supełek.z.mgnień, 2 november 2020
Serce na brzuchu namalowane przez córkę
do rana szamocze się, jak bezpański pies. 
Chwile trwają ile muszą, nawet ptaki przelatujące 
z cienia do cienia. Moja wina,
wszystko mogłoby istnieć bez nas, w odstępach
na coś prawdziwego, lub w połowie — niech nie wiem.
W pajęczynie gałęzi, lekkie kwiaty wplecione
w siwe włosy. Cisza pełna zdumienia, 
gdy robisz z dłoni bibułkę, kostki słoniny na jabłoni
w sierpniu. To znacznie więcej, kiedy cię wyłaniam 
ze słońca w rozwieszonym praniu. Proste — ach 
Boże —  które ze mną dzielisz ma w sobie zbyt wiele
czerwieni.
Szpulka taśmy: ślady linii papilarnych w miejscach, 
w których już nic nie było. Jedynie dziecko rwie słońce
na kawałki i rozrzuca je po brzegu jeziora, jak gdyby
nie mijało życie, pierwsze i powtórne. 
Mamo.
supełek.z.mgnień, 26 october 2020
Gdy ciało domaga się sadu, zbiera w łonie deszczówkę. 
Zgniłe liście przybierają na sile, i można nazwać wszechświatem
bezpióre pisklę przyniesione przez kota. W wysokich ostach
seria mokrych odbić, rozwarstwia perspektywę. Ciężkie, obce
słowa, intonują dzień rodzin. To co się wydarza, jak kształty
naszych dłoni w półświetle, cmentarz bez kreski horyzontu
—  tuż nad tym miejscem. Dziura okna prowokuje jedynie stołem
w wymiarze, który nie istnieje. Jak najdojrzalszy smak drzewa
w jabłku, dośniony ze zwoju dziecięcych paciorków. 
z cyklu: gdy poszarzało aż do odróżnienia, i broń Boże
supełek.z.mgnień, 19 october 2020
Upał niemiłosierny.  W tv napompowane tyłki, pończochy,
majtki, później żarliwa msza, po której nie wzniecają się
żadne myśli. Nawet współślepe oczy zwierząt kreślą półnuty
 łańcuchom, jakby za płotem był inny sierpień. Inna Anna 
bez skrępowania nadaje sobie cudze imiona. Jej twarz 
na przemian rodzi się i umiera. Ktoś pochylony nad kołyską, 
łódka z dłoni matki przedziera się przez szwy zmierzchu, 
odwleka pory roku, żeby nienarodzeni święci nie szperali 
w miesiącu płakania. Sny jak skrobana ryba. Łuski rozświetlają
 nocną koszulę, lżejsze o szelest wszystkich gwiazdozbiorów. 
Święć Panie plamki krwii wśród gałęzi, niech spłyną po udach 
w rzeczny muł. Gdy pochyla się nad maszyną do szycia, grad 
bębni papierowymi bożkami, tępe nożyczki przez wiele dni 
oddalają cię od tego widoku. Spłowiałe prześcieradło wlecze się
 za nią jak welon. Tylko trochę młodsza córka rozrywa płótno
 ekranu. Później jeszcze raz, i jeszcze raz, w rytm uderzeń afisza.
z cyklu: przewidziane
supełek.z.mgnień, 13 september 2020
We wszystkich chwilach, w których boję się być 
kobietą, deszcz tworzy przede mną abstrakcyjne rzeki.
Z próżni rozplecionych warkoczy wykrusza się papierowa 
sowa, niby krew z reprodukcji obrazu Fridy Kahlo. 
Rzęsa w oku, żeby nie zabłądzić, zawsze tak samo rechoczące
 żaby. O zachodzie dryf pasuje do stóp, dlatego łatwo czekać
 na przypływ, i ryby pływające na brzegach ust — skalisty brzeg, 
niczym otwarta rana. Dłonie 
zajęte dłońmi, wnikają w kreowanie nocy, jakby za bardzo
unikały pojedynczych splotów, ciała rzeźbią biel — cienieje
grobowiec nerwowych traw, w wapno świerszczy i cykad. 
Widzę w tej scenie zmęczone oczy matki, i nas pochowanych
w jej twarzy. Jakby siała dźwięk twojego głosu, na granicy
słyszalności. W gardło, i w nic. Przeszeptany!  Jedynie
szyby w oknach dają cień życia, a może wiary, że nie zajmujemy
się miłością, lecz wszystkim co na nią nie pozwala.
Niczym psy zakopane pod ostrymi liśćmi łopianu. Nie starają się
byśmy w nie uwierzyli. Boże jak one strasznie zapamiętują 
nasze stare oczy. (Jedyną formę ich obecnego życia). Mój
dziecinny śnie.
Z cyklu: Przez całe życie, do dzisiaj
supełek.z.mgnień, 7 august 2020
Imiona nie stanowią o nas żadnego dowodu, jak czaszki 
zwierząt wyrzucone przez las, nie są jego ofiarami.  
Zanim zaczynamy się kochać, jestem kamieniem rzuconym 
w przybój, gdy mówisz
w kilku językach, a nigdy nie byłeś tak niemy, jak woda 
zawracająca  z powrotem w siebie. Każda kropla staje się
literą: głowa lalki na wpół zagrzebana w piasku, w odorze
lisich odchodów. Szum, szumy z radia 
bez wizji gdzie zaczyna się życie. Bruzda warg przelewa się
 od nadmiaru światła, które nie wymaga zabliźnienia. Jak dziecko
 rysujące drzwi, a za nimi świat, który nic o nim nie wie. 
Lato na wsi, sad czulący się do studni, śródłąkowy motyl 
zatopiony w niedopitym ojcu. Zmarły starzec odwraca uwagę,
że Bóg w nas wierzy.
supełek.z.mgnień, 18 june 2020
Światła migoczące w ptasich skrzydłach udają, że karmią
 się nimi, a ty chciałbyś żebym czekała na ciąg dalszy. Między
 teraz a później dni odwracają od pytań, jak w wyobraźni: Frida
 Kahlo obcina mi dłonie i nie mogę ich namalować, dlatego dotykam
 w formie zdań, w których wszyscy odchodzą, rój much spija
 z krowich oczu, lżejsze litery obiecują Boga. Jest mi obojętne,
 czy ściany uginają się od długobrodych świętych, przodków, zawsze 
mających trzydzieści lat, wąskie wargi, i póki patrzą wyblakłymi
 oczami, wierzysz, że istnieją w głodnym psie, w woni jabłek. 
Kobieta, nie mogąca cię objąć wylewa rzekę, ryby wyrzucone kotom
 na pożarcie. Być może leżysz przy niej, wasze ruchome twarze,
 jak z akwareli, obnażają urojone usta, ciała niczym związane łodzie.
supełek.z.mgnień, 22 may 2020
Po obu stronach świtu zadeszczona zieleń, rozsłonecznia się 
gdy myślę o nocy, jej półślepych lustrach. Sowa na gruszy imituje 
nieśmiertelny głos matki, kiedy jest mi niewymownie, ukrywam ojca 
w jej pokruszonym brzmieniu — brzuchu —  żeby nie szperali jej w ciele
 pełnym białych petunii.
Ulepek wykrztuszony przez psa jeszcze jest w strefie ciszy, moja skóra
 jak ziemia w niewielkim paśmie światła, daje się rżnąć stosom nasion. 
Osypuje się i rozszczepia na pokuszenie. Tło tli się niczym akt wiary, 
grzechu, albo pojmowania rzeczy zbędnych, z których formuje niezliczone
 istnienia — łez, dotykalnych
strzępków min, i słów niezapisanych jak krew: teraz jest teraz, w rozmaitości
 kształtów, gdy próbuję znaleźć swoją oddzielność wsuwając biodra w szarą 
spódnicę, wypatruję końca wiersza bez pomysłu na pierwsze słowo. Odkrywam
 nowe formy: znużone dłonie, wyglądanie przez palce jak wszyscy, oczekiwanie
 że za dwa dni jutro będzie już
 
wczoraj. Na kota mówię: kot. W ten sam sposób, z troską wiosennego
krajobrazu, zagrzebuję podarowanego wróbla. Jego oczy są wilgotne 
jak wierzba, i jestem w jej środku, w korze, miąższu, w cieniu. Córka 
biegnie przez obłok kurzu, z ogrodem pod włosami, most bez rzeki 
rodzi wodę. Łączą się w jedno.
supełek.z.mgnień, 3 april 2020
Modlitwy biorą się z ciszy, powiedziałeś to, jakby w małych słowach
przy odrobinie woli, były większe, i próbowały nas uwolnić. Nocą 
w płodne dni, potrafię już wejść w dorosłość, niczym w pokutę. 
Cała umiem się stwarzać, jak kobieta z kawałkiem płótna zamiast twarzy.
 
Nitki, niteczki strzępią włosy w nieznane, w ten szkarłatny ciężar gwiazd, 
ciało niewiele ułatwia, skrzeczy jak wrona. To za mało! W nieistniejących 
oczach, jedyne wolne miejsce, które się mnie spodziewa, choć uciekają
 z niego nawet szuwary. I tak już zostanie. Wszystko 
na czym zatrzyma się osamotnienie, jest nasze, w dzisiejszym kształcie. 
Na sztucznym drzewie sąsiadów czyjś zasrany kot. Dzieci, z tych samych 
powodów co wszyscy, toczą obręcze ze spojrzeń, confetti z łez. 
Na użytek grzechu, lecz nieczęsto aż tak to widać.
supełek.z.mgnień, 5 february 2020
Usta odbite od powierzchni lustra powielają drganie bezruchu, 
więc przewijam swoje teksty by się nie skurwić, dociskam 
ołówek do obcych zdań. Jako tło wymodlona smuga światła 
parzy uniesione dłonie, ból z objęć do objęć, 
utworzonych by odwrócić uwagę od opadłych liści, bezmlecznych 
piersi. Ciemność nie jest wszystkim co nam umknęło, wraca 
w różnych formach przesłyszeń i przypisów. Nie obchodzą nas 
długotrwałe deszcze, przerzutnie na głodzie umierania, gdy nasze 
koty siwieją. Wszystkie barwy w jednym mgnieniu oka mają w sobie
więcej trwania. Papier rozstępuje się na wiele języków, twarze 
głównych peelów, bez znaków przestankowych. 
Za dużo jesieni, zmarłych których imiona brzmią jak zmyślone, 
niechaj im kwitną śliwy nad kwadratem łóżka. Skraj drogi
z niewywołanych zdjęć. Zwłaszcza, gdy wiersze są stabilne, 
i naga wchodzę w ledwo naszkicowaną wodę.
supełek.z.mgnień, 20 january 2020
Martwy motyl przyklejony psią śliną do okna, nie składa się
w ofiarę, po kilku dniach rodząc robaki. Prześwietla je światło i kot, 
wykazując większą ruchliwość od deszczu na nastroszonym ogonie. 
Dni definiują nas, jak zapas jedzenia, motywy ciał, albo film z dubbingiem 
w obcym języku. Przy grobie ojca, który jest logarytmem innych grobów, 
nikt się nie modli. Zbyt łatwo w cieniu starej gruszy miarowe nic, nic, nic, 
gotowe na bluzgi. Kolory przeciągnięte od poczęć blakną do jednego. 
Dzieci jak niemowlęta dotykają rączkami powietrza, niby żałobnicy niosący 
rozkołysane trawy, tak jak zdumiewa nas, że dzień dobiega końca, 
a szczelny zmierzch daje więcej niż zabiera: przy całej natarczywości życie 
wieczne nim przeboli, opatrujemy w przedawnionym dzisiaj. Na okładce książki, 
którą kiedyś napiszę, między zdziczałymi śliwami szczeniak w tekturowym 
pudełku, wygląda jakby przeżył samego Boga. Powinnam się poruszyć, 
docieszyć jego wycie naszą karykaturą w kałuży. Istny karnawał bezsłownych 
komiksowych dymków. Z nocą, z niebem, i tak dalej. Kartka papieru. 
W dogmacie moja twarz zatrze się najszybciej.