mi zapomnieć o kobiecie z molo. Jednak życie ma to do siebie, że łyka czas i wspomnienia.
I pewnie ta historia nie ujrzałaby światła dziennego gdyby...
W dwa lata później byłem u znajomych w Kościeliskiej, tak, tam na rozjeździe. Był wieczór, sala pełna gości. Siedziałem przy barze i rozmawiałem z właścicielem przy szklaneczce sprądowanej dobrym rumem herbaty. Wspominaliśmy stare dzieje. Nagle do moich uszu dotarło imię Leo. Spojrzałem w kierunku, z którego doleciało, lecz nadal nie wiedziałem, kto jest jego właścicielem. Powróciło wspomnienie o Joannie.
Jeden z mężczyzn podszedł do baru coś zamówić, a ktoś z głębi zawołał do niego:
- Leo, szampana panie chcą!
Nigdy w życiu nie spodziewałem się czegoś takiego, poznałem go od razu. Mężczyzna z fotografii, którą pokazała mi Joanna. Wstrząs, to najlepsze określenie dla tego, co czułem.
Musiałem wyglądać kiepsko, bo kolega zapytał, czy mi się coś stało.
Zdrętwiałem cały, myśląc: "To niemożliwe, to mi się chyba śni". Mężczyzna czekał na realizację zamówienia, a ja wpatrywałem się w niego uporczywie. Znajomy w końcu zapytał więc, czy znam tego gościa.
- Tak, chyba znam tego drania. Wiem, kim jest, a kim powinien być.
- Kim?
- Duchem, nieboszczykiem – odparłem, a kolega popatrzył na mnie jak na idiotę. Bez wahania wstałem i podszedłem do mężczyzny, czekającego na szampana przy barze. Miałem pewność – to był Leo ze zdjęcia Joanny. Dotknąłem jego barku. Obrócił twarz.
- Leo?
- Tak. Znamy się?
- Nie, jeszcze nie, ale mamy szansę to nadrobić – powiedziałem ironicznie. Krzysztof, podaj dwa jaśki – rzuciłem do właściciela i przysiadłem się do Leo.
- To co, dowiem się skąd nasza znajomość ? – zapytał. – Bo nie przypominam sobie.
Przyglądał mi się z ciekawością dziecka.
- Bo widzi pan, świat taki mały, a imiona rzadkie - powiedziałem z ironią, Krzysztof podał dwie whisky.
– I zastanawiam się nad pańskim zmartwychwstaniem, bo pan z martwych wstał, prawda?
- Dobrze się pan czuje? Chyba mnie pan myli z kimś innym – odpowiedział niegrzecznie.
- Nie, nie mylę się. Na ręku ma pan ten sam sygnet na palcu, taki sam jak na zdjęciu, które dał panJoannie.
Spojrzał na rękę, potem na mnie pytającym wzrokiem i wyszeptał jej imię. Widziałem, jak kurczy się w sobie.
- Wiesz, ty jesteś jebnięty... zabiłeś ją, dlaczego tak postąpiłeś?– zapytałem.
- Ja tylko chciałem ją uratować przed ... – Nie dokończył, ponieważ złapałem go za gardło i zacząłem dusić. Zza baru wyskoczył Krzysztof. Odciągnął mnie od niego.
- Krzysiu, już okay – powiedziałem cicho. Podszedłem znowu do przestraszonego Leonarda, wziąłem szklankę z whisky, wylałem mu na twarz, po czym splunąłem pod nogi. To za te twoje róże, gnojku...
- Wynoś się stąd, bo nie ręczę za siebie – wycedziłem.
Za oknem nocne niebo jaśniało, widać było wyraźnie księżyc z jego dziurami, gdzieś w oddali mrugnęła gwiazda... Myślami wróciłem do Sopotu, na molo, gdzie została pusta ławka i pytanie, dlaczego ten drań zamawiał róże.
Muszę kiedyś znaleźć tę kwiaciarnię.