20 october 2011
Konflikt interesów
Budzik zagderał głośno i bezlitośnie. Dla Nosmokera nie miało to znaczenia, bo już dawno nie spał, wpatrując się bezmyślnie w sufit. Dźwięk zegara sprawił jedynie, że podniósł się z łóżka i poszedł ubrać. A raczej przebrać. Wczoraj położył się spać tak późno i był tak zmęczony, że ściągnął tylko spodnie i natychmiast zapadł w sen. Na stole leżało kilka kartek papieru. Powód wczorajszego nocnego czuwania.
Masując bolący kark wziął kartki zasiane drobnym, koślawym pismem, aby przeczytać je jeszcze raz. Trzy pierwsze strony wywołały na jego twarzy nieprzyjemny grymas. Zmięte wylądowały w pobliżu kosza. Ostatnią złożył i wsadził do kieszeni ciemnozielonej kurtki.
Poszedł do łazienki i przepłukał twarz wodą. Nie chciało mu się myć głowy, więc siłą rozczesał pokryte lakierem pasma. Ubrał czerwoną koszulę, czarne dżinsy i szarą kamizelkę z kolorowymi naszywkami. Zjadł wczorajsze kanapki i poszedł do kościoła. Nie mógł się skupić na mszy, nawet nie bardzo się starał. Bo postanowił, że dzisiaj tam pojedzie. Kupę nerwów będzie go to kosztowało, ale pojedzie tam.
Do domu.
Jadąc do Przyczulichy, małej wioseczki położonej w szerokich, przetrzebionych lasach, zdał sobie sprawę, że jesień już nadeszła. W mieście nie było tego tak widać. Natomiast tu, na tej kiepskiej drodze, obserwował pokryte czerwienią i żółcią korony drzew, patrzył jak liście opadają na niezbyt czystą, przednią szybę jego samochodu. I jak wiatr rozwiewa delikatne, żółte trawy łąk. To było piękne i jednocześnie bardzo smutne. To było jak jego życie. A przynajmniej tak mu się wydawało.
Gdy wjechał do Przyczulichy, zaczął się denerwować. Zatrzymał się nawet, chcąc zawrócić. Ale pomyślał, że nie był w domu już prawie rok, a mieszkał tylko 58 km dalej.
Ponownie uruchomił silnik i ruszył.
Zobaczywszy znajomy dach i ściany, zatrzymał się parę metrów przez bramą. Wysiadł, oparł się o drzwi samochodu i czekał. Sam nie wiedział, na co. Może na to, że jego matka wybiegnie mu na spotkanie, uśmiechnie się i przytuli. Wyobraziwszy sobie tą sytuację, poczuł nagłe zażenowanie. Ruszył ku domowi, przestraszony, że naprawdę może się tak stać.
Tylko Bóg jeden wiedział, jak ciężko mu było zapukać do drzwi. Po pewnym czasie rozchyliły się i w progu zobaczył twarz matki.
- Filip… przyjechałeś – uśmiechnęła się do niego.
Dom pachniał kuchnią i ciepłem. Matka posadziła go przy stole i wróciła do gotowania obiadu.
- Zaskoczyłeś mnie. Nie spodziewałam się ciebie. Dlaczego nie zadzwoniłeś?
- A przeszkadzam? – Nosmoker sprężył się w sobie.
- Nie - zapewniła go szybko.- Tylko, że gdybyś zadzwonił, to… uprzedziłabym ojca.
- I znowu pojechałby na ryby, albo w odwiedziny do któregoś wujka.
- Daj spokój. Gdybyś nas zawiadomił, to bym się przygotowała. Upiekłabym ciasto, posprzątała…no, co tam u ciebie i twoich kolegów?
- Wszystko dobrze. Za niecałe dwa tygodnie będziemy mieli kilka wyjazdów.
- Nie trzeba ci pieniędzy?
- Mamo, to ja powinienem ciebie o to zapytać. Pieniądze to nie problem. Nie zarabiam w prawdzie nie wiadomo jakich kokosów, ale własne mieszkanie mam, coś na koncie i żyję dostatnio.
- Dzięki Bogu.
- A wy jak z pieniędzmi? Chyba wam brakuje, prawda?
Matka spojrzała na niego:
- Dlaczego? Jeszcze nędzy u nas nie ma.
Zawstydził się.
- Nic takiego nie miałem na myśli. Po prostu nic się tu nie zmienia od lat.
- Chodzi ci o meble? Po co kupować nowe, kiedy stare są jeszcze dobre?
- Ja bym wam je kupił, gdybyście tylko chcieli – w głosie Nosmokera zabrzmiała gorycz.
Odpowiedź matki uprzedziło głośne wejście Rafała, jego starszego brata. Na widok Nosmokera, chłopak wykrzywił się nieco pogardliwie.
- O proszę, kogo tu przywiało. Słynny Nosmoker we własnej osobie.
- Cześć Rafał – spojrzenie brata paliło jak ogień.
- Rafał, zdejmij gumofilce i idź się przebierz. Zaraz będzie obiad – matka nerwowo krzątała się dookoła.
- Nie jestem głodny – odpowiedział, patrząc na Nosmokera. - Zresztą i tak miałem jechać do Marzeny, więc u niej zjem.
Gdy Rafał zniknął za drzwiami, Nosmoker postanowił nie przedłużać krępującego ich wszystkich spotkania.
- Gdzie ojciec? – zapytał.
- Pewnie jeszcze w stajni. A co, chcesz już jechać? – zaniepokoiła się matka.
Chłopak milczał chwilę, po czym wstał i rzekł:
- Idę do niego.
- Nie idź, bo się pobrudzisz. Ojciec na pewno zaraz przyjdzie. Tylko podrzuci obornik.
Poczekał jeszcze pół godziny, prowadząc nieudolną rozmowę z matką. Zniecierpliwiony miał już wychodzić, gdy u progu pojawił się ojciec. Nie patrząc na syna, zaszurał butami i zdjął zniszczoną kurtkę. Potem usiadł przy stole z łyżką w ręce. Matka w pośpiechu podała mu obiad.
Nosmoker zapytał:
- Jak się masz tato? Jak zdrowie?
- …
- Na gospodarce wszystko dobrze?
- …
- A co u sąsiadów? Pogodziliście się już?
- …
- Odezwij się, tato.
- …
- Tato!
Ojciec zamruczał gniewnie pod nosem, odłożył łyżkę i zapytał:
- Po co przyjechałeś?
- Nie było mnie prawie rok w domu, więc pomyślałem…
- Źle pomyślałeś. Nie musisz przyjeżdżać, nie ma takiej potrzeby.
- Tato, przecież nie będziesz się wiecznie na mnie gniewał. To głupie. Chcę się pogodzić.
Staremu krew uderzyła do głowy.
- Co ty sobie myślisz przeklęty gówniarzu?! Jak ty się do mnie odzywasz? Będziesz mi mówił, co jest głupie a co nie?
- Marian, uspokój się…- matka próbowała interweniować.
- Cicho siedź! – krzyknął. – Już zapomniałaś, jaki z niego syn? Jaka żmija?
- Nie zrobiłem nic złego – Nosmoker zacisnął dłonie.
- Nic? Mówisz, że nic nie zrobiłeś? Zmarnowałeś życie bratu! Był zdolny, studiował, kiedy ty zbijałeś bąki pod sklepem! A kiedy zachorowałem i chciałem przepisać ci gospodarkę, to splunąłeś na nią jak na jakieś ścierwo! Na swoje dziedzictwo! Bo ci się zachciało piosenkarzem zostać, do kurwy nędzy! Ojciec w szpitalu, brat na studiach, a ty zamiast pomóc matce, pojechałeś se do miasta za karierą! I mi tu pieprzysz, że nic nie zrobiłeś?!
- Marian, daj chłopcu spokój…
- Nie dam! Patrz na niego! Na jego kudły i łańcuchy w uszach! Na te szmaty, w jakie się ubiera! On nawet jak normalny człowiek nie wygląda! Takiego dochowałaś się syna!- stary odsunął od siebie gwałtownie talerz z zupą. Gorący rosół ochlapał cały stół. - Zabierz to! – krzyknął do żony.
- Przykro mi, że to tak wyszło – Nosmoker starał się być spokojny. – Ty byłeś chory, a Rafał musiał zrezygnować ze studiów, by zająć się gospodarką. Nie chciałem zostawiać matki samej, ani pokrzyżować świetlanej przyszłości brata. Tak po prostu wyszło. Chciałem grać, śpiewać, a że nadarzyła się sposobność, więc z niej skorzystałem. Nie możesz mnie za to winić!
- Tak, skorzystałeś z tej szansy, skorzystałeś. Tyle, że kosztem swojej matki, która pół zdrowia zjadła martwiąc się o mnie i jeszcze o ciebie w dodatku!
- To, że tak wszystko zostawiłem było chamskie, wiem. Ale czy kogoś w tym domu obchodziłem?! Czy ktoś widział, że nadaję się do czegoś więcej niż dojenie krów?! Nie, do jasnej cholery! Pokazałem wam, że potrafię się o siebie zatroszczyć, że mogę coś osiągnąć. Nie tylko wasz Rafałek!
- Ta, pokazałeś! O twoim wyciu to nawet ksiądz mówi na kazaniu. A ludzie się ze mnie śmieją. Dziad i oberwaniec z ciebie i tyle.
- Może i jestem dziadem, ale nie większym niż ty. Ja przynajmniej mam pieniądze. A moja żona nigdy nie będzie biedować, tak jak matka!
Ojciec zerwał się z krzesła. Przyskoczył do Nosmokera i uderzył go z całej siły w twarz.
- Won z chałupy! Wynoś się i nie wracaj!
Nosmoker złapał ojca za ubranie i szarpnął nim, ale po chwili pohamował się. Spojrzał z wściekłą bezsilnością w czerwoną, opuchniętą twarz starego.
- Won! – ryknął ojciec.
Nosmoker skierował się do wyjścia. Przy drzwiach przystanął i nie odwracając się powiedział:
- Do wiedzenia, mamo.
Kobieta załamała ręce.
Drżącymi rękami otwierał samochód. Gdy znalazł się w środku, zerknął do lusterka. Na twarzy miał sine pręgi. Nie czekając dłużej, uruchomił silnik i ruszył gwałtownie.
Wracając nie patrzył już na jesienne liście i zwiędłe trawy łąk. Z zaciśniętymi ustami, co chwila powtarzał:
- Cholera…niech to jasna cholera weźmie!
Jednak z każdą upływającą minutą złość go opuszczała. Pojawiło się za to coś o wiele gorszego.
Smutek.
Przestał się ciskać i złorzeczyć. Nieruchomym wzrokiem wpatrywał się w drogę i zapadający zmierzch. Czuł jak ciało robi mu się coraz cięższe, a każdy ruch wymaga ogromnego wysiłku.
Gdy dotarł do domu i zaparkował samochód, słońce już zaszło, pozostawiając po sobie jedynie przytłumioną smugę światła. Ciężkim krokiem skierował się do mieszkania i po ciemku otworzył drzwi. Wyjął piwo z lodówki i usiadł w fotelu. Popatrzył na zieloną puszkę, wniósł toast:
- Pieprzyć to - wychylił alkohol jednym duszkiem.
Zanim poszedł spać, przeżegnał się i spojrzał w niebo za oknem, na którym migotały spokojne, chłodne gwiazdy. Pomyślał, że taki pewnie jest Bóg. Spokojny i chłodny.
- Co zamierzasz z tym zrobić? – odezwał się. - Beznadzieja, nie?
Czekał przez chwilę, sam nie wiedząc, na co. Może na jakąś odpowiedź.
A potem już tylko zasnął.