3 august 2012
Ostatnia myszka
Wróciłam z pracy, zaparzyłam herbatę i myślałam o niezbyt udanym, męczącym dniu.
Stara kotka Milka łasiła się, przypominając o swojej pustej miseczce. Już dawno nauczyła mnie, że taką uprzejmą prośbę spełnia się szybko. Kiedyś nie chciało mi się wstać, więc pokręciła się miaucząc, popatrzyła mi w oczy z bolesnym wyrzutem, po czym wskoczyła na stół i obsikała go szerokim łukiem, nie pomijając herbaty i mnie. Pomna nauczki, szybko nałożyłam jej porcję i zaczęłam wypełniać drugą miskę, bo młody zawsze na takie kulinarne odgłosy biegł jak szalony. A tu cisza.
- Jest u ciebie Mamed? – zapytałam Szymona, który właśnie wszedł do kuchni.
- Nie.
- A gdzie jest?
- No gdzieś na pewno – odparł mądrze syn.
Obszukałam dom, podwórko. Kici kici, kici kici. Żadnego miau. Byłam załamana.
- No prośba mama! Uspokój się, ty to od razu! Przecież wróci!
Ale nie wracał. Przeszukaliśmy okolicę. Pytaliśmy. Taki zwykły, szary, jak miliony. Tylko ogon ma niesamowicie długi i jest jedyny w świecie.
Nikt nie widział. Nikt nie słyszał.
Na drugi dzień zadzwoniłam do weterynarza z wiadomością, że nie przyjadę z kotem na kastrację, bo nie wrócił do domu. Wtedy, jak się z nim umawiałam, Mamed uszy postawił jak radary – czyżby rozumiał, że chcę go pozbawić męskości i wybrał bezdomne, lecz pełne walecznych chuci i miłości życie?
- Pewnie poszedł na kotki, jest marzec – powiedział pan doktor - to może potrwać nawet dwa tygodnie. Jak wróci, proszę się skontaktować.
Pocieszył mnie. Czyli wróci! Czekałam. Wyglądałam. Często wydawało mi się, że słyszę miauczenie. Wychodziłam nawet w nocy. Kici kici, kici kici. Cisza.
Nie chowałam jego reklamówek, w których urządzał dzikie harce, piłeczki z różnych kątów turlały się grzechocąc radośnie, ponadrywany pompon na drapaczce zwisał smętnie.
Milka pożywiała się samotnie, powoli i z gracją, niczym pełna dobrych manier arystokratka.
Przy drugiej miseczce nie było już łapczywego żarłoka, który część karmy rozrzucał w ferworze konsumpcji, mrucząc przy tym głośno whiskasowy hymn pochwalny.
Moja stara jamniczka posmutniała, leżała osowiała w koszyku. Matkowała mu od czasu, gdy Szymek przyniósł go, porzuconego gdzieś w polu, miauczącego wniebogłosy, maluśkiego i wycieńczonego. Teraz szukała go, węszyła, podnosiła głowę i uporczywie patrzyła mi w oczy skomląc pytająco.
Po trzech tygodniach straciłam nadzieję, że wróci i zaczęłam żyć nadzieją, że nie stała mu się krzywda, zabłądził i ktoś go przygarnął. Ale i ta nie była mi dana.
Szlam do sklepu, gdy go zobaczyłam. Leżał tuż za naszym domem, w dzikim sadzie pod starą jabłonką.
Przyklęknęłam.
- Byłeś tak blisko domu, chuliganie, i nie zdążyłeś? – zapłakałam.
Obejrzałam go. Nie było śladu krwi. Uszy miał postawione, jakby słyszał nasze nawoływania. Długim ogonem otulił się do snu. Jeden kiełek wysunął z łobuzersko uśmiechniętego pyszczka, jakby chciał powiedzieć: „Nie przejmuj się, to tylko taki mój ostatni psikus”.
Po kilku dniach zawiozłam Bertę do weterynarza, bo wydawała mi się coraz słabsza. Zmienił tabletki nasercowe i zapisał środki wzmacniające. Opowiedziałam o Mamedzie. Doktor słuchał z przerwami na odbieranie telefonów.
- Co mu się mogło stać, panie doktorze? – dopytywałam.
Zajrzał do komputera.
- Mamed…Mamed…o, jest tutaj. Niech się pani nie przejmuje. Weźmie sobie pani innego kotka.
I kliknął.