30 july 2010
Wspomnienia z podróży mistycznych cz.1 Marysia (fragm. blogszu pewnego Mistka)
Ello! Chciałem opowiedzieć Wam moi drodzy o kilku życiowych potyczkach, nie zawsze było fajnie. Sami wiecie, jak to jest, uroku osobistego się nie wybiera... Mistkowe życie było mało poukładane od samego początku. Urodzony gdzieś na węgierskich stepach, czułem się jakby trochę odizolowany od reszty świata, nie pomogła nawet przeprowadzka do polskich kuzynów, dlatego bardzo szybko nauczyłem się chodzić i mówić, żeby prędko stamtąd wyfrunąć. Dom rodzinny był OK, trochę zwariowany, jak na tamte czasy, co skończyło się wyklęciem przez sąsiadów. Osiedlowe piekło polegało na tym, że moi rozwiedzeni rodzice mieszkali na jednej ulicy, oczywiście w dwóch osobnych domach. Obydwoje nie należeli do osób powściągliwych i chyba musieli być w sobie na zabój zakochani, bo wciąż nie tolerowali zdrad. Dla mnie była to jednak komfortowa sytuacja, miałem dwa podwórka i to w odległości kilkuset metrów. U mamy było spokojnie, u taty działo się aż za dużo, zato teraz wiem, że poker nie jest raczej najlepszą zabawą dla dzieci. Jednak dzięki temu już wtedy miałem spore grono różniastych znajomych i szeroki wahlarz zainteresowań. Towarzystwo wciąga. Były momenty, gdy czarne chmury zbierały się nad mistkową głową, sięgałem już dna, ale walczyłem. W wieku czterech lat udało mi się rzucić palenie. Mimo wszystko, bardzo chciałem już opuścić gniazdka rodzinne i wyruszyć w świat. Pociągało mnie nieznane, dalekie. Tyle godzin dziennie spędzałem na wyobrażaniu sobie kolorowych wysp z Murzynkiem Bambo, że mama zaczęłą podejrzewać mnie o autyzm. Byliśmy z tym nawet w poradni, na moje szczęście, bujanie w tropikach zbiegło się z zapaleniem płuc i dostałem tylko antybiotyk. Skończyło się jak? To mama pojechała w siną dal. Tata zresztą też, ale on zawsze gdzieś wędrował. Zostałem z resztką rodziny, od sąsaidów trzymałem się jak najdalej i tak rosłem. Kiedy osiągnąłęm wiek dojrzały, przyszedł czas na podjęcie bardzo ważnej życiowej decyzji, mama czy tata? Każde z nich chciało mnie do siebie. Nie widywaliśmy się zbyt często przez wcześniejsze lata i oto teraz nadarzyła się wspaniała okazja, aby odbudować tradycyjne więzi rodzinne. Jednak tym razem, to ja nie chciałem ruszać się z miejsca. Pojawił się mały problem, o którym żadne z moich rodziców nie miało zielonego pojęcia. Nawet nie taki mały znowu ten problem był, jakieś 174 cm wzrostu, włosy czarne, jak wrona i dwa węgielki pod niewyregulowanymi brwiami. To była pierwsza mistkowa miłość! Po raz pierwszy ujrzałem ją w sklepie, gdy kupowała alkohol. Już wtedy chciałem się z nią upijać, trzymać piękne, pofalowane włosy, gdy wymiotowała, czołgać się po zaplutych przez nią chodnikach. Obydwoje bylibyśmy tacy wolni i niepokonani. Niestety, jako przyzwoity nastolatek mogłem zapomnieć o wspólnym kacu. W takim wypadku, chodziłem po mineralną do jej ulubionego alkoholowego 24 h, w którym podobno łatwo było o kredyt. Dzięki temu miałem świetnie nawilżoną cerę, cztery litry źródlanej dziennie robi swoje. Nieraz ryzykowałem, żeby chociaż na nią popatrzeć. Miała chyba jakiś problem z kręgosłupem, bo trochę krzywo chodziła, a może to tylko lekko przydługawe ręce i pochylona sylwetka sprawiały takie wrażenie. Nie wiem, dla mnie była boska. Próbowałem nauczyć się chodzić podobnie, żeby się jakoś „zbliżyć”, ale mi nie wychodziło, to nie było to samo. Raz widziałem nawet jak się całowała. Nie znałem tego typka, ale wyobrażałem sobie, że to ja, tak… Minęło dwa lata zanim poznałem kogoś, kto znał ją. Następne pół roku, zanim wyciągnąłem od tego kogoś jej imię. Twarda sztuka była z Marii. Pamiętam, pewnej sylwestrowej nocy szwędałem się po ulicach z nadzieją, że wpadniemy na siebie. Zupełnie przypadkowo spacerowałem akurat trasą od jej mieszkania do wspomnianego wcześniej sklepu 24 h. W pewnym momencie, opuszczony przez resztki optymizmu i siły witalne postanowiłem wrócić do domu, lecz nagle, moim oczom ukazała się bogini. Musiałem wykorzystać tę jedyną, niepowtarzalną szansę, była sama i tak pijana, że w razie czego nie mogła niczego pamiętać następnego dnia. Postanowiłem zrobić pierwszy krok. Nie paliłem już papierosów, więc nie mogłem prosić o ogień. Myślałem jeszcze, żeby zapytać o drogę. Udawanie zagubionego w mieście, to zawsze dobry pomysł, chociaż główna ulica, na której się znajdowaliśmy, trochę mi do tego nie pasowała. Brałem jeszcze pod uwagę atak padaczki, albo ostrą biegunkę. Podszedłem do niej pewnym krokiem, otworzyłem usta i chciałem już coś powiedzieć, gdy ona, tak cudownie zmysłowo położyła ciężką rękę na moim ramieniu. Nie wiem, czy było to wymodlone przeze mnie „zbliżenie”, czy po prostu nie mogła już dłużej ustać na nogach, ale kolana ugieły się i pode mną. Czas zatrzymał się w miejscu, wszystko inne straciło sens, mimo minusowej temperatury zrobiło mi się ciepło, nawet gorąco. W końcu wydukałem coś drżącym głosem. To „coś” na pewno nie było długo przygotowywaną deklaracją uczuć, o nie. Strach całkiem namieszał mi w głowie, wydusiłem z siebie tylko banalne – Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku! – i wyszczerzyłem zęby. Wtedy poczułem, że jej ręka na moim ramieniu, to litość w czystej postaci. Coś odburknęła pod nosem, ale już nie przeciągałem tej żenady, wyrwałem się ze szponów miłości i w popłochu uciekłem do domu. W całym tym emocjonalnym zamieszaniu nie zwróciłem nawet uwagi, że po drodze oberwałem petardą, stąd to wyczuwalne ciepło w okolicy karku. Szlag trafił kurtkę i mnie. To była największa mistkowa porażka w życiu numer 1. Boże, jak ja ją kochałem. Pewnie nie jesteście w stanie wyobrazić sobie, ile łez przez nią wylałem. Wizja rozstania dobijała mnie jeszcze bardziej. Błagałem rodziców, ale byli nieugięci. Jak chciałem jechać, to mi nie pozwalali, teraz gdy pragnąłem zostać, postanowili mnie zmusić. Nie miałem zdjęcia mojej ukochanej, więc wyrwałem z gazety kadr jakiegoś filmu z uderzająco podobną aktorką. To była moja jedyna pamiątka po Marysi, którą wziąłem ze sobą w długą podróż. Wybrałem mamę, w ten sposób przyszło mi spędzić kilka wiosen w stolicy makaronu. Czułem się, jak na wygnaniu, wyłem do księżyca za ukochaną i wycierałem łzy wycinkiem z gazety. Nikt nie miał litości dla mnie, musiałem zdecydować się na jakąś szkołę i wybrać odpowiedni kierunek. Tego było już zbyt wiele, jak na moje siły. Czułem, że się dziwnie kurczę, ubywało mojej wrodzonej pewności siebie. Źle się działo w mistkowej głowie. Cierpiała dusza, ciało…, przysiągłem sobie, jak nie Marysia, to żadna, więc postanowiłem zostać księdzem. Nie obyło się bez problemów, ale wylądowałem w końcu w grupie dla początkujących, nie do końca zdecydowanych. Zwyczajne studia, chłopcy i dziewczyny, tylko że jak nie nowicjat, to kurtyna na głowie, albo podduszanie koloratką. Nie było się nawet do kogo przytulić w razie czego… Jako dodatkowe, miałem zajęcia językowe, żeby swobodnie nawijać makaronem. Na szczęście z przyswajaniem obcej paplaniny nie miałem najmniejszego problemu. Zrobiło się nawet ciekawie, bo dołączyłem do grupy z samymi Murzynkami Bambo, byłem bardzo uradowany, spełniły się w końcu moje marzenia z dzieciństwa. Świetnie się z nimi porozumiewałem, nawet lepiej niż oni między sobą. Wszyscy pochodzili z różych plemion Afryki, więc za Chiny nie mogli się dogadać, chyba, że mieli jakąś pospolitą u Afrykańczyków wadę wymowy, sam już nie wiem. Byłoby mi tam dobrze, gdyby nie Marysia. Swoim nowym najlepszym kumplom opowiedziałem historię złamanego serca. Współczuli mi, chociaż byli też zaskoczeni. W Afryce, to rodzice Marysi powinni mi jeszcze dać stado krów, żebym tylko się z nią ożenił. Wtedy znowu wkradł się żal w serce, że nie jestem takim Murzynkiem Bambo. Ciemnoskórzy koledzy byli naprawdę w porząsiu, cały czas podtrzymywali mnie na duchu. W końcu zostaliśmy przyjaciółmi. Na zdjęcie z gazety zerkałem każdego dnia, ani jednej dyspensy. Modliłem się żarliwie do Boga, jak na przyszłego kleryka przystało. Nawet jak ksiądz wykładowca od psychologii puszczał mi oczko, to udawałem, że nie widzę i modliłem się dalej, że nie będę się tym przejmował i nie dam mu w łeb. W ogóle nie był w moim typie. Jednak kurczyć się nie przestawałem...