18 march 2012
"Moja mama czarownica.Opowieść o Dorocie Terakowskiej"
Moja Mama Czarownica. Opowieść o Dorocie Terakowskiej
“
W reportażu telewizyjnym, trafnie zatytułowanym „Dwie Doroty”, mama
mówiła, że tkwią w niej dwie osoby: pierwsza pilnie śledzi wszystkie
newsy prasowe, słucha wiadomości, czyta gazety, pisze ostre felietony.
Druga przebywa w zupełnie innej rzeczywistości, jakby po drugiej stronie
lustra, gdzie wszystko jest możliwe i gdzie rządzą prawa magii. I te
dwie Doroty, ta analizująca chłodno i krytycznie rzeczywistość
publicystka i ta druga, która wierzy w magiczne moce, sny i przeczucia,
słyszy, jak łabędzie skrzydła śpiewają, a w życiu kieruje się nie
rozumem, lecz intuicją – są w niej obecne obok siebie.
Przez wiele lat mama – przynajmniej na pozór – lepiej od śpiewu
łabędzich skrzydeł słyszała własny głos. Apodyktyczna, władcza,
agresywna, uparta do granic niemożliwości, w ciągłym biegu, nie czuła
się dobrze w rodzinnym domu, więc z niego uciekała. Nie pasowała do
żadnej szkoły, w każdej było jej za ciasno. Nie wiedziała, jakie studia
wybrać. Szukała siebie w szaleńczym stylu życia cyganerii krakowskiej, w
Piwnicy pod Baranami, w klubach jazzowych, kabaretach. Wszędzie musiała
być pierwsza, jeśli nie najlepsza, to najgorsza. Byleby inna. Próbowała
odnaleźć siebie nawet w partii. I w macierzyństwie, które przyszło zbyt
wcześnie i od którego też uciekła. I w gazetach, w których koledzy, z
powodu nieznośnego charakteru, nazywali ją „ta straszna Terakowska”.
Nawet w domu, który stworzyła, bywała straszna.
Obie Doroty od dziecka zgadzały się w jednym: chciały pisać. Łamać
konwenanse, burzyć struktury, żyć mocno i z pasją. Aż wreszcie, grubo po
czterdziestce, mama przestała uciekać, powoli odnajdywała to, co
zgubiła w szaleńczym biegu. Skryta, nie znosząca czułostkowości,
zamknięta w sobie, choć otwarta na innych, odkrywała się coraz bardziej w
książkach.
Gdybym na co dzień wyrzucała z siebie to wszystko, co we mnie
tkwi, nie miałabym już o czym pisać. Ale mam poczucie, że to
nieokreślone „coś” w pewnej chwili zgubiłam, rozmieniłam to na drobne,
swoim życiem sama temu czemuś zaprzeczałam i musiałam to dopiero
odnaleźć w sobie na nowo. Znalazłam to dopiero po czterdziestce i wtedy
napisałam pierwsze powieści.
Te książki wywoływały szok wśród jej znajomych, tak bardzo nie
pasowały do autorki. Kiedy Alicja Baluchowa, niedługo przed śmiercią
mamy, powiedziała jej, że jest taka jak bohaterowie jej książek, ta
bardzo się ucieszyła: „Naprawdę???”.
Najpierw przeczytałam Tam gdzie spadają Anioły (wręczyła mi
książkę z odręczną dedykacją: „Kaśce, żeby sobie pofrunęła”) – było to
jakieś sześć lat temu – i doznałam wstrząsu. Bo nagle okazało się, że ta
apodyktyczna, hiperenergiczna i hiperzajęta osoba, która przemyka obok
jak huragan, tak naprawdę słucha, widzi i rozumie innych. I jest
wewnątrz tak wrażliwa i czuła, jak chropowata na zewnątrz. Znikła złość i
bariera, która dzieliła nas przez tyle lat. Skończyło się czekanie:
która pierwsza wyciągnie rękę. I tak zaczęłyśmy poznawać siebie…
Znalazłam w jej książkach to, czego szukałam. Ona znalazła to, co
zgubiła.
Teraz, po jej śmierci, odczytuję te książki inaczej. Już wiem,
dlaczego tak starannie zamykała się na wiele godzin w „pokoju
komputerowym”, w którym pisała, i spowita dymem papierosowym, z
orzeszkami w zasięgu ręki, izolowała się od nas, nawet od Maćka, który w
pewnym wywiadzie wyznał rozbrajająco, że cierpi wtedy na chorobę
sierocą. Tam odnajdywała się wśród nie zawsze przyjemnych wspomnień,
dręczących ją lęków i obsesji, niespełnionych marzeń, nadziei i –
przenosiła je na kartki papieru.
Po czym, niejako „oczyszczona”, wychodziła z impetem z pokoju i jak
gdyby nigdy nic mówiła: „To co, Maciuś? Może brokuły na kolację?”, mimo
że dochodziła druga w nocy.
- Brokuły? Czemu nie? Ale najpierw zerknę, co tam napisałaś – mówił.
- Nie ma mowy – odpowiadała stanowczo. A tata Maciek nie ośmielił
się, bez zgody, otworzyć jej komputera. Zajrzał tam tylko raz, po
śmierci mamy, ale nawet wtedy, nieporadnie stukając w klawiaturę,
powiedział do mnie: „Nie mogę. Czuję się jak złodziej. Zrób to ty, tobie
to będzie potrzebne”.
Zrobiłam to więc i… poczułam się głupio, przeglądając jej e-maile i
znajdując dziwny plik, zatytułowany „Wierszyki-poradniki”. Nie miałam
pojęcia, że pisała takie rzeczy. Zbierała wszystkie listy od i do
czytelników, zachowywała w osobnych folderach korespondencję ze
znajomymi, ale gdy na skutek awarii komputera bezpowrotnie utraciła
część danych, nie odzyskała wszystkiego.
Biografowie opierają się na starych listach, pamiętnikach… Ja nie
mogę skorzystać z podobnych źródeł, bo mama niczego takiego nie miała, a
jeśli miała, to zniszczyła. Nie rozmawiałyśmy też o przeszłości, o jej
dzieciństwie, o przodkach… Żyłyśmy dniem dzisiejszym i przyszłością.
Zatem pisząc tę książkę, opieram się na wywiadach, których udzieliła,
na e-mailach, które się zachowały, na rozmowach z ludźmi, którzy ją
znali, i na swojej pamięci. Pewne daty, fakty mogą się nie zgadzać, bo
przecież pamięć bywa zawodna.
„Nie rób w tej książce żadnych uników”. Postaram się.”
“(…)Na jej pogrzebie puszczono znaną piwniczną piosenkę, którą bardzo lubiła: „Ta nasza młodość”.
- Coraz mniej osób rozumie, o czym naprawdę śpiewa Halina Wyrodek –
powiedziała kiedyś. – „Ta nasza młodość, ten piękny czas, ta para
skrzydeł zwinięta w nas…”
Rok wcześniej mama została zaproszona na czat na portalu gazeta.pl. Znalazłam zapis tej rozmowy. Oto fragment:
kaczka: Ono, Poczwarka, Anioły to książki ponure, smutne, choć
paradoksalnie z przesłaniem optymistycznym. Czy tak Pani widzi świat?
Dorota Terakowska: Mniej więcej tak. Nigdy nie był lepszy. Trzeba
nauczyć się żyć w takim, jaki jest, i dostrzegać światło tam, gdzie jest
to możliwe. Życie dostajemy tylko jedno i nie wolno go zmarnować na
narzekanie na świat.
sandraardnas: Budzi się Pani i dowiaduje, że rozpoczęły się ostatnie
godziny w Pani życiu, ale ma Pani jeszcze możliwość wybrać i wykonać
jedną czynność. Co Pani wybierze: A) wypalenie papierosa, B) skok na
bungy, C) naprawienie jakiegoś błędu?
Dorota Terakowska: Wypalę sobie papierosa.
Co też zrobiła. (…)”.