16 june 2013
Ren XII albo Koszmar
Szumią podwzgórza o zalesistości,
płodzą się wiatry z wywonnych rusałek.
Przeddzień połamał kolor w nagie kości,
księżyc opuścił przyszłość owdowiałą:
nie wstał, nie zaszedł - zawisł na krawędzi
misy jak ziarno, suchy i jałowy;
zgrubne nasienie wbite w nocne lędźwie.
Gęsto skapuje w pustopestne głowy.
To zsierocone światło stóp - nie słyszę.
Teraz odpływa do lepszego nieba.
Łatwiej mi chyba opisywać ciszę,
niż iść po śladach do rąk. Nie dostrzegam.
Niechaj się stopią w małotrwałym ścisku,
poblask je znowu rozgoni o świcie.
Później wrócimy do monodotyków,
tak pojedynczo skarlałych, jak życie.
W nozdrzach samotny zmierzch pęcznieje dławnie,
próżnią rozpycha się, wzdyma głos twardo.
Gdyby rozmaryn zapachniał jak dawniej,
a stare baśnie powiedziały prawdę -
Darmo mi czekać łun zorzopolarnych
w nadosaczeniu czarnosennych grobów.
Zapadłem; w lustrach widuję maszkary.
Przyśnij się zatem, z urojeń mnie obudź.
____________________
cykl: Reny