29 august 2011
4 lipca 1610
świtu intro rozbrzmiało w blasku lanc na niebie
z chrap buchnęła melodia mgły współbrzmieniem
metaliczna cisza wolno śladem dnia podchodzi
nisko łby spuszczone jeszcze błądzą na jawie
w sile wielkiej stanęli uskrzydleni rycerze
wiatr na harfie piór orlich daje ton świętej pieśni
jeszcze promień osuszy z rosy zwiewne proporce
jeszcze mięśni kurczenie czasu resztę doliczy
nagle runął mur stali najeżony lancami
szum przeciągły unosi tętent kopyt do nieba
oszalały chorągwie w kolorowym amoku
pędzi jazda pancerna w zatraceniu wyniosła
teraz właśnie jej chwała gdy stalowe kły wbija
z kakofonii melodią nie dla uszu stworzoną
miażdży blachy i działa z ludzi życie wyrywa
czas zapomniał że jeszcze że świat ciągle istnieje
nagle zwalnia stopniowo równa szereg powoli
łukiem manewr zaczyna jak świąteczną paradę
cichnie pole czas ruszył przesądzona victoria
wraca jazda jak strzała do sajdaku chowana