Poetry

martaraczynska


martaraczynska

martaraczynska, 6 december 2012

Pinus sylvestris

Chwycił mróz, pierwszy w tym roku, lepki, rozkojarzony.
Sarnie tropy przecinały ścieżkę białą od nocy i gładką.
Jeszcze parę kroków, syneczku – pamiętam szyszki, okółki
chorobliwie wiotkie, niby ręce kwitnące sińcami
 
w przegubach. Pędy gęstniały, rozszczepiały się dziko.
Upadłaś w poszycie, jeszcze jesienna, pachnąca chrustem,
do ust ci przymarzały piosneczki. Chwilę błyszczysz, potem
gaśniesz. Nie wierzyłem, kiedy szeptałaś w pościeli –
 
broń nas, od wszelkiego złego. Światło odbijało się rykoszetem
od drogi. Cała byłaś jasna, nieukończona, wyjęta ze snu
jak pacierz o świcie. Wracaliśmy do leśnej poręby, a może to ja
wracałem, miękko po śniegu, z igliwiem w butach.


number of comments: 10 | rating: 20 | detail

martaraczynska

martaraczynska, 2 december 2012

Wiatr północny

A nie jesteś ciekaw, co tam w środku? Może stare plany, może skarb
z całego życia, a może tylko skrwawiona siekiera?
*

Tutaj rozmowy urywają się w pół słowa – posłusznie,
na gwizd lokomotywy, na ostatnią dziesiątkę różańca.
Stacyjka taka mizerna i cicha, aż echo idzie pod miasto.
Lecz gdybym tak pokochał i rychło umarł z miłości

przed białym dziewiczym ciałem, pełnym lęku jak pisklę
wyjęte z gniazda, to może policzki by się szybciej zapadły,
ustało nerwowe zaciskanie powiek. Nie czekałbym
nawet snów wdeptywanych w kocie łby milicyjnym butem

ani świeżego tytoniu, ani kobiet wiecznie nienasyconych
układających się w krajobrazy wieczorne, pagórkowate
gdzieś we mgle zawieszone nisko na kształt papierosowego
dymu – kłębowiska urojeń, które wchłaniają moje chore

zbolałe płuca. Zwariowałem, myślę cicho. Męczy mnie
spokojny dryf babiego lata. Dokładnie tyle nam trzeba
popiołu i szkła rozsypanego po ulicach, byśmy zapłakali
oderwani od piersi, gdy pęcznieje w próchnie starodrzewu,

w rojstach postękujących leniwie niby czarcie gardło.
Bo ledwie trzewia piwnic zdążyły wykipieć krwią, obrosnąć
w tłustawe ropne wykwity. Nie było nas długo, może nawet
wcale nie istnieliśmy. A może zwyczajnie serce pękło.



* T. Konwicki, Kronika wypadków miłosnych


number of comments: 8 | rating: 15 | detail

martaraczynska

martaraczynska, 2 december 2012

Z listów, których nie napisano

Dzień jest czerwcowy o aromacie pleśni i malw.
Podłoga skrzypi rozkosznie, aż chce się posłuchać, zapalić,
popatrzeć jak dym ulatuje z okien i wpija się w kwiaty.
W sam raz na ból skroni – kurz i popiół, mysie odchody
 
i nafta. To całe sobotnie rozdrapywanie poddaszy
do bieli kości wystających pokracznie z szuflad i pieców –
kiedyś (kiedy ta planeta wędrowała wokół innego słońca)
opierały się o nie oddechy i piersi młodych żon.
 
Nie było nic, prócz odcisków bosych stóp na deskach.
Tych, które szoruje klęcząca matka, ulepiona z ciał antenatów
nabożnych i kalekich, umierających codziennie od nowa
na suchoty, na nędzę i do cholery (by puścił mróz, a sen był głęboki).
 
Dawno temu, gdy Marianna malowała oczy i usta, zaś sny
śniła miękkie, wilgotne, na ścianie wyrósł grzyb. Mówili, módlcie się.
Że taki smród i próchno sypiące się spod stópki Dzieciątka,
zgnilizna niczym rozwiązłe podbrzusze. Że noce takie ciepłe
 
a tyle potu, koniaku i perfum, mówili, módlcie się.
I pod tym krzyżem pańskim, Marianna usiadła i skonała.


number of comments: 30 | rating: 28 | detail

martaraczynska

martaraczynska, 2 december 2012

Widokówka z Tyritake

Będzie deszcz. Deszcze w tych stronach
padają od święta, a wtedy dzikie ptactwo przysiada diabłu
na kolanach. W portach cisza jak makiem zasiał
 
i tylko żurawie pochylają przerdzewiałe dzioby
nad mętnym czarnomorzem. Wyskubują wszoły spod
skrzydeł, łowiąc kolejne mrzonki nocy. Kiedy ja
 
śnię; żeby nie zachodzić w głowę, co na tym świecie
poszło nie tak. Co niczym brud wczepiony w psią sierść
rychło przywarło, zasklepiło pory, odebrało oddech.
 
Z rozbitych skorup składam amforę; o szyi tłustej
od oliwy albo pełnej wina, które wyciekło spod tańczących
stóp. Podnoszę do ust: ciężarną z rozpalonym brzuścem,
 
wypełnioną po brzegi, markotną. Wprawne ręce
wyczuwają zgrubienia, wczepione w glinę drobinki żwiru
i muszli. Morza, co majaczy niebiesko wylane za horyzont
 
Europy. Ziemi rodzącej nas pospiesznie, niedbale;
spomiędzy której żeber, piszczeli i spiżu kiełkujemy bez pamięci
własnych matek. Cienie krzewią się gęsto: w fasadach
 
murów, nadprożach i kanałach. Zupełnie już senna
rozcinam ciemne grząskie łono, chcąc przywrócić kształt
rzeczy lub myśl zamarłą, raz dokonaną.


number of comments: 3 | rating: 18 | detail


  10 - 30 - 100






wybierz wersję Polską

choose the English version

Report this item

 


Terms of use | Privacy policy

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1