22 march 2011
Frustraci cz. 3
Nigdy nie lubiłam chodzić do
pracy. Nigdy nie chciałam jednać się ani z tym miejscem, ani z ludźmi tam
pracującymi. Nie chciałam, aby mnie ludzie na ulicy rozpoznawali, bo miałam
poczucie wstydu. Przeogromnego wstydu, czułam się nikim. Nieraz zostałam
wymieszana z błotem za coś, za co w ogóle nie byłam odpowiedzialna. Klienci
traktowali nas jak zupełne zera, jak nieudaczników, jak skazańców losowych
którym przypadł los pracy w sklepie, tak jakby nie było nas stać na lepszą
pracę. Tak jakby się naśmiewali i szydzili z nas. Nie podobała mi się polityka
w sklepie, traktowanie klientów, własnych pracowników, oszukiwanie z gratisami.
Nigdy nie lubiłam słuchać uwag kupujących o tym, że zimno tu mamy, gdzieś tam w
rogu przecieka dach, data na krojonych serach jest jutrzejsza, półki są brudne
i zakurzone, bułki niedopieczone, śmierdzi spalonymi kurczakami, pełno dymu na
sklepie, przez niego nic nie widać. Ale oni wchodzili tylko na chwilę, a my musiałyśmy siedzieć w
takich warunkach kilka godzin...
***
Znów tak dużo czasu upłynęło.
Nie jestem w stanie na bieżąco nadążyć z nowościami, a już tyle tych starych
informacji się zebrało, nie wiem, jak to wszystko ogarnąć. Tak wiele się pozmieniało i
coraz bardziej się zmienia, i to na gorsze. Po jaką ja cholerę jeszcze tam
siedzę. Tak bardzo mnie tam doceniają, tylko siąść i płakać. Pod koniec
kwietnia miną już dwa lata. Boże, jak ten czas szybko leci. Pomyśleć, że miałam
tam zostać tylko na okres umowy zlecenia, a już drugi rok idzie. Ale spokojnie
czuję, że nie popracuję do końca umowy, czyli do końca września. Myślę, że mnie
sami zwolnią, bo im podpadnę, choć grzeczna jestem. Albo ktoś pomoże w
zwolnieniu mnie. Mamy taką jedną osobę, która pomaga szybciej się wydostać z
tego bagna. Nie wiem, w jakim celu ta osoba to robi, może ma z tego jakieś
korzyści, ale za jej kadencji wyleciało już parę osób m.in. Pani Jola, Dorota,
pewnie też Anka (za chorobowe). Osoba ta lubi mówić głupoty i podpuszczać.
Zmyśla takie farmazony, a Stara jej wierzy. Złą osobę wybrała sobie na kapusia.
Ewka lubiła koloryzować pewne sprawy. Czy Stara tego nie widzi? Choć Ewka
dobrze się maskuje. Kłamczucha urodzona! Wystarczy się na nią popatrzeć. Gra
mistrzowsko! Naprawdę wiarygodnie. Tylko się od
niej uczyć! Po co komu szkoła filmowa ? – chcesz być aktorem zatrudnij
się w moim sklepie! Tam jest najlepszy nauczyciel.
Skąd wiedziałyśmy, że Ewka
donosi? Po prostu później było widać, czego czepia się Stara, co do nas mówi,
na co zwraca uwagę, za co zabiera premię, za co grozi. Tak grozi, osobiście mi
pogroziła. Powiedziała, że jeszcze raz takie coś i zabierze premię, napisze upomnienie
w papierach, bo zapomniałam wypisać wniosek urlopowy. Wiem, że mam taki
obowiązek, ale przecież mogłam zapomnieć. To był mój pierwszy urlop i wszyscy
dobrze wiedzieli, że jestem na wakacjach. – „Bo zabiorę ci godzinę za to, że
dłużej zostajesz”. Groźby nie były tylko wystosowane do mojej osoby, ale także
i do wielu innych.
Stara potrafiła nawet dać po
głowie zeszytem lub kartą do odbijania, zależy co pod ręką miała! Tylko po to,
aby poniżyć i pokazać, że jest się nikim
Szefowa lubiła mieć donosicieli.
Fakt oczywisty, jak to, że rankiem wschodzi słońce. Stara za donosicielstwo oferowała pieniądze, żeby to były duże
pieniądze, to można by zrozumieć co niektórych. Wiadomo, ludzie mają różne
sytuacje, czasami dodatkowe pieniądze ratują. Pozwalają choćby przetrwać
do końca miesiąca. ...ale na Boga zeszmacić się dla pięćdziesięciu złotych, czy
stu złotych, bo te osoby więcej nie dostawały. Skąd o tym wiem? Sama Ewka
chwaliła się, że za Jolkę do wypłaty dostała stówkę więcej. Osobiście to słyszałam, byłam przy tym, gdy to
mówiła.
Czy opłaciło się Ewce kablować
na Jolkę? Patrząc z perspektywy upływającego czasu, to na pewno się nie
opłacało, ponieważ Ewka wyleciała z ponad pół roku po Jolce. Co więcej, do
każdej wypłaty nie dostawała (owej dodatkowej) premii, bo kasjerka główna
często była karana za to, że
zwykłe kasjerki jej nie słuchają, robią co chcą oraz chodzą po sklepie. Premię
miała też zabieraną za braki w kasie. Zbytniego zysku na pozbyciu się Jolki nie
miała.
Szokujące, wybieranie kapusiów
i mierne ich opłacanie. To nienormalne zachowanie. Pierwszy raz się z czymś
takim spotkałam. Oczywiste, że w co niektórych zakładach ludzie chodzą i skarżą
na swoich współpracowników, ale raczej nikt im nie płaci za skarżenie. Wydaje
mi się raczej, że takie zachowania są eliminowane, a już na pewno
niepropagowane. ...a u mnie w sklepie proponuje się wybranym pracownikom
donoszenie, kusi się ich do tego czynu marnym groszem. Marnym, bo co to jest
sto złotych więcej, dla kobiety, która ma rodzinę i ciężko jej wyżyć do końca miesiąca... Nic! To po
prostu nic.
Po co Starej byli potrzebni
donosiciele? Na pewno po to, aby wiedzieć, co się dzieje na sklepie, co kto zrobił, co
kto mówił. Być może, gdyby była na sklepie, tak jak wypada być szefowej w pracy, to pewnie wiedziałaby wszystko i
nie musiałaby szukać ludzi do donoszenia. ...ale jak ona w ciągu całego
dnia wpadała na chwilę, to nie ma co się dziwić.
Oczywiście groźby i
poszukiwania konfidentów, to nie wszystko na co stać moją szefową. Śmiało mogę
jej zarzucić czynne i absolutnie nie kończące się psucie relacji, i stosunków pomiędzy pracownikami. Zarówno ona, jak i jej mąż, i córcia
są za to odpowiedzialni.
Przez cały okres mojej pracy w
sklepie nie słyszałam z jej ust pochwały. Ani pochwały mojej
osoby, ani pochwały kogokolwiek. Kiedyś sama powiedziała, że ona nie chwali
pracowników: „bo oni później się psują”. Wiecznie czepiała się, zawsze coś było
nie tak. Wiecznie narzekała, że w sklepie dochodzi do kradzieży, oskarżała
pracowników o to. Wszyscy mówili, że ona, Stary i Aureliee uważają Polaków za
złodziei. Choć ona sama Polka... Może myślała, że bycie z obcokrajowcem czyni
ją lepszą? ...chyba tylko lepszą francuską francą, bo wyszła za Francuza.
Czasami zaciągała lekko po
francusku. Największy ubaw miałam, gdy w obecności pracowników do córki albo do męża mówiła po francusku. Według mnie
totalny brak szacunku i całkowite zlekceważenie pracowników.
Patrzyła na ręce, czy czasem
ktoś czegoś nie wynosi. Sprawdzała nam (jak ochroniarz) torby, kazała pokazywać
zawartość torebek, kieszeni nie tylko tych na odzieży, ale i także tych w
torebkach, tym samym naruszając naszą godność osobistą. Pokazywałam dla
świętego spokoju, choć tak naprawdę do takiej rewizji powinna być wezwana
policja. Ja jednak nic do
ukrycia nie miałam, towaru po kieszeniach nie upychałam, więc nie mam
czego się obawiać. Z
jednej strony rozumiem, że czuła się oszukiwana, ale z drugiej strony ma
kamery, przecież widzi, co robią pracownicy. Pomimo tego obmacywała po
kieszeniach. Nie wiem, czy
ręką po tyłku jeździła wszystkim pracownikom, ale mi tak i to nieraz. Czego ona
tam szukała? Cokolwiek by tam nie było i tak byłoby widoczne. Co można wsadzić
do kieszeni w spodniach? Wodę toaletową, napój, piwo, parówki, lizaka?
Kieszenie na spodniach miałam małe i ciasne, więc wiadome byłoby, że coś w nich
mam, nawet jakikolwiek papierek. Nigdy nic przy mnie nie znalazła, ani ona, ani
jej córcia.
W pewnym okresie było też tak,
że Stara nie miała do nas żadnego zaufania. Nie wiem, co się wtedy stało, bo
byłam na urlopie, a gdy wróciłam, to nikt o tym nie mówił. Za to wszyscy
wychodząc ze sklepu wpisywali się do zeszytu. Podpis z datą i godziną był
obowiązkiem każdego pracownika. Pomimo kamer, pomimo karty obecności, którą
każdy wychodząc z pracy odbijał, musieliśmy robić wpis do zeszytu. Mało tego,
gdy po skończonej pracy robiłyśmy zakupy, ochroniarz sprawdzał nam paragony,
czy aby na pewno kasjerka wszystko skasowała, czy czasami czegoś nie
przepuściła koleżance.
Temat dotyczący ekscesów
sklepowych szefowej jest niekończący się tak, jak i narzekanie klientów.
Do pracy chodziło się z pewnym
poczuciem niepewności, bo może dzisiaj wylecę.
***
Nic mi się nie chce. Zresztą jak zwykle, z tym że z każdym dniem coraz
bardziej odechciewa mi się wszystkiego. Już nie wiem co robić, być grzeczną,
walczyć o swoje, iść na zwolnienie lekarskie i odpocząć, dać się zwolnić, czy
co? Jestem zmęczona. Najzwyczajniej w świecie zmęczona. Tak jakbym po kilku
dniach i nocach w gorączce, zbierała siły, aby wstać z łóżka. Żebym miała
jeszcze jakąś perspektywę podnoszącą mnie na duchu, to nie. Wstaję rano i wiem,
że znów muszę tam iść... Chce mi się płakać.
Czasami miałam paniczne
przeczucie, że będą po mnie dzwonić. Wyciszam telefon. Nie potrafię powiedzieć,
jak to możliwe, ale naprawdę nieraz czułam, że będzie po mnie telefon, abym
wyszła do pracy. I to nie wtedy, kiedy wiedziałam, że może być taka sytuacja (w przypadku choroby którejś kasjerki), tylko
właśnie wtedy, kiedy wszystko było w porządku, gdy nic nie zapowiadało,
że będę potrzebna. Z początku wychodziłam, gdy po mnie wydzwaniali, później już
nie. Wnerwiałam się, bo gdy ja potrzebowałam wyjść szybciej z pracy, później przyjść, bądź
zamienić się zmianą, to nie było komu zostać, ani z kim się zamienić.
Pomyślałam sobie wtedy – skoro wy tak robicie, to i z mojej strony będzie tak
samo, przysłowiowo: „Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie”.
***
Usiłowałam trochę przyśpieszyć
swoje zwolnienie. Wyraziłam zgodę na bycie główną kasjerką po tym, jak Kasica
wypowiedziała umowę. Zrobiła to, bo niby mocno się zdenerwowała. Ja też bym tak
chciała, ale jakoś jeszcze nie wydarzyło się nic tak strasznego, abym miała
odchodzić. Chyba zawsze czekałam, aż złe dni miną. Fakt faktem, nerwy mam mocne
i potrafię wiele przetrzymać. Dlatego może zawsze wracałam do tego sklepu.
Zgodę na bycie kasjerką główną wyraziłam niechętnie. Namawiała mnie
Ewka. Mówiła do mnie: – „No Marysia taka okazja już może się nie nadarzyć,
patrz jak tu się namachasz, a tam nie.” Wiedziałam,
że coś jest nie tak, ale przyznałam jej rację. Powiedziałam, że mogę nią być,
ale tylko i wyłącznie wtedy, gdy Stara uraczy mnie umową na cały etat, większą
premią lub większą stawką na godzinę. Może niepotrzebnie to jej mówiłam, bo z
nią nigdy nie wiadomo. Może komuś powiedziała coś na ten temat, np., Aureliee,
kadrowej, księgowej, a to na pewno drogą pantoflową trafiło do uszu Starej.
Sądzę, że jeśli szefowie coś
nam proponują, oferują, czy przyznają, to powinniśmy czuć się zaszczyceni, nie
marudzić, nie upominać się oraz nie rościć sobie praw do czegoś.
Na kasę główną były tylko trzy
kandydatki. Ja, Agata i Kornelia. Agata z Kornelią od razu zrezygnowały, więc
zostałam tylko ja.
Dlaczego miałam się nie
zgodzić? Miałabym więcej luzu, choć i tym samym większą odpowiedzialność.
Mniejszy kontakt z klientem, ale za to bardziej nieprzyjemny. Z drugiej strony
miałam nadzieję na szybsze odejście, zwolnienie mnie, wyrzucenie mnie, bowiem
kasjerki główne długo swojego miejsca nie grzały.
Była sobota, gdy mnie dręczono
na kasę główną i gdy wymuszono na mnie jako taką zgodę. W poniedziałek miałam
się oficjalnie dowiedzieć czy będę na kasie głównej. Jednak po przyjściu… cisza
na ten temat od ścian odbijała się z wielkim echem. Pomyślałam, że nie będę w
tej sprawie pytać się Ewki, jak mam być główną kasjerką, to mnie o tym
poinformują.
Poszłam do kadrowej załatwić
sprawy związane z grafikiem. Wcześniej Jolka układała grafiki, ale po jej zwolnieniu
zaszczyt ten przypadł Ewce, która co drugi tydzień zamieniała się układaniem
harmonogramu z Dominiką. Odkąd Ewka namieszała z dniami wolnymi, które wzięła
wszystkie ciągiem, to od tamtej pory grafik układała nam kadrowa. Przyznaję, że
od kiedy kadrowa zajmuje się grafikiem, to nie jest w nim aż tak namieszane.
Chcę przez to powiedzieć, że z dnia na dzień nie ma w nim zmian, jakie były za
czasów Jolki, czy Ewki. To jedyny plus. I kadrowa przynajmniej nie marudzi tak
jak Jolka. Jeszcze nie słyszałam od niej: „Marysia, ale to twoja kolejna wolna
sobota”, jak to nieraz mówiła Jolka. Dziwnie było słyszeć coś takiego, tym
bardziej, że wolną sobotę potrzebowałam na zjazd do szkoły. Z tego wynikało, że
mam przyjść w sobotę do pracy, nie jechać na uczelnię, bo komuś nie pasuje to,
że się uczę. Jak można było powiedzieć, że któraś z nas musi z nauki
zrezygnować, bo nie ma kto pracować. Śmieszne i idiotyczne. Jeśli
zrezygnowałabym ze studiów, to na pewno nie gniłabym w tej „zapiździałej
spelunie”. Bo po jaką cholerę miałabym się tam męczyć. Nie miałabym
obciążenia finansowego w postaci nauki, więc nie musiałabym płacić za szkołę.
Nie śpieszyłoby mi się z pracą.
Pamiętam, że sklep zawsze
ogłaszał się elastycznym grafikiem pracy. Grafik wcale nie był elastyczny i odkąd
pamiętam zawsze były problemy z potrzebnymi konkretnymi dniami wolnymi. Jakoś wtedy zawsze było się
wystawionym na grafik, nawet pomimo wcześniejszych dwu, trzytygodniowych
zgłoszeń.
Od pani Joli usłyszałam jeszcze
kiedyś coś takiego: – „Marysia nie rób nam tego, nie zostawiaj nas”. Byłam
wtedy chora, źle się czułam, miałam gorączkę, zawalone gardło, ledwo mówiłam.
Zadzwoniłam wieczorem do pracy i zgłosiłam, że nie będzie mnie jutro, bo jestem chora i idę
do lekarza. Miałam przyjść do pracy z gorączką, bo Pani Jola miała problem? Irytujące.
Nawet chorym być nie można i leczyć się w spokoju. Ale o tym, że w tym miejscu nie można
chorować, przekonałam się w późniejszym czasie.
Poszłam do kadrowej, zgłosić
jej dni wolne i przy okazji zapytać się o swój urlop, bo pojutrze miałam mieć dzień
urlopowy, a w tym czasie ma odbyć się szkolenie głównych kasjerek. Chciałam
dowiedzieć się, co w takim przypadku będzie z moim urlopem. Nie chciałabym
przychodzić do pracy (na szkolenie) podczas urlopu. Pani kadrowa powiedziała,
że słyszała iż to ja mam być na głównej i że jeśli informacja się potwierdzi,
to urlop zostanie wycofany. Zapytała się jeszcze, czy zgadzam się na bycie
kasjerką główną. Powiedziałam jej, że tak, ale zobaczymy co będzie.
Ogólnie po sklepie krążyły
wiadomości i informacje, że to ja mam tam być. W poniedziałek, tak
jak wcześniej pisałam, na kasie głównej była cisza. We wtorek to samo. Nie
wytrzymałam, więc pytam Ewki: – „Co z ta główną, czy już kogoś wybrali, czy
co? Bo żeby nie było,
że jutro będą po mnie dzwonić o ósmej rano, żebym na dziewiątą przyszła, bo na
pewno nie przyjdę”. Ewka coś tam bąknęła, że jeszcze nie wie kto będzie i, że
dadzą znać. Pytam się jej: – „Kto da znać, Aureliee, Stara, kadrowa?”
Odpowiedziała, że nie wie, ale ktoś przekaże jej wiadomość i na pewno jeszcze
dziś da znać, bo dziś musi się wyjaśnić kto będzie na głównej. Zapytałam: – „A
kto jeszcze ma być?” Nie wymieniła mi konkretnych osób, ale powiedziała, że
albo dziewczyny przez nas nominowane, czyli przez kasjerki, a więc: ja, Agata i Kornelia,
które stanowczo odmówiły. Gdzieś tam jeszcze plątała się propozycja jednej
kandydatury – Anki W., za którą Ewka obstawała, ale ona kandydować mogła, a
Stara i tak by jej nie wybrała. Albo szefowa wybierze sobie kogoś innego z kas.
Po jakimś czasie zadzwonił
telefon.
W ogóle we wtorek miałam
przeczucie, że jednak nie wybiorą mnie na kasę główną. Jak szłam rano,
spotkałam się z kadrową. Zagadała do mnie: – „Fajnie iść do pracy, jak się wie,
że to ostatni dzień”. Wystraszyłam się. Myślę sobie zwalniają mnie, czy co?
Dlaczego kadrowa o tym wie, a ja nie? Z toku rozmowy wyszło, że chodziło jej o
urlop. Wtedy po raz pierwszy poczułam,
że jednak to nie będę ja wybrana. Drugi raz
poczułam to samo, gdy zapytałam się Ewki, czy już coś wie. Takie to dziwne było
dla mnie, takie śmierdzące. A trzeci raz poczułam właśnie wtedy, gdy
zadzwonił telefon. Miałam przeczucie, że to właśnie ten telefon, z tą
informacją. Popatrzyłam się z ukosa na Ewkę, gdy rozmawiała przez słuchawkę
telefonu. Namierzyła mnie takim dziwnym wzrokiem, wszystko było już dla mnie
jasne. O godzinie dziesiątej przyszła Baśka
i usłyszałam, jak Ewka do niej mówi, że ona będzie na głównej, i że ma się
zalogować, i do niej przyjść. Byłam zła. Poczułam się tak, jakbym dostała w
twarz. Nie dlatego, że wybrano Baśkę, choć za nią nie przepadam, tylko dlatego,
że poczułam się znów niedoceniona. Pracuję tam już prawie dwa lata, a wybrano
dziewczynę ze stażem znacznie krótszym. Stara ma mnie za idiotkę, a może znów
chciała mnie ukarać, bo przecież sama powiedziała, że „Obrosłam w piórka i trzeba
mi je ukrócić”.
***
Na święta też nie zostałam
doceniona. Dostałam taki bon, że tylko siąść i płakać. Normalnie ludzie
dostawali po sto pięćdziesiąt, dwieście złotych nawet po dwieście pięćdziesiąt
złotych w bonie, ja dostałam pięćdziesiąt złotych. Byłam
cholernie zła. Na zmianę wściekałam się i ironicznie śmiałam. Oczywiście,
dostałam aż tyle, bo w październiku byłam chora. Tylko, że osoby które też w
tym czasie były chore, nie dostały takiej kary jak ja. W ogóle jej nie dostały.
Chciałam iść z tym do szefowej, ale odpuściłam sobie, ponieważ parę tygodni
wcześniej byłam na rozmowie u Starego. Ktoś odradzał mi zaczynanie wojny z
nimi, bo jestem tylko kolejnym „pionkiem”, który tam pracuje i nic nie wskóram.
Racja nic nie wskórałam, a po wizycie u Starego było mi niezwykle przykro.
Zostałam totalnie olana i zlekceważona. On nie widział żadnego problemu. A mnie
sprawa z wizytami w ubikacji wydała się nienormalna i chciałam zwrócić uwagę,
że tak być nie może. Stary powiedział, że to nie jego problem, on się tym nie
interesuje. Po takiej rozmowie pięknie się pracowało.
Chciałam być twarda, a w
efekcie prawie się popłakałam. Boże, rozmowa z nim wiała takim fałszem, że to
aż niemożliwe. Po raz pierwszy w życiu podczas rozmowy czułam unoszący się w
powietrzu fałsz. Chciałam się wtedy zemścić. Tak aby, to odczuli. Nie
wiedziałam co zrobić. Postanowiłam obsmarować ich w lokalnej gazecie. Nie
wytrzymałam nerwowo. Chciałam żeby ludzie dowiedzieli się, jak w sklepie
traktuje się pracowników.
Byłam zdenerwowana, ponieważ
kadrowa zwracała uwagę pracownikom i groziła konsekwencjami za chodzenie do
ubikacji. Sprawa była dla mnie dziwna i szokująca. Wychodziło na to, że
kasjerka nie ma prawa chodzić do ubikacji (najlepiej wcale, a na pewno nie
więcej razy niż raz), jak będzie chodzić, to szefowie zabiorą jej premię. Gdy
kasjerka musi już iść do toalety, to ma szybko załatwić swoją potrzebę i wracać
na kasę. Idąc na przerwę miałyśmy się od razu odbijać kartą pracy na czytniku.
Najlepiej nie kupować nic
do jedzenia, bo przecież wtedy tylko spacerujemy po sklepie w tę i z
powrotem – zamiast śpieszyć się i wracać szybko do pracy. Nie możemy nastawić
sobie wody na herbatę, bo trzeba czekać aż ta się zagotuje – dopiero wtedy idziemy się odbić.
Tak więc, jeśli chciałyśmy coś pić albo jeść, to trzeba było to zrobić po
odbiciu karty na czytniku. Czy ktoś tak robił? Nie. Bo nierealne było kupienie
bułki, zaparzenie herbaty i załatwienie się w ciągu piętnastominutowej przerwy. Z tego też powodu na przerwie piłam
zimną wodę, bo zanim herbata by mi ostygła, to przerwa dawno by minęła. Tak czy
owak pomimo, iż herbatek sobie nie robiłam, oberwało mi się za ich parzenie.
Ciśnienie podniosła mi uwaga z toaletami. Kadrowej łatwo było się wymądrzać,
ona siedziała w ciepłym pomieszczeniu, a my... Nie dość, że przy nieszczelnych
oknach, to na dodatek bez odpowiedniej odzieży. Nie ważne czy zima, czy lato i
tak do dyspozycji miałyśmy kamizelki (tylko nieliczne miały jeszcze marynarki –
z rękawem trzy czwarte.) Ależ byłam zła.
Najlepsze jest to, że sprawa
toalet w dużej mierze dotyczyła kremowania rąk. Co wydało mi się sprawą
totalnie absurdalną, bo po skorzystaniu z toalety, nie powinnyśmy myć rąk,
ponieważ później je kremujemy. Tak więc albo powinnyśmy wracać z brudnymi
dłońmi, albo nie smarować ich kremem i pozwolić, żeby skóra była sucha, i
spierzchnięta. Tym samym najwyraźniej nie możemy ochronić skóry przed zimnem.
Może to wydaje się dziwne, ale naprawdę w tym sklepie było tak zimno, że gdyby
nie kremy do rąk, to nie wiem, co dziś by było z moimi dłońmi i jak by
wyglądały?
Oczywiście zebrało się tylko
kasjerkom, ponieważ pracownicy działu mogli sobie łazić po sklepie do woli. Oni
nawet na przerwie mogą być dłużej niż piętnaście minut, bez problemu kilka razy
mogą iść pić kawy, jeść jogurty, jabłka, ciasta. My nie! Stara miała na to
zwróconą uwagę i nic z tym nie zrobiła. Pracownicy działu punktualnie o
piętnastej robili zakupy (gdzie powinni być w szatani i się przebierać), oni
mogli wyjść z pracy o normalnej godzinie, a my? – nie. My w tym czasie musiałyśmy jeszcze kasować, o
zamknięciu zmiany nie było mowy, bo kolejki...
Postanowiłam nie odpuścić tej
sprawy. Dlaczego miało być tak, że inni mogli, a my nie? Chciałam się
dowiedzieć, dlaczego tak jest. Poszłam do szefa, bo Starej nie było.
Poinformowałam go o wczorajszej rozmowie z kadrową, na co on stwierdził: – „To nie mój problem. Problemu nie ma.”
Poczułam się zrezygnowana, bezsilna i załamana.
Kasjerki „serce sklepu”, a dostają najniższą wypłatę. Przecież
odpowiedzialne jesteśmy za tak wiele. To my mamy wpływ na
to, czy klient będzie chciał do nas wrócić czy nie. Tylko jeśli to od nas
zależne (a jest), to dlaczego mamy najniższe wynagrodzenie? – Bo jesteśmy pańciami, wystroimy się i siedzimy
na tych swoich czterech literach?. – Tak przeważnie o nas, kasjerkach,
mówią pracownice innych działów. Tylko tyle, że po głowie za nie nie dostaje
nikt inny, jak właśnie pańcie – kasjerki.
Nie można nawet trochę opuścić
rolety z okna, bo szefowa nie pozwala. Więc jak świeci słońce, mamy ślepnąć. Kto tu jest ważny? Na pewno nie my! Okulary
przeciwsłoneczne to może i mogę mieć przy sobie, ale na pewno nie na nosie.
Nie, żebym chciała je założyć i w nich pracować. Choć w ramach pewnego buntu
może i bym to zrobiła, bo dlaczego ma mnie razić słońce? Tak więc w planach
pozostaje oślepnięcie, ponieważ nawet, gdyby można było się przesiąść (a nie
można, bo szefowa chce, abyśmy siedziały bliżej kasy głównej), to nie jest to
możliwe z tego względu, że większość kas jest zepsutych. Pewnego czasu miałyśmy
tylko dwie jako tako sprawne kasy i jedną z szarpiącą taśmą – na siedem kas!
Gazeta opublikowała tylko jedną
trzecią mojego artykułu, oczywiście idealnie pomijając najważniejsze fakty.
Choć, gdyby gazeta je opublikowała, mogłabym mieć spore problemy, bo pisałam o
dość znaczących faktach. Obowiązywała mnie umowa, a w umowie jeden punkt
wyraźnie wiązał nam języki: „...zobowiązuję się do zachowania w tajemnicy
informacje, które mogłyby narazić pracodawcę na szkodę”. Jednak po ukazaniu się
artykułu w sklepie panowała cisza, nikt nic nie mówił. Może nikt nie chciał
poruszać tej sprawy? Może żaden pracownik nie czytał tego artykułu? ...ale nie
pisałam tego dla pracowników, tylko dla klientów.
Po jakimś miesiącu od
opublikowania mojego listu, siostra Kasicy zapytała mnie: – „Czy znasz taką gazetę …”
wymieniła nazwę gazety, w której opublikowano mój artykuł. Udałam, że nie wiem,
o czym mówi. Ale po jakimś czasie jej siostra, czyli Kasica, też się mnie o to
zapytała. Powiedziałam jej wtedy prawdę. Nikt więcej nic na ten temat nie
mówił. Nie słyszałam, aby w ogóle ktokolwiek, cokolwiek mówił o tym artykule, o
tej gazecie, o tej sprawie. Nic kompletnie, nic, cisza.
Może Stara się jakoś o tym dowiedziała, może
uznała, że nie ma wystarczających dowodów na to, żeby udowodnić mi, iż to moja
sprawka. Być może uznała, że aż takiej krzywdy im nie zrobiłam. A może to
właśnie było nieoficjalnym powodem mniejszego bonu? Może z tego powodu uznała,
że nie mogę być na kasie głównej, bo dostarczyłabym sobie nowego i ciekawszego
materiału do opisania. Kto ją wie? Stara wbrew temu, co o niej mówią, nie jest
taka głupia, ale za to strasznie cwana. Sądzę, że na pewno wiedziałabym, że ona
wie o moim artykule.
Artykuł ukazał się anonimowo,
nie podawałam w nim żadnych imion, nawet nie wymieniłam nazwy sklepu. ... ale redaktor, któremu to wysyłałam,
wiedział o jakim sklepie piszę. Uświadomiło mnie to w przekonaniu, że problem
faktycznie dotyczy tylko tego sklepu oraz, że to co się tu dzieje jest
rzeczywiście nienormalne. Gdyby było tam wszystko w porządku, to redaktor nie
wiedziałby, o jakim sklepie piszę.
***
Ależ miałam piękny sen! Kolejny piękny sen, jakich
w życiu mam bez liku. I jak zwykle chciałabym bardzo, aby był prawdziwy, a
tu... nic. Śniło mi się, że zostałam zwolniona z pracy. Nie pamiętam za co. Nie
pamiętam również tego, czy coś zrobiłam, czy nie, ale faktem było, to iż wyleciałam.
Zwolnili mnie. Najpiękniejsze, że już nie musiałam się tam ani męczyć, ani
użerać z tymi wszystkimi ludźmi, z pracownikami i klientami. Byłam szczęśliwa,
choć przede mną wyrósł olbrzymi problem, bo w tym śnie nadal byłam studentką.
Na tym samym etapie, na którym jestem teraz, a więc na VI semestrze, czyli z
obroną licencjatu na karku. Pamiętam, że we śnie byłam zestresowana z tego
powodu oraz zaniepokojona, ponieważ nie miałabym z czego zapłacić za czesne, a
w tym semestrze miałam dużo wydatków związanych z uczelnią.
Sprawa związana z moją kasą główną już mi minęła.
Nie odczuwam złości na Starą za to, że mnie nie ceni. Choć po pewnym czasie, po
którym moje emocje opadły, mogę śmiało stwierdzić, że jednak mnie doceniła.
Chyba wiedziała, co robi. Może dlatego mnie nie wybrała, bo przypuszczała, że
nieuczciwość i kantowanie jej, rozszerzyłoby się na maksymalną skalę. Kto wie,
może faktyczne by tak było? Ona w końcu kłamie i oszukuje, bo myśli, że wszyscy
tak robią, więc dlaczego ja nie mogę pograć jej na nosie? Choć z drugiej
strony, ja tylko umiejętnie wykorzystuję sytuację. A parę takich sytuacji było,
np. braki w saldzie. Kiedyś miałam manko na ponad siedemdziesiąt złotych.
Oczywiście mogłam się pomylić i miałam do tego prawo. Każdy ma prawo się pomylić.
Jednak sytuacja była dziwna, bo w jeden dzień zrobiło mi się manko na jakieś
dziesięć złotych, a drugiego dnia, po szkoleniu nowej kasjerki, na minusie
przybyło mi kolejne dziesięć złotych. Cały czas ją pilnowałam i wiedziałam, że
dobrze przyjmuje pieniądze oraz dobrze je wydaje. Może jakimś cudem przy
rozmianie pieniędzy zrobił mi się ten minus, ale na kasie głównej nic nie
wyszło na plusie. Myślę sobie: „No trudno, dwadzieścia złotych to nie tak dużo
... szybko sobie odbiję”, czasami ktoś zostawi jakieś grosze, czasami ja ze
swojego śniadania zostawiałam klepaki. Uzbierałoby się prędzej czy później.
Następnego dnia po skończeniu pracy wyszło mi o
ponad pięćdziesiąt złotych więcej manka. Dziwne, bo aż tak bym się nie
pomyliła, no ale znów na głównej nic nie wyszło na plusie. Rzecz jasna zaraz po
wypłacie powinnam spłacić manko. Według obowiązujących zasad powinnam to
zrobić, najpóźniej trzeciego dnia po jego powstaniu, ale że jeszcze nigdy nie
spłacałam manka, postanowiłam zbytnio nie śpieszyć się z tym zamiarem. Miałam
gdzieś rozporządzenie dotyczące pracy kasjerek, które podpisywałyśmy.
Rozporządzenie odnosiło się do kwestii czystości kas, zamykania zmiany kasjerek
oraz regulowania wszelkich minusów i nadwyżek w rozliczeniach zmian. Jeśli
Stara chciała mnie ukarać za to, że nie uregulowałam minusa, to mogła to
zrobić. Jednak po zabraniu premii, na pewno bym go nie spłaciła. Bo niby z
czego? Normalnie miałabym problem z jego uregulowaniem, a po uciętej premii już
w ogóle.
Nie śpieszyłam się, bo niby z jakiej racji miałam
je spłacać ze swojej kieszeni? Miałam podejrzenia, że powstało ono w zupełnie
inny sposób, niekoniecznie przy wydawaniu i przy przyjmowaniu gotówki. Tak więc
posiadając manko na te siedemdziesiąt parę złotych, uparcie liczyłam na „znaleźne”.
W niedługim czasie te znaleźne trafiło mi się. Kasowałam kobietę, chyba
kupowała patelnię. Płaciła banknotem stuzłotowym. Wydałam jej resztę, było to
około siedemdziesięciu złotych, na pewno cała pięćdziesiątka,
dziesięciozłotówka i jakiś bilon. Do portfela schowała monety oraz
dziesięciozłotówkę, zabrała patelnię i poszła, a pięćdziesiąt złotych zostało
na podajniku. Zanim się spostrzegłam, babka zdążyła wyjść ze sklepu, a że nikt
za nią w kolejce nie stał, toteż nikt nie powiedział jej o zostawionej reszcie
pieniędzy. Schowałam forsę ... chyba do buta. Stwierdziłam, że skoro mam manko,
to te pieniądze przeznaczę akurat na jego pokrycie. Będzie jak znalazł. Gdyby
babka tego samego dnia wróciła się po zostawione pieniądze, to oddałabym je,
ale że nie przyszła, to po trzech dniach spłaciłam manko. Zaznaczam, że
czekałam aż się po nie wróci. Nie przyszła, dlatego też postanowiłam skorzystać
z jej nieszczęścia. Miałam być głupia, szczera i powiedzieć kasjerce głównej,
że klientka zostawiła mi pokaźną resztę w postaci pięćdziesięciu złotych? Potem
byłoby tak, że główna wyciągnęłaby te pieniądze i wzięłaby je sobie, a mi
powiedziałaby, że faktycznie przyszła jakaś kobieta, która upomniała się o
zostawioną resztę. Główna mogłaby jeszcze dodać, że z ochroną i Starymi
patrzyli na kamerach na tę całą sytuację, i faktycznie tak było. Wtedy nadal
byłabym na minusie, a główna mogłaby wziąć do swojej kieszeni oddane przeze
mnie pieniądze. W końcu pięćdziesiąt złotych drogą nie chodzi. Tak więc
zaczekałam parę dni, żeby w razie czego nie było z tą sprawą jakiegokolwiek
związku i tuż przed rozpoczęciem pracy uregulowałam minus.
Dodam jeszcze, że gdyby kasjerka główna nie wzięła dla siebie tych pieniędzy, to na pewno wzięłaby je
stara. Bo wszelkie nasze plusowe rozliczenia, tzn. kiedy przy rozliczaniu się z
utargu wychodziłyśmy powyżej trzystu złotych (bo tyle miałyśmy w kasetce na
rozpoczęcie pracy), były zabierane. Był okres, że nasze nadwyżki szły na manka,
ale jakoś nigdy z kasy głównej nie miałam dodatku na to, aby swoje manko
zmniejszyć. Później przez wszystkich „ulubiona” kasjerka główna – Ewka – brała
nadwyżki do swojej kieszeni. Po jej panowaniu pieczę nad nadwyżkami miała Stara. Co prawda te
pięćdziesiąt złotych nadwyżką nie było, ale wiem, że nadgorliwa kasjerka główna
jeśliby tych pieniędzy nie wzięła dla siebie, to i tak
położyłaby je do nadwyżek, tak więc wyszłoby na jedno.
Pisząc o kantowaniu szefowej przede wszystkim
myślałam o tym, że gdybym była na kasie głównej, to nie zabierałabym
dziewczynom nadwyżek. Wiem, że jeżeli wychodzą na rozliczeniu na plusie, to nie
z tego powodu, że okradły klientów, tylko dlatego, że czasami ktoś zostawił im
resztę, a czasami był to wynik drobnej pomyłki. Jednego dnia wychodziło się
trzy złote na plusie, a innego dwa złote na minusie. To były pieniądze
dziewczyn i sądziłam, że niesprawiedliwie się je im zabiera.
Manka
miałyśmy regulować przeważnie na koniec miesiąca bądź po wypłacie. A ja, ...ja zawsze
czekałam, aż zmniejszy mi się do tego stopnia, w którym strata będzie
nieznaczna, tak aby mój portfel nie odczuł zbytniego braku gotówki. Tym
bardziej, że każdy grosz był mi potrzebny na studia. W późniejszym czasie, po
zwróceniu szefostwu uwagi przez Panią Ewę: – „Są osoby, które manka nie
spłacają” – miałyśmy trzy dni na uregulowanie swojego długu. Bo jak możemy
siadać na kasę z niepełnym saldem? Chodziło o zabieranie nam nadwyżek.
Niewielkie plusy, które wychodziły nam w rozliczeniu zmiany, zmniejszałyby nam
manko. Tu, jak i w każdym innym wypadku, mój opór był niesłychany. Nie
spłacałam manka ani w ciągu trzech dni, ani też pod koniec miesiąca. To moja
kasetka, moje pieniądze, moje saldo, a skoro zabierają mi plusy i nie oddają,
to nie będę regulować minusów. Tak poza tym, jak się nie ma pieniędzy, to z
czego zapłacić? Najważniejsza była nauka i każdy grosz szedł na nią. A w
obliczu sporych minusów na głównej, postanowiłam nie wspierać kasjerek głównych
dopływem świeższej gotówki w postaci spłaty manka.
To była jedyna taka sytuacja,
gdy kobieta zostawiła na podajniku taką sumę pieniędzy. Owszem zdarzało się, że
ktoś zostawił jeden złoty, dziesięć groszy, czy jeden grosz. Po to klienci
najczęściej się wracali. Były też takie sytuacje, że jeśli nie miało się do
wydania grosika, to ludzie uparcie, jak szaleńcy stali i czekali aż go wydamy.
Przecież to tylko grosik! Już nieraz była afera z groszówkami: „Nie! To jest
mój grosik, to jest mój pieniądz, on mi się należy!”, no oczywiście że tak, ale
po co z powodu jednego grosika taką aferę robić? Ja takiej sytuacji nie miałam,
ale często słyszałam, co działo się u koleżanek na kasach.
Wiele razy zaokrąglałam końcówkę
kwoty do wydania, bo nie miałam groszówek, a tak łatwiej było mi wydać. Ile
razy przymykałam oko na brakującą końcówkę? Ile razy obdarzałam ludzi zaufaniem
na ich: „Zaraz doniosę”? Większość klientów przynosiła, niekoniecznie tego
samego dnia, czasami następnego, a inni nawet do tygodnia oddawali obiecaną
resztę.
Pamiętam taką babcię, zabrakło jej parę groszy, może to
było dziesięć groszy, a może dwadzieścia. Powiedziałam do niej: – „Ok. Nie ma problemu, to
tylko parę groszy. Na
pewno ktoś mi coś zostawi i się wyrówna.” Była to stała klientka. Nigdy mi przy
kasie żali nie wylewała, ani też nigdy się mnie nie czepiała. Nie widziałam
problemu, aby nie przymknąć oczu na tą resztę. A mając mały minus, różnicy mi
nie robiło to, czy mam złoty pięćdziesiąt, czy złoty siedemdziesiąt w plecy.
Babcia na początku nie wyraziła na to zgody. Chciała, abym wydała jej z
całości. Powiedziałam, że: – „Zależy mi na tej końcówce, bo nie mamy w ogóle
drobnych i musimy je uzbierać. Dlatego tak lepiej będzie mi wydać.”
Śmieszne, ale czasami nie mogłyśmy rozmieniać pieniędzy na
kasie głównej, ponieważ nie było tam drobnych. Kasjerki główne liczyły, że przyjdzie ktoś z kościoła i przyniesie klepaki. Lepiej
było liczyć na ślepy los niż zamówić z banku, bo za to przecież się płaci.
Na to starsza Pani odpowiedziała mi: – „Dziękuję. To na
następny raz Pani oddam”. – „Nie trzeba” odparłam, po tygodniu i tak nie miałoby to znaczenia, a
poza tym przecież to tylko grosze. Większość
osób ścigałam za drobne braki, ale nigdy nie te osoby, od których czułam szczerość
i prawdę. Co do tej kobiety nie myliłam się, a nawet jeśli... strata dwudziestu
groszy naprawdę nie była bolesna. Nie zdążyłam jeszcze skasować
następnego klienta, a starsza Pani stała przy mnie z wyciągniętą ręką. – „Ma
Pani. To dla Pani.” Na rękę kładzie mi złotówkę. – „Oj! Nie trzeba było.”
Odpowiadam jej z uśmiechem. Kobieta machnęła ręką, mówiąc przy tym, że „źle by się czuła w
takiej sytuacji”, a po chwili szybko dodała „reszty nie trzeba” i wyszła.
Kiedyś klient zostawił mi około pięciu złotych w samych
drobniakach. Miał ich dużo, nie
chciał już nic więcej kupować i nie chciał, aby plątało mu się tyle drobniaków
po kieszeni. Zdarza się też, że można wyciągnąć coś spod kasy. Czasami komuś
pieniądze wylatują z portfela. Raz dwadzieścia złotych innym razem dwa złote.
Nie zawsze, nie codziennie, ale zdarzają się takie przypadki. Wtedy pieniądze
spod kasy bierzemy dla siebie, albo na swoje manko. Żeby tylko nie dopłacać
starej. Ona ściąga nasze nadwyżki, a później jak mamy manko to musimy spłacać
je z własnej kieszeni, bo przecież ona nie odda nam naszych nadwyżek. Dlatego postanowiłam nie śpieszyć się z uregulowaniem
swoich minusów. Wolę być w plecy nawet pięć złotych niż na plusie dwa
złote. Gdy jednego dnia wychodzę na plusie głupie pięćdziesiąt groszy, to
następnego kupuję sobie bułkę kasując się u siebie, tak aby w rozliczeniu wyjść
na czysto.
Dopuszczalną nadwyżką, jaką mogłyśmy mieć w kasetce było
dziewięćdziesiąt dziewięć groszy, bo złotówka była już zabierana. Kontroluję
każdy grosz, jak tylko mogę, a wszystko po to, aby Stara nie dostała ode mnie
nawet tej głupiej złotówki. Choć czasami, dla
pozoru zostawiam jakiś plus, żeby nie było, że specjalnie coś kombinuję.
Może
właśnie z takiego powodu Stara mnie nie wzięła, bo wie, że kombinuję, i że będę to robić. Może w taki
sposób chciała powyrywać mi piórka? (Jakiś czas temu stwierdziła, że w nie obrosłam i musi mi je powyrywać.) Tylko,
że tak naprawdę to wszystko może się bardziej na niej odbić niż na mnie, bo ona
dalej będzie prezesem sklepu, a ja nie mam zamiaru tam spędzić reszty życia.
Ona zawsze będzie przyjmować nowych ludzi i ich gnoić. Może kiedyś nauczy się,
że nie warto, bo traci najlepszych pracowników.
***
Jak
ja nie lubię iść do roboty po dłuższym wolnym! Gdy pracuję ciągiem, różnicy nie
odczuwam. Wpadam w mały trans i pracuję.
Po
urlopie niechęć do pracy, do sklepu wzrasta i osiąga maksymalne rozmiary.
Zawsze, gdy rozpoczynam pracę jestem strasznie zestresowana i czuję się bardzo
zakręcona. Nienawidzę kasowania. Nienawidzę ludzi. Nienawidzę tego, że
nienawidzę. Wkurzają mnie ludzie z pełnymi wózkami, i z pustymi koszykami.
Irytują mnie klienci z jedną rzeczą. Do szału doprowadzają ci, którzy płacą
stówkami, i ci, którzy płacą drobnymi. Drażnią mnie przypadkowo wpadający
klienci, i tacy którzy chodzą kilka razy dziennie. Wkurzają mnie znajomi,
wkurzają mnie ci pytający, i pracujący. Denerwuje mnie towar, który nie wchodzi
na kasy. Wkurza mnie informatyczka, denerwuje Stara. Dokucza mi brak słońca,
zimno oraz śnieg.
Kolejny
dzień. Szalenie nudny i zupełnie pozbawiający ochoty do robienia czegokolwiek.
Wstałam rano makabrycznie wykończona i mokra jak szczur. Jak zwykle pragnęłam
pozostać w łóżku. Nie miałam sił na pracę. Tym bardziej po nocy, którą miałam.
Śnił mi się taki koszmar, że bałam się w nocy zmrużyć oczy, a rano wstać z
łóżka. Nic dziwnego, skoro najpierw uciekałam oknami i balkonami, bo goniło
mnie i mojego chłopaka trzech zbirów, którzy chcieli nas zabić. Nie wiem za co.
Nie dowiedziałam się, z jakiego powodu chcieli się nas pozbyć. Nie pamiętam
nawet, jak ten sen się skończył. Przez cały czas tylko uciekaliśmy. Nie mam
pojęcia, czy nas złapali i zabili, czy nie, bo zaraz zaczął się następny sen.
Ten był okropny i straszny. Wstałam o godzinie dziesiątej zupełnie wycieńczona
i obklejona własnym potem, tak jakbym się nie myła z trzy dni i nie spała z
cztery noce, jak nie więcej. Całe miasto ... moje miasto, zostało wymordowane
przez psychopatycznego mordercę, który ze zwłok robił kukiełki na sznurkach. Gdy
się w odpowiedni sposób poruszyło wybranym sznurkiem, to kukła ruszała się.
Chodziła, machała rękoma, a nawet mówiła.
Kukła
najpierw zabiła moją koleżankę, potem jej chłopaka, a później resztę
mieszkańców. Na samym końcu zostałam tylko ja i moja rodzina. Pamiętam, jak
kukła usiłowała wedrzeć się do mieszkania. Chciałam kogoś zawiadomić, wezwać na
pomoc, ale wszyscy byli zamordowani. Musiałam radzić sobie sama, choć byłam
przerażona.
Byłam
z mamą w domu. W pewnym momencie mamie zachciało się coś z piwnicy.
Zdenerwowałam się, bo ona chyba nie zdawała sobie sprawy z powagi sytuacji.
Jakaś psychopatyczna kukła dobijała się do mieszkania, stukała, pukała w okna,
a mamie piwnicy się zachciało. Oszalała!
Swojej
mamy, wariatki, nie zdołałam powstrzymać. Nie posłuchała mnie i poszła do
piwnicy. A mówiłam jej, że być może kukła tam jest.
Mama
już nie wróciła, zostałam sama. Przerażająca myśl.
Co
się przebudzałam i obracałam na drugi bok, to sen dalej się zaczynał. Akcja
toczyła się, tak jak w filmie po bloku reklamowym.
Jak
ja po takich koszmarach miałam iść do pracy, pracować i jeszcze koncentrować
się na tym, co robię?
Gdybym
jeszcze oglądała jakieś horrory, widziała, słyszała coś strasznego. To nie. Po
prostu śnią mi się takie rzeczy i to dość często.
Jakoś
przetrwałam ten dzień w pracy. Przeżyłam go i o dziwo wśród klientów nie
znalazłam potencjalnego psychopaty, który odpowiadałby profilowi mordercy ze
snu.
***
Kolejny
dzień. Kolejny standard z cyklu „nic mi się nie chce.” Jak zwykle zresztą, w końcu gdyby mi się choć raz chciało
(pracować), to nie byłby to standard. Natomiast dziś, tak naprawdę nie chce mi
się bardziej niż normalnie. ...czyli jak zwykle nic nowego.
To
tylko po prostu kolejny dzień pierwszorzędnego lenia, którym ewidentnie jestem.
Czasami mam taki dzień, że nawet nie chce mi się mieć lenia, bo tak już jestem
rozleniwiona. Zwłaszcza przed pracą, boję się nawet leżeć na plecach i zbijać
bąki. Wszystko w obawie przed niepożądanym wyczerpaniem, bo do pracy powinnam
chodzić wypoczęta i rześka.
Niestety
czasami muszę przerwać upojne chwile swojego lenistwa, a w szczególności wtedy
kiedy trzeba iść do pracy. Szalenie nienawidzę tych godzin i chwil. Chciałabym
leżeć tyłkiem do góry i kompletnie nic nie robić. Uwielbiam nic nie robić!
Niekiedy zamykam oczy i widzę siebie leżącą na
zielonej łące. Soczysta zieleń traw i liści oraz jaskrawo żółte słońce rażą
mnie w oczy. Z oddali słychać śpiew ptaków. Gdzieniegdzie między konarami drzew
tańczy wiatr delikatnie muskający liście. Na de mną latają muchy. Wtedy czuję
się spokojna, szczęśliwa i wolna!
Wczoraj
czytałam o typach studentów. W zamieszczonym w sieci artykule autor pisał, iż typ, który reprezentuję
nie nadaje się do pracy. Powierzone mi obowiązki nie będą wykonywane należycie,
bo będzie mi zwisać to, czy będą one wykonane tak jak trzeba, czy nie, byleby
tylko były. W sumie racja. Nie lubię pracować i żadna normalna praca nie jest
dla mnie dobra. Nie rozwija mnie, nie będzie mnie rozwijać, nie daje i nie da mi
twórczego działania. A na dodatek szybko się męczę i zniechęcam, tym szybciej
jeśli mam do czynienia z monotonną pracą. A każda normalna praca jest
monotonna. …i pomyśleć, że mama chciała dla mnie okrutnego losu na jakimś
ekonomicznym kierunku. Przecież musiałabym chyba sobie w łeb strzelić. Dlatego od ekonomii
trzymam się z dala.
Według
artykułu jestem studentem „pierdołą saską” – choć w przeciwieństwie do tego, co
tam piszą, to na wykładach i ćwiczeniach pojawiam się i zdecydowanie częściej
niż trzy razy w roku. Nową twarzą nie jestem, no chyba że diametralnie zmieniam
kolor włosów i nikt nie
może mnie poznać. „Cele traktuję binarnie: albo się uda, albo nie, przy czym
tragedia się nie wydarzy w przypadku niepowodzenia. Nieuczciwy lawirant,
bajkopisarz, najczęściej zagorzały hedonista, respektujący wyłącznie prywatne
przyjemności.” No wypisz wymaluj cała ja! To zdecydowanie fragment oddający
prawdę o mnie.
***
Dzisiejszy
dzień zaczął się niefortunnie. Szłam do pracy i zgubiłam błyszczyk, ależ byłam
zła, wściekle zła i nieskończenie zła.
Oczywiście
po raz kolejny zgubiłam błyszczyk, jak zwykle na terenie pracy. Posiałam już
drugi błyszczyk i to ulubiony. Zgubiłam pomadkę, również ulubioną. Moja złość
nie miała końca. Dobrze, że było to podczas drogi do pracy, a nie w czasie
pracy, bo znów dostałoby się biednemu ochroniarzowi. Kiedyś myślałam, że dla
żartu schował mi pomadkę. Ochrzaniłam go, prosiłam, błagałam, żeby mi ją oddał.
Gdy w oku zakręciła mi się łza, a on nadal mi jej nie oddawał, zrozumiałam, że
po prostu jej nie ma.
Całe
szczęście, że w torbie znalazłam pomadkę, bo naprawdę nie mam pojęcia jakbym
przetrwała te kilka godzin w pracy bez pomalowanych ust. Ja już po kilku
minutach od zajęcia kasy muszę się odstresować i pomalować. Tylko
przeciągnięcie pędzelkiem po wargach, choć na sekundę przenosiło mnie do innego
świata. Lepszego świata. Sprawiało, że przez chwilę nie myślałam o tym, gdzie
jestem i co mam robić, bo koncentrowałam się na malowaniu. (Tylko jedna
dziewczyna wykazała zrozumienie dla mojego nieszczęścia, bo ona też tak jak ja
jest uzależniona od błyszczyków.)
Wysyłałam
pana Stasia, (zbiera torby i sprząta w sklepie) po mój błyszczyk, ale uparciuch
paskudny jeden nie chciał iść.
Na
szczęście, kiedy wracałam, mój błyszczyk leżał w trawie. Długiej zmiany nie miałam, to i długo tam nie
leżał. Dla ścisłości: moje rzeczy, a zwłaszcza błyszczyki są charakterystyczne i zawsze, ale to zawsze je
rozpoznam. Dlatego też wiedziałam, że znalazłam mój błyszczyk, a nie kogoś
innego. Zresztą któż inny gubi błyszczyki? Uzależnionych od tego kosmetyku nie
ma aż tak dużo i jakie jest prawdopodobieństwo, że akurat ktoś inny
zgubiłby błyszczyk tej samej marki, tego samego koloru, tego samego stopnia
zużycia jak ja? Jest tylko jedna taka osoba i jestem nią ja! Mogłam się tylko
obawiać osiusiania go przez pieska, ale błyszczyk był zakręcony i do środka nic
by się nie dostało. Teraz obiecałam kupić sobie taki, który będę mogła
przyczepić do kluczy.
***
Czuję
się, jakbym w kamieniołomach robiła.
Po
zakończeniu pracy w głowie mam istny młynek. Są takie dni, że po pracy nie wiem
jak się nazywam, a drogę do domu podpowiada mi intuicja.
Po
upływie dwóch lat pracy, młynek w głowie mam już przed rozpoczęciem zmiany.
Choć wyglądam na wypoczętą, tak naprawdę jestem zmęczona. Zmęczona wczorajszym
dniem, pracą, nocą, złym snem, klientami, nieustanną monotonią nabijania
produktów na kasę. Mam koszmary. Nawet wakacje nie pozwalają mi odzyskać
utraconej równowagi psychicznej. Paradoks. Taka mała uwaga, ale jakże trafna, i
jakże wiele takich paradoksów jest w tej pracy. Ktoś mógłby powiedzieć, że w
każdej pracy są takie czy inne paradoksy. Owszem zgadzam się, ale co innego,
jeśli ludzie godzą się na taki stan rzeczy. Ja nie wyrażam na to zgody. Dlatego
też jestem jedną z nielicznych osób, które opisują te paradoksy.
Tak
więc paradoks z zeszłego tygodnia: tydzień temu pracowałam w niedzielę
(oczywiście praca w niedziele to też paradoks, czysta głupota, no ale prawa
handlu i chęć zysku robią swoje – nie mojego zysku rzecz jasna, my nawet nie
mamy większego dodatku do wypłaty za niedziele), dowiedziałam się, że Aureliee
chce wymienić wszystkie kasjerki, bo źle kasują i mają manka. Jak to
usłyszałam, to zaczęłam się śmiać. Proszę bardzo niech je wymienia, wszystkie po
kolei, bądź wszystkie naraz, jak sobie tylko chce i życzy. Tylko nie wiem, skąd
ona weźmie nowe kasjerki, bo jakoś te nowe, które się szkolą, nie zostają na
długo, a te z jakimś stażem odchodzą po którejś z kolei aferze. A bywa i tak,
że nowe, które się szkolą, nie przychodzą na drugi dzień szkolenia. Może są
przerażone, nie dziwię się, w końcu to praca na wysokich obrotach psychicznych. Raz siedzisz i
kasujesz tyle, że przy pięciu czy sześciu godzinach nie masz nawet utargu
czterech tysięcy, a innego dnia w ciągu sześciu godzin, masz prawie dwa
przelewy (łącznie osiem tysięcy). Czasami zdarza się też tak, że nie mamy
swojej gwarantowanej i zasłużonej przerwy, ponieważ w sklepie jest tyle ludzi,
iż nie ma możliwości wyjścia na piętnastominutowy odpoczynek. Nikt nas nie
zastąpi. Niekiedy nawet do ubikacji nie możemy normalnie wyjść. Bo kolejka, bo
ludzie, a my mamy zsikać się w majtki. Do toalety najlepiej w ogóle nie
chodzić, ponieważ więcej razy niż raz, to już za często. Nikt nie bierze pod
uwagę tego, że siedzimy przy nieszczelnych oknach i drzwiach. W sklepie nie
ma ogrzewania. W innych sklepach pracownicy dostają kurtki służbowe, a my mamy
kamizelki, ...te same na lato i na zimę. Oczywiście można się grubiej ubrać. Włożyć
np. pięć swetrów na siebie, ale nikt nie myśli o tym, że koordynacja ruchowa w
pięciu swetrach jest ograniczona.
Wracając do wymiany kasjerek, niech Aureliee je wymienia.
Osobiście i z przeogromną chęcią zrobiłabym megagrupowe zwolnienie. ...ale jeszcze
trzyma mnie nauka. Wtedy to dopiero by mieli. Ciekawe, czy sami zrobiliby wtedy
grupowe, rodzinne, całodniowe siedzenie na kasie. Bo kto byłby taki głupi i tam
siedział, no chyba, że zaproponowaliby komuś lepsze wynagrodzenie. Ale sytuacja
w sklepie jest nie do wytrzymania. Nowi nie chcą u nas pracować. Tu jest pies
pogrzebany i to stanowi problem. A tak w ogóle skoro chcą zwolnić wszystkie
kasjerki, to po co przedłużali im umowy? Teraz w
styczniu umowy kończyły się pięciu kasjerkom, wszystkie dostały przedłużenie.
Dlaczego im je dali? Bo kto by wtedy kasował?! I to właśnie paradoks.
Drugim
zaskakującym paradoksem było to, że od początku następnego tygodnia w sklepie
nie będzie ochrony. Starzy chyba uznali, że ochrona jest im niepotrzebna, bo
kradzieże i tak są, i tak będą.
Kiedyś
...kiedyś w tym sklepie było dwóch ochroniarzy, jeden stał przy wejściu, a drugi chodził po sklepie.
Czy były wtedy dziadki? – nie wiem. Pewnie tak. Ktoś musiał sprzątać sklep. W zeszłym roku był już jeden ochroniarz i
dwóch, na zmianę, dziadków. Gdy zaczynałam pracować dziadki wymieniały się
zmianą o czternastej godzinie. W niedługim czasie zmiany im skrócono.
Ten, który miał zmianę na rano pracował do jedenastej lub do dwunastej, a ten,
który miał na popołudnie, przychodził na piętnastą lub szesnastą. Później
jednego z nich zwolnili, właśnie mojego Eugeniusza. Od tamtej pory, czyli już
gdzieś od roku, w sklepie jest tylko jeden dziadek i jeden ochroniarz. Dziadek
Stanisław raz przychodził na rano, czasami miał łamańca czyli oprócz godzin
porannych przychodził również na popołudnie i pracował do końca, a czasami miał
popołudnia. Jak miał na rano, to ochroniarz przychodził na popołudnie, jak miał
na popołudnie to ochroniarz był rano.
Ludzie
kradli, a teraz jeszcze bardziej będą kraść, bo co może taki dziadzio? Czy ktoś
będzie się go bać? Oczywiście, że nie. Bo niby jak. Stanie jakiś wyrostek,
palnie dziadzia i na tym się skończy. Za jakiś czas pewnie i dziadków nie
będzie już w sklepie.
Jak
ochroniarze byli, to niektórzy klienci jeszcze się bali, a tak gdy ochrony nie
będzie... Choć gdy ktoś chce coś ukraść, to i tak ukradnie, bez względu na
ochronę.
Nie
mam pojęcia jak się teraz dziadzio z tym wszystkim wyrobi, ma zbierać koszyki,
sprzątać, zamykać sklep, a raczej przygotować go do zamknięcia. Musi opuścić
rolety, stać przed wejściem i nie wpuszczać do środka, wcześniej robił to
ochroniarz, a dziadzio sprzątał.
To w
sumie nie mój problem, bo ja i tak kasuję, i będę kasować. Co tu o tym myśleć?
Głupota! Brak słów!
***
Odwiedziłam
znienawidzoną markę swojego sklepu w innym
mieście. Po wejściu na teren sklepu
doznałam niemal szoku. Chwilę zajęło mi odnalezienie się w swoich
pogmatwanych myślach. Nie wiedziałam, co się dzieje. Czułam się lekko
zdezorientowana. Myślę sobie, ta sama sieć sklepu, a jakby całkowicie inna.
Jakoś tak inaczej w nim było niż w tym, w którym pracuję. Miałam wrażenie, że
sklep jest mniejszy, że wszystko jest jakoś tak bardziej dostępne i
niepościskane na półkach. Po oczach bił porządek i czystość. Półki w tym
sklepie są zdecydowanie niższe od naszych. Wszystko jest jakoś tak ładnie
poukładane i czyste. Nie zauważyłam braku cen wyeksponowanego na półkach
towaru. Co więcej w sklepie było dwóch ochroniarzy, jeden za nami chodził, a
drugi siedział przy kamerach. To jest porządek. A u nas kamery są, a i owszem, ale w biurze u starych. Szefostwo
przy nich siedzi, gdy jest. A gdy nie ma, to kraść może każdy, kto chce.
Choć
na razie dziadki sobie świetnie radzą. Nowy pali się aż do roboty. Koszyki co chwilę
są zbierane. Jak na razie jest porządek. Ale i tak czarno to widzę. Na
początku, zawsze każdy nowy się stara, a później olewa. A znając tutejsze
warunki, mogę się założyć, że nowy dziadzio prędzej czy później odejdzie.
***
Po
skończonej pracy miałam do przebycia
drogę do domu. Przeważnie ten odcinek drogi pokonuję w około siedem minut. Jak
zwykle przemierzałam ją normalnym zwyczajnym tempem, jak to zawsze bywało po
nudnym dniu pracy. Było coś po dwudziestej. Jak na zimowy miesiąc dosyć ciemno,
ale moja droga do domu biegnie wzdłuż bloków, więc korzystałam ze świateł z
klatek, mieszkań oraz latarń. Nie bałam się tamtędy chodzić. Uważałam ten
odcinek akurat za bezpieczny. W życiu nie sądziłam, że może mi się przytrafić
coś tak przerażającego i ohydnego.
Jakieś
piętnaście minut po dwudziestej wyszłam ze sklepu. Wybrałam tę drogę, którą
zawsze chodziłam. Choć w sumie miałam dwie drogi, ale obie biegły tak samo,
tylko tyle, że w innym miejscu przechodziłam na pasach. Gdy przez ulicę
przechodziłam przy sklepie, to szłam obok bloków. Tą drogą najczęściej szłam,
gdy na nogach miałam założone szpilki, gdy padał deszcz lub gdy była śnieżna
ciapa. Jeśli nie przechodziłam na pasach obok sklepu to szłam żwirową alejką
tuż obok kościoła, która w późniejszym czasie stała się parkingiem. Wybierając
żwirową alejkę, przez ulicę przechodziłam bliżej swojego domu. Obie drogi
łączyły się w miejscu, w którym przechodziłam przez drugie przejście dla
pieszych. Dalej znów szłam koło bloków, mijałam śmietnik, przecinałam parking
pod oknami mojego mieszkania i wchodziłam do swojej klatki. Tak też było i tym
razem. Przeszłam przez ulicę koło kościoła. Ścięłam pasy z ukosa i szłam dalej.
Patrzę, a przy pierwszej klatce stoi jakiś gościu. Miałam takie dziwne
wrażenie, jakby któregoś z nas nie powinno być w tym miejscu. Myślę sobie, no
stoi ...to niech sobie stoi. Gdy go mijałam, znów dziwne uczucie mnie naszło,
może dlatego, że się na mnie patrzył? Wiem, że to robił. Czułam to, dlatego też
popatrzyłam się na niego. Może to był błąd? Cały czas jednak tłumaczyłam sobie
w myślach – stoi facet, pewnie czeka na kogoś, może wyprowadza psa. Bo to mało
osób teraz wyprowadza psy, a jeszcze o tej porze? Przeszłam obok niego. Zaczął
za mną iść, ale wtedy jeszcze sobie tego nie uzmysłowiłam. Słyszałam kroki. Ale
cały czas byłam przekonana o tym, że jeśli ktoś za mną idzie, to tylko z tego
powodu, że taką właśnie ma drogę do przebycia, że jest za mną tylko i wyłącznie
z przypadku, a nie z kaprysu, czy ze specjalnych upodobań psychicznych.
Przeszłam przez ulicę, na której jest mój blok. Nadal za sobą słyszałam czyjeś
kroki. W dalszym ciągu nie zwróciłam na nie uwagi. Musiałabym popaść chyba w
paranoję, aby zwracać uwagę na to, czy słyszę za sobą czyjeś kroki, czy też
nie. Było po godzinie dwudziestej... na oświetlonym osiedlu... w mieście.
Normalne, że jednych ludzi miałam przed sobą, a innych za sobą. Zatrzymałam się
przy domofonie. Pamiętam to, bo chciałam wypluć gumę. Miałam zrobić to już
wcześniej, ale nie chciałam być aż tak niekulturalna w czyichś oczach. Wokół tylu ludzi chamskich, więc
jeśli ja nie okażę kultury, to kto inny to zrobi? A tak poza tym, nie można od
kogoś oczekiwać poprawnych zachowań, jeśli samemu się tak nie zachowuje.
Pomyślałam, że jeśli mam za sobą sąsiada, to po co ma widzieć, jak wyrzucam
nieszczęsną gumę w krzaki, czy w kratę ściekową. Bo tam przeważnie plułam (w
krzakach nie widać, a w kracie gumy topią się w wodzie). Taki głupi nawyk. No,
ale po co ma ktoś to widzieć i kojarzyć ze mną? A tak jak nikt o tym nie wie,
to jest dobrze. Za nim wygrzebałam z kieszeni klucze, przez myśl mi jeszcze
przeszło, że jeśli faktycznie mam za sobą sąsiada, to nie będę mu drzwi przed
nosem zamykać. Oczywiście owe całe moje rozmyślanie pod drzwiami trwało ułamek
sekundy. Obróciłam się, bo chciałam
zobaczyć, którego sąsiada (rzekomo) mam za sobą. Miałam prawo myśleć o
sąsiedzie, ponieważ gdy się zatrzymałam usłyszałam, że kroki za mną ustały. Mój
obrót można sobie wyobrazić jak akcję w zwolnionym tempie. Wzrok zatrzymałam na
całkiem obcym mi gościu. Trochę byłam przestraszona, bo spodziewałam się
sąsiada. Nie wiem czemu, ale po raz kolejny pomyślałam o spacerku z psem.
Dlaczego tak usilnie, odkąd zobaczyłam tego gościa, wmawiałam mu wyprowadzanie
psa? ... On cały czas patrzył się na mnie. Myślałam, że patrzył przypadkowo, a
on mnie obserwował. ...zaczęłam szukać psa. Powoli wzrok opuszczałam w dół,
czyli w stronę chodnika i trawnika, bo tam miałam nadzieję zobaczyć czworonoga.
Nagle moje oczy zatrzymały się mniej więcej na środku owego gościa, czyli na
jego pasie. Patrzę… patrzę… i zastanawiam się, co on tak dziwnie tą ręką rusza? ... Mym oczom ukazał
się sflaczały pisior. Jak przeważnie miałam problemy z dostrzeżeniem rzeczy z
pewnej odległości, tak teraz jak na złość zobaczyłam to, czego nie chciałam.
Jego obleśna fujara tak rzuciła mi się w oczy, że w nocy miałam koszmary i nie
mogłam spać. Było mi niedobrze. Czułam obrzydzenie i zaczęłam obawiać się o
swoje stosunki seksualne.
Zaraz
po zobaczeniu co nieznajomy gościu robi za moimi plecami, zaczęłam nerwowo
przyciskać guzik od domofonu. Dzwoniłam do swojego mieszkania. Czego nie
otwierałam drzwi kluczami, przecież miałam je w ręce?... Byłam w szoku. Byłam
przerażona. Miałam wrażenie, że zaraz do mnie podejdzie i mnie zaatakuje, że
zaraz dostanę w głowę, i taki będzie mój koniec. Bałam się i nie miałam nawet czym się bronić. Torebka jak na złość
pusta i leciutka. Byłam bez parasolki, a tak można byłoby mu nią walnąć. Zanim
ktoś się w domu ruszył i otworzył mi drzwi, ze zdenerwowania zaczęłam piszczeć.
Gdy tylko usłyszałam dźwięk domofonu, szarpnęłam mocno za klamkę od drzwi i
wbiegłam do środka zatrzaskując je. Brat za mnie zadzwonił na policję.
Wcześniej podałam mu rysopis. Nie złapali go, o ile w ogóle go szukali. Boję
się teraz wracać z pracy do domu.
Tak
blisko mam i niby bezpiecznie. …
Następnego
dnia puścili mnie szybciej do domu, aż o dwie godziny. Bałam się sama wracać.
Dlatego też wcześniej dzwoniłam do brata, który obiecał, że po mnie wyjdzie, no
ale, że pracę skończyłam szybciej, to już drugi raz po niego nie dzwoniłam.
Było jeszcze w miarę jasno, więc aż tak strachu nie odczuwałam.
Oczywiście,
gdy (wcześniej) poszłam dzwonić po brata, to w ubikacji akurat musiała być
Aureliee i widząc mnie z telefonem, wyskoczyła z tekstem: – „Ach, te sms’y,
sms’y” – bo my nie możemy tak sobie chodzić po sklepie, nawet nie możemy mieć
telefonu przy sobie. Gdy idziemy do szatni, to w konkretnym celu. Albo idziemy
się przebrać, albo idziemy do wc, albo na przerwę. Nie ma chodzenia i
zabawiania się telefonami. Kiedyś już była na to uwaga zwracana, min. mnie,
choć wcześniej nie chodziłam ani wydzwaniać, ani wysyłać sms’y. Mając to na
uwadze, aby nie zebrało mi się drugi raz za telefony, postanowiłam od razu
wyjaśnić Aureliee cel swojej rozmowy telefonicznej. Powiedziałam jej, że miałam
wczoraj nieprzyjemną drogę do domu i po prostu boję się sama wracać, że
obiecałam bratu dać znać dokładnie, o której skończę pracę. Za bardzo nie
rozumiała, co do niej mówię, więc wytłumaczyłam jej najprościej jak się tylko
dało. Widać było, że się tym zainteresowała.
… później poszłam do domu. Teraz za każdym
razem, gdy będę wracać późną porą lub gdy będzie już ciemno na dworze, to będę
odczuwać strach.
***