22 march 2011
Frustraci cz. 4
Wracając
do sprawy dziadków – ochroniarzy, moje przeczucie jak zwykle się sprawdziło. Ja
to mam ...niektóre rzeczy widzę jak na dłoni. Oczywiście dziadek już nie
pracuje. Zrezygnował bodajże po trzech dniach. Szalenie długo się napracował.
Wytrzymał zdecydowanie dłużej niż ci, którzy szkolą się na kasę, bo „nasi”
rzekomi, przyszli kasjerzy emocjonalnie wytrzymują przeważnie jeden dzień.
Skrajne przypadki trwają od dwóch, trzech dni nawet do tygodnia, a mający
nadzieję na „fajną” wypłatę – do wypłaty. Zostają tylko te osoby, które naprawdę
na daną chwilę muszą mieć pracę.
Za
tego dziadka przyjęli jakiegoś faceta. I też sadzę, że długo nie popracuje.
Wydaje się być jakiś niemrawy, więc może sami go zwolnią, jak on się sam nie
zwolni. Facet powiedział, że zostanie, bo nie ma pracy. Ale ja już dobrze wiem,
co to znaczy nie mieć pracy i pracować w takich warunkach, jakie panują w tym
sklepie. Nawet przy zbieraniu koszyków i sprzątaniu! Dziwię się tylko,
że pan Stasiu daje jeszcze radę i wytrzymuje to wszystko. Choć Stasiu z natury
jest niezwykle spokojnym człowiekiem. Czasami
się czymś zainteresuje, wypytuje o pewne rzeczy, ale nie miesza się do nie
swoich spraw. Jest spokojny i opanowany. Może tego powinnam się nauczyć
od niego, bo jestem nerwowa. Ostatnio chciałam kasetkę wyrzucić, oczywiście po
uprzednim rozwaleniu kasy. Zamykałam klapę od kasetki i zawiesiła mi się kasa.
Na stanowisku pracy byłam wtedy tylko ja i na szczęście miałam tylko jednego
klienta. Gdy zawiesiła mi się kasa wpadałam w szał! Zaczęłam nerwowo jeździć palcami
po klawiaturze, bo miałam nadzieję, że jakiś przycisk wcisnął się za mocno i z
tego powodu monitor nie reaguje ani nie
wczytuje kodu towaru. Tak jednak nie było. Musiałam ją zresetować.
Klient przeszedł na kasę główną, ale jeszcze wcześniej próbował mnie uspokoić,
może wystraszył się mnie i może pomyślał, że zaraz mu coś zrobię ze
zdenerwowania. Niestety, nie mogłam się uspokoić, to nie było takie łatwe,
jakby się mogło wydawać, ponieważ wszystko tu jest popsute!
***
Koniec
lutego zbliża się nieubłaganie. O wiośnie jednak można tylko pomarzyć. Tak
szybko nie nadejdzie. Dobrze pamiętam jak jednego roku w marcu było ciepło, a
tu śnieg sypie i sypie, końca nie widać. Zima oraz śnieg zaczynają mnie już
męczyć. Brzuch mi tylko rośnie i rośnie. Jest już tak duży, jakbym była w co
najmniej szóstym miesiącu ciąży. A nie jestem. Tylko tak tyję, bo jest zimno i
muszę zgromadzić tłuszcz, żeby się ogrzać, już tyle go mam, a nadal odczuwam
zimno. A w sklepie to dopiero jest zimno. Naprawdę, aż brak słów, by opisać, jak bardzo jest nam zimno. Szefowie
tylko na to: „Przecież zima jest, to dlatego jest zimno” – też mi
wielkie odkrycie. „Jak nam nie pasuje, to drzwi mamy otwarte.” No tak łatwo im
mówić, bo oni siedzą w ciepłym. Oni sobie mogą chodzić do wc, wtedy kiedy chcą
i mają potrzebę a my ... nie!
To
jest i będzie nadal problemem. Takie jest życie na tym „zadupiu” sklepowym. Nie
masz jak się ogrzać. Rąk cały czas używasz, ale ich nie rozgrzewasz. Rękawiczek
nie założysz, bo potrzebujesz te bez palców. A palce najbardziej cierpią z
powodu zimna. Zimą prawie przymarzasz do kasy, a latem pocisz się i topisz
niemiłosiernie, jęzor z pragnienia niemalże zwisa ci do pasa.
Szarość
i bezsens dobija mnie. Ludzie również.
Dziś
zawróciłam klientkę do kasy. Mówię do niej, że zostawiła resztę. Wróciła się po
marne dziesięć groszy. Nawet nie raczyła podziękować. Niby nie miała za co, ani
też nie miała takiego obowiązku, bo to było tylko dziesięć groszy, ale z
drugiej strony wcale nie musiałam jej wołać. Mogłam te dziesięć groszy zostawić
i zmniejszyć sobie manko, które mi się powiększyło. Musiałam się dziś pomylić o
jakieś pięćdziesiąt groszy. Niby niewiele, ale ze złoty siedemdziesiąt zrobiło się ponad dwa złote. I już ulubiona
kobieta jaką jest oczywiście nieoceniona Pani Ewa, mówi: – „Oj, oj,
nieładnie, oddałaś dziś komuś swoje pieniądze”, nawet nie zareagowałam na jej
głupią uwagę, bo po co, skoro to są moje pieniądze, to dlaczego ma się ktoś do
nich mieszać? Co to kogo w ogóle obchodzi? Choć prawdą jest, iż dziś musiałam
dać komuś zarobić. Na szczęście to była kwestia tylko kilku groszy. Strata do
przebolenia. Wracając do tej kobiety... Ludzie są chamscy i bezczelni. Niby nic
złego nie zrobiła, ale jej podziękowanie dużo by mi dało, bo przynajmniej
miałabym jeszcze jakąś wiarę w ludzi, a tak… tylko potwierdza się moja teza, że
ludzie mają nas za nic. Jesteśmy dla nich po prostu nikim. Dlaczego tak mnie to
boli? Może dlatego, że cały czas walczyłam, by się z tej szarości, zwyczajności
i nijakości uwolnić. Zawsze chciałam być kimś, nie tyle znanym, co po prostu
ważnym dla drugiego człowieka. Szanowanym i poważanym.
Ludzie
przychodzą do sklepu i tylko domagają się, ceny takiej a takiej, produktu
takiego, jest to jeszcze całkiem zrozumiałe jeśli domagają się ceny, którą
widzą na półce, a nie jaka
wchodzi nam kasjerkom na kasach (która przeważnie jest wyższa od tej ceny z półki). Czasami jednak nie
wiadomo czego oni chcą. Ale przecież ja jestem tylko kasjerką. Tylko. Ja nie
mam obowiązku wiedzieć, co to są tzatzyki, choć teraz już wiem. Nie mam
obowiązku śledzenia reklam, ani nowości. Kasjerki nie są informowane o
nowościach sprowadzanych na sklep. Klientka była zszokowana, że ja jako
pracownik sklepu nie wiem, co to są tzatzyki. Była bardzo zaskoczona tym, że tu
pracuję. Dopytywała się o to chyba ze trzy razy. Osobiście również jestem w
szoku, iż w tym sklepie pracuję, bo wcale, a wcale nie chcę. No, ale cóż, tak
niefortunnie wyszło.
Wracając
do tych tzatzyków, klientka wyjaśniła mi, iż są to takie przyprawy, które
dodaje się np. do mizerii. Z tego co już później mi się przypomniało, to
koleżanka mówiła mi coś na temat tzatzyków. Jak dobrze pamiętam, są to
przyprawiane sosy o konsystencji jogurtu. Chyba, że są różne rodzaje tzatzyków
i klientka akurat poszukiwała tych innych.
Nie
mam również obowiązku wiedzieć, z której fermy pochodzi dana partia jajek. Tym
bardziej, że każde opakowanie jest oznakowane i klient sam sobie może poszukać
informacji na ten temat. A ja nie mam zamiaru śledzić każdego jajka.
***
Rany,
jak w sklepie zimno. Oczy mi się same zamykają, z nosa cały czas kapie. Nie mam
kataru, ale nie nadążam z podcieraniem nosa. Ręce mam lodowate, po prostu
lodowate.
Pada,
pada i jeszcze raz pada deszcz. Na dworze jest makabrycznie ślisko. Nogi same
rozjeżdżają się po śnieżnej ciapie. Deszcz
rozmoczył śnieg. Źle się chodzi po ulicach.
Na
dachu sklepu zalegają grube warstwy śniegu. Oczywiście nikt go jeszcze stamtąd
nie zrzucił. Może się boją wejść na niego, przecież stan dachu pozostawia wiele
do życzenia. Gdy pada deszcz, z dachu ciurkiem leci woda, prawie jak przez
sito. Czy lepiej jest czekać, aż się sam zawali od ciężaru śniegu? Chyba tak,
bo zawsze istnieje możliwość, że jednak dach się nie zawali, a wtedy nie
zostaną poniesione koszty związane z zaangażowaniem ekipy, która by ten śnieg
zrzuciła. A jeśliby się zawalił? ... nie chcę nawet o tym myśleć. Moja walka ze
śniegiem na dachu wyglądałaby tak jak walka don Kichota z wiatrakami. Gdyby
ktoś przyłączył się do protestu, czy do rozniecenia afery, nie byłaby to
bezsensowna walka. Jednak moje pseudokoleżanki z pracy zamiast zająć się
polepszeniem warunków bezpieczeństwa w pracy, wolały chodzić i skarżyć na
innych pracowników, podkładać współpracownicom „świnię”, tak jakby urządzały
sobie jakiś wyścig szczurów. Tylko do czego? – Do lepszego stanowiska? Przecież
tam nie ma możliwości awansu. Oczywiście Kierownikiem jakiegoś działu możesz
zostać, Kasjerką Główną też, Informatykiem również, ale za jakąś konkretną
stawkę? Nie! – Do wyższej wypłaty? Co za ludzie! Przecież Stara zawsze szukała
powodów, za które zabierała premie. Ci, którzy dostawali bonusy w postaci
lepszej umowy, czy wyższej stawki na godzinę, nie pracowali zbyt długo.
Przeważnie
w sklepach następuje wielka rotacja pracowników, ale mój sklep z całą pewnością
w owej rotacji zatrudnionych przoduje.
***
Boże
co za dzień …jakbym wstała lewą nogą, jakby drogę przebiegł mi czarny kot,
jakbym rozsypała sól, przeszła pod drabiną, czy stłukła lustro! A przecież nie
jest to piątek trzynastego, takowy za tydzień przypada. Jednak zdecydowanie
można powiedzieć, że ten piątek był pechowy. Choć absolutnie nie wierzę w takie
zabobony, jak czarne koty czy stłuczone lustra. W takim przypadku pecha
miałabym cały czas, ponieważ uwielbiam koty, gdy tylko mam okazję i możliwość
to „maltretuję” wszystkie, jakie tylko napatoczą mi się pod nogi, a więc te
czarne również. A lustra, co tu o lustrach pisać… tłukę je notorycznie. Już
tyle ich mam na swoim koncie, że z pewnością przelałabym owe nieszczęście na
następne życie, albo i jeszcze na następne. ...o ile istnieje coś takiego jak
reinkarnacja, i o ile sobie na nią zasłużę.
Ten
dzień z pozoru zapowiadał się normalnie, dlatego też myślałam ...byłam pewna,
że upłynie mi on tak jak większość godzin spędzonych w pracy. Czyli optymalnie
spokojnie. W pewnych granicach normy. …czyli do przyjęcia i wytrzymania.
Już w
drodze do pracy widziałam tłumy pędzące do kościoła, co już dawało do
wiadomości, że szykują się kolejki. Kolejki, dokładnie za godzinę!
Przekroczyłam
próg tak znienawidzonego „syfu” (zapiździałej speluny, zadupia) … przeliczyłam woreczek, byłam już gotowa.
Zalogowałam się na kasie numer dwa. Skasowałam kilka produktów i zaczął
mi świrować skaner. Dziwnie piszczał, a wtedy nie dało się kasować. Skaner nie
odczytywał kodów i trzeba było je wprowadzać ręcznie. To nie było takim wielkim
problemem.
Kasowałam
klienta, błędnie nabiłam pierwszy produkt, chciałam go wycofać, ale kasjerki
głównej nie było w zasięgu linii kas. Postanowiłam odłożyć rozpoczęty
paragon i zaczęłam na nowo kasować klienta.
Gdy główna już do mnie przyszła, próbowałam wczytać odłożony wcześniej paragon,
ale nastąpiły trudności. Kasa wyłączyła się. Włączyłyśmy ją na nowo. Paragon
początkowo nie chciał się wczytać. Po chwili udało się, lecz pojawił się kolejny problem, ponieważ
paragonu nie dało się anulować z systemu. Nie ma co się dziwić, w tym sklepie
wszystko szwankuje. Na monitorze wyskoczył komunikat, „nie ma odłożonych paragonów”,
a z drukarki wyszła kartka (paragon), potwierdzająca nabicie towaru na kasę.
Następnie wydrukowała się operacja anulowania towaru z kasy, a pod nią wyszło,
że towar został jeszcze raz wprowadzony i jeszcze raz wycofany. Takim oto
męczącym sposobem nie miałam już odłożonych w kasie paragonów.
Znów
zaczęłam kasować. Skasowałam dokładnie trzy towary. Dwa pierwsze przeszły, przy
trzecim monitor pokazał błąd drukarki: „brak papieru”, a papier był w drukarce.
Zdenerwowałam się na maksa. Zalewała mnie krew, trafiał mnie szlag, szarpała
kurwica. Paragon sam się zanulował! Jeszcze raz z kasjerką główną podjęłyśmy
próbę usunięcia nieszczęsnego paragonu. Tym razem nam się udało i mogłam dalej
kasować.
Jeszcze
przed stresem związanym z anulowanym, ale z nieanulowanym paragonem, miałam klienta, który brał łososia, a dokładnie
były to plastry łososia. Oczywiście standardowo… kod był nieznany, więc
poszłam na półkę go poszukać. Czego mogłam się spodziewać?… kolejnego
standardu! …czyli braku etykiety! …a że nie jest to nowością, poszłam szukać
kierownika od mrożonek. Tym kimś była moja przeulubiona kierowniczka świeżego
– czyli Ruda (potocznie nazywana również Flądrą), od której pożyczałam długopis
przy wypisywaniu nieszczęsnego podania. Podeszłam do niej. Mówię, że „to
nie wchodzi”, pokazując trzymane w ręce plastry ryby. Dalej pytam: – „Czy Pani
może orientuje się w jakiej cenie są te opakowania ryb?” Uznałam, że skoro ona
ten towar zamawia, to pewnie zna albo przynajmniej pamięta przybliżoną cenę
produktu. Na to ona do mnie z mordą: – „Rano to Gośce zanosiłam, idź z tym do
niej!” Oj! Ale się zdenerwowałam. ...co to ja na posyłki jestem? Nie dość, że
ich towar nie wchodzi, to jeszcze mam chodzić i załatwiać sobie kody. To jest
ich praca i obowiązek, żeby przy produktach były etykiety z ceną i żeby towar
wchodził na kasach. Nie o to chodzi, że ciężko mi było szukać kodów. ...i tak
często chodziłam do informatyczki, żeby wprowadziła jakiś produkt, ale naprawdę
nie jestem w stanie
biegać z każdą rzeczą do informatyka, czy na półkę, żeby szukać kodu. A na
pewno nie wtedy, kiedy mam ludzi przy kasie. Ja odchodzę od kasy, a ludzie
stoją i się denerwują. Rzecz jasna ileś tam czasu mnie nie ma, bo wiadomo za
nim na półce odnajdę dany towar, zanim
znajdę do niego etykietę, to mija trochę czasu. Tak więc zanim wróciłam od
informatyka, to gul niektórym ludziom skakał niewyobrażalnie. Jak już
byłam przy kasie, to nikt nic nie mówił, ale zanim do niej doszłam, nieraz się
nasłuchałam: „Co ona robi? Gdzie ona poszła. No co tak długo? Ileż można”. Czasami
wołam pracownika działu, żeby mi kodu poszukał – ale tylko wtedy, gdy mam ranną zmianę, bo
pracownicy działu
pracują do godziny piętnastej.
Tym
razem do informatyka nie poszłam. Postanowiłam się zbuntować. Z lodówki wzięłam
tańszego łososia. Tak wnioskuję, że musiał być tańszy, ponieważ był o połowę
mniejszy. Najpierw zapytałam klienta, czy nie chciałby tego mniejszego łososia,
klient odmówił, bo zależało mu na tym większym. Z tego powodu na kasę nabiłam
mniejsze opakowanie ryby, a klientowi dałam tego łososia, którego chciał.
Doskonale wiem, że tak nie powinnam była robić. Ale bardzo się zdenerwowałam, bo codziennie do
ponownego wprowadzenia u informatyka było sporo towaru. Do ponownego
wprowadzenia, ponieważ informatyczka wprowadzała bardzo często towary z faktur,
a tam zdarzało się, że kod był inny niż ten z etykiety produktu. Czasami
szukała towarów w bazie produktów i zatwierdzała go na kodach z poprzednich
dostaw, które były jeszcze inne.
Zawsze
z Panią Jolą mówiłyśmy, że codziennie mamy cały wózek towaru, który nie
wchodzi. Codziennie...
Ponieważ
Ruda flądra nie wykazała zainteresowania swoim niewchodzącym towarem,
postanowiłam zrobić im minus ... tak o, w odwecie. I teraz za każdym razem będę
tak robić. To nie mój interes, żeby chodzić do informatyczki z niewchodzącym
towarem. Jeśli przy kasie mam klienta, nie powinnam wtedy odchodzić od
stanowiska pracy, ale odchodzę. ...bo co mam niby powiedzieć: – „Przepraszam,
nie skasuję tego produktu, ponieważ nie mam do niego kodu?” – „A co mnie to
obchodzi. Ja to chcę! – To po co to jest wyłożone na półkę, skoro nie ma ceny?”
Racja. Nie będę przecież ludziom tłumaczyć, jak przedstawia się problem
niewchodzącego towaru. To nie ich sprawa. Nie są tym zainteresowani, bo i też
po co? Przychodzą do sklepu robić zakupy, a nie wysłuchiwać z jakiego powodu
nie ma ceny. Jeśli towary są wyłożone na półkę, to klient ma prawo je nabyć.
Kasowałam
dalej, po którymś kliencie skaner znów zaczął mi szaleć. Charczał, piszczał,
wył, wydawał najprzeróżniejsze dźwięki. Coraz częściej i mocniej dawał o sobie
znać. Zdenerwowałam się, nie chciałam siedzieć przy kasie, na której nie można
normalnie pracować. Zdecydowałam się przesiąść, w ostatnim momencie, w którym
kasy nie były oblegane przez klientów.
Siadłam na kasę numer pięć. (Na kasy w skrócie mówiłyśmy jedynka, dwójka, itd.,
analogicznie według ich numerów.) Jedynka była zajęta, „moja” dwójka przecież
oszalała, na trójce co drugi towar trzeba było wbijać ręcznie, a na czwórce
padła taśma. Tak więc piątka byłą najbliższą, działającą kasą. Wszystko miało
być dobrze. Główna powiedziała mi, że mogę siadać na piątkę, bo jest po
naprawie i chodzi dobrze. Chodziła to
ona może i dobrze, jak była nowa! Zaraz gdy tylko zaczęłam na niej pracować,
okazało się, że skaner w ogóle nie widzi
kodów. W ogóle nic, a nic. Po prostu żadnej reakcji na kody kreskowe. Był
włączony, bo się świecił, można było ustawić głośność sygnału czyli tego
dźwięku, który słychać, gdy skaner łapie kod. Wszystkie kabelki były podłączone,
no bynajmniej te wszystkie, które było widać. W tamtej chwili nie mogłam się
przesiąść, bo nagle zrobiła się przegigantyczna kolejka. Byłam nią aż
zszokowana. Wiedziałam, że będą, ale nie spodziewałam się aż takich. Sklep z
roku na rok ma coraz mniej klientów, dlatego też nie jesteśmy przyzwyczajone do
takich tłumów ludzi. Ruch się zwiększa przy wypłatach (trwa z dwa dni), przy sobocie, przy tzw. długich
weekendach i przy świętach. Był piątek, ale już dawno w piątek nie było takiego
ruchu. Nie był to dzień wypłaty ani dzień po wypłacie, ani dzień przed wypłatą,
bo niektórzy przelewy na konto mają szybciej (my swojego czasu wypłatę
przelewaną mieliśmy nawet pięć dni szybciej, a teraz tylko dzień przed
wypłatą).
Kolejka
wcale się nie zmniejszała, musiałam dalej kasować wbijając towary ręcznie. Do
kasy podchodziło coraz więcej ludzi. Byłam tak bardzo wściekła, że aż chciałam
wszystko wyrywać i rzucić sprzętem o podłogę, a następnie wyjść jak gdyby nigdy
nic. Czułam wielkie osłabienie z powodu rzekomo naprawionej i działającej kasy.
W oczach już mi się pieprzyło i to okropnie. Wszystkie cyfry mi się zlewały.
Starałam się wpisywać znaki w miarę szybko, żeby tylko ludzie nie musieli
czekać w nieskończoność. Niestety myliłam się, niby nic dziwnego, bo po wbijaniu
tylu kodów, każdy mógłby się mylić. Myślałam, że oszaleję. A tu jak na złość
trzy kasjerki tylko, łącznie ze mną i nie licząc głównej, na której była
Dorota. Byłam wprawioną kasjerką i naprawdę szybko wpisywałam ręcznie kody.
Wiele razy od ludzi słyszałam: „Ale to Pani szybko robi. Chyba długo już Pani
tu pracuje, bo ma taką wprawę. Ale Pani tak szybko po tej klawiaturze. Pewnie
Pani dużo przy komputerze pracuje?”
Osobiście
nie mam nic do Doroty, ale jeśli chodzi o kasę główną, strasznie denerwuje
mnie, to że gdy zaczynają robić się kolejki przy kasach, Dorota tak jakby nie
widzi ludzi, nie widzi kolejek. Nie podchodzi kasować. No chyba, że kolejka
jest naprawdę długa. Choć na mojej zmianie to raczej niemożliwe. Nie twierdzę,
że nie ma kolejek, kiedy są, to są. Nie ma co ukrywać, jest okres, gdy kolejki
są nieuniknione. Jednak gdy robi się tłok, a na kasie głównej jest Dorotka,
wtedy po prostu ją wołam. Ona staje przy kasie i kasuje.
Kiedyś
w niedzielę, gdy pracowałam razem z Dorotą, zrobił się tłok, wołam ją, a ona do
mnie z tekstem: – „Teraz nie mogę, bo liczę pieniądze dla szefa”. Chciało mi
się z tego śmiać – wiedziałam, że miała staremu odliczyć euro, ale sądziłam, że
zajmie się tym nieco później. Oczywiście znalazła sobie zajęcie akurat wtedy,
kiedy ludzie z kościoła wychodzili. Przy
niedzieli Dorota często wynajdywała sobie jakieś inne zadania, byleby tylko nie
kasować. Tak jakby się tego bała (?). Z całą pewnością nie lubiła tego,
ale w takim razie po co pchała się na główną? Przecież doskonale widziała, co
się tam dzieje i jak wyglądała tam praca.
Poszła
dalej liczyć pieniądze, myślę sobie, no dobra chwilę zaczekam, przecież godziny
tych pieniędzy nie będzie odliczać. Ale zaraz przyszedł szef, wszedł do naszej
kanciapy i powiedział Dorocie, że ma iść kasować, bo kolejki się zrobiły. Szef
zawołał ją dokładnie z dwie minuty po tym, jak ja ją wołałam. Dlatego też
później śmiałam się z tego. Nie udało się jej wtedy uciec od klientów.
Wracając
do rozpoczętego wątku, gdy siadłam na piątkę, na której skaner nie odczytywał
kodów, zawołałam Dorotę, chciałam żeby coś zrobiła. Przecież nie mogłam czekać
z kolejną przesiadką, aż kolejka się zmniejszy, bo przy kasie, na której
pracowałam, było to niemożliwe. Dorota poszła po szefa. Wcześniej mówię do niej,
żeby jakoś zastawiła koszami z towarem kasę, przy której byłam i powiedziała
ludziom, aby przeszli do innej kasy, ponieważ ta jest zepsuta i będę musiała
się przelogować. W kolejce było słychać szepty: „... tak wolno idzie, bo coś się zepsuło”.
Choć raz nie słyszałam głupich tekstów. Choć raz! Dorota powoli zastawiła moją
kasę. Udało mi się przesiąść na ostatnie stoisko – na siódemkę. Tam, gdy tylko
zaczęłam pracować, kolejka od razu się zmniejszyła. Dosłownie chwila i po ruchu
śladu nie było. Później znów musiałam przesiąść się, na trójkę, bo Dorota nie
mogła wystawić klientowi faktury. Program komputerowy nie widział paragonów z
siódemki. W efekcie po
moim przejściu na trójkę, problem się nie rozwiązał, bo komputer nadal ich nie widział w systemie, ale przynajmniej mógł
widzieć następne transakcje. Tak więc z wystawieniem późniejszych faktur nie
byłoby problemu. Po zaledwie trzech, czterech minutach pracy na trójce
usłyszałam, że mam się przesiąść z powrotem na dwójkę, ponieważ oni (pseudoinformatyczka
Gośka, której nie lubię i inni znawcy sprzętów, czyli Stara, Stary i Dorota)
rzekomo naprawili tę kasę i chcą zobaczyć, czy dobrze im poszło, bo jeśli nie,
to będą musieli wezwać fachowca z Forcomu
(to firma, która zajmuje się naprawami sprzętu komputerowego).
Odpowiedziałam: –
„Absolutnie nie ma mowy, zaraz przyjdzie następna kasjerka. Niech ona
sobie tam siądzie, ja dziś już chcę mieć święty spokój”.
Niecałe
dwie godziny pracy, a cztery kasy „zaliczone”.
W chwili spokoju od ludzi, od kolejek, poszłam
sprzątnąć siódemkę, akurat stała tam stara. Gdy ją zobaczyłam powiedziałam jej:
– „Dobrze, że Pani jest.” A ona na to: – „Co się z tobą dzieje?”, bo to było
zaraz po tym jak głośno wyraziłam swój sprzeciw wobec kolejnej przesiadki.
Odparłam jej: – „Nic. Wyjątkowo jestem jeszcze spokojna.” Korzystając z tej
okazji, że ją widzę, poskarżyłam się na Magdę: – „Między nami kasjerkami, a
pracownikami działów nie ma współpracy, a w szczególności brak jej z niektórymi
pracownikami” – jasno i wyraźnie dając do zrozumienia, że Magdę mam na
myśli. Stara jakby chciała trochę bronić
Rudą, bo powiedziała: – „Magda nie zna cen”, a ja na to: – „Ona w tym siedzi,
ona to zamawia, więc orientacyjnie cenę zna.” Obiecała mi, że przekaże
pracownikom działów, aby nie wykładały na sklep towaru, który nie jest
wprowadzony. Z drugiej strony to ciekawe, że kasjerka musi znać kody, wiedzieć
co, jak skasować i orientacyjnie znać cenę, a pracownik działu, zamawiający
towar na półki swojej sekcji, może nie znać przybliżonej ceny. ... paradoks?
Pamiętam, jak kiedyś w trakcie inwentaryzacji Stara
powiedziała do kasjerek: – „No kasjerki powinny znać cenę, to towar od was, z
kas.”
Ciekawa jestem, czy Stara w ogóle przekazała
pracownikom działów informację, czy sobie to olała.
Parę dni po tym incydencie, produkty nadal nie
wchodziły nam na kasy, ale przynajmniej były do nich etykiety na półkach. Tak
więc przynajmniej miałyśmy cenę takiego towaru.
O tym, czy szefowa przekazała informacje
pracownikom działów, przekonałam się dziś – a raczej przekonałam się, iż
informacja nie została przekazana lub co najmniej nie została potraktowana
poważnie. Magdusia zażyczyła sobie, aby kasjerki chodziły do informatyczki, bo
przecież ona sama rano dała jej towar do wprowadzenia, więc to jej wina, że
towar nie jest wprowadzony. Żałosne, my mamy chodzić do informatyczki, a klient
ma czekać…
Brak słów, już naprawdę brak słów.
***
Dziś
taka piękna pogoda była. Tak ślicznie świeciło słońce. W końcu czuło się
wiosnę. Ciepłe i świeże powietrze. Naprawdę cudny dzień i aż chciało się płakać
wychodząc do pracy, siedząc tam przez najlepsze godziny dnia. Mogę się założyć,
że gdy tylko będę mieć wolny dzień od pracy, to będzie zimno i deszczowo.
Przeważnie tak mam. Latem, zawsze gdy mam zaplanowane opalanie, to akurat pada.
***
Oj,
rany jaka ze mnie gapa! Żeby tak się pomylić, trzeba mieć talent i to
jedyny w swoim rodzaju.
Mało kto przestawia czas z zimowego na letni, aż o jedną noc szybciej. Tak
bardzo nie chciałam się spóźnić do pracy, że aż nastawiłam budzik dzień
prędzej, oczywiście zupełnie nie zdając sobie sprawy ze swej pomyłki.
W
czwartek słyszałam jak ojciec do mojej mamy mówił coś o przestawianiu czasu,
może gdybym się lepiej przysłuchała rozmowie, to wiedziałabym, o co chodzi. A
tak słysząc rozmowę, piąte przez dziesiąte z wyrażeniem o przestawianiu czasu w
tle, uznałam, że to tej nocy czas będzie przestawiany. Coś mi jednak nie dawało
spokoju i owe przestawianie czasu uparcie dręczyło moje myśli. Coś niemalże
ciągle kazało mi sprawdzić, kiedy przestawia się czas. Jednak dręczące myśli
nieustannie odsuwałam na bok, wmawiając sobie, aby nie szerzyć paniki i nie
robić z siebie kogoś, kto nie ma pojęcia o zwykłym, codziennym świecie.
Przestawiłam zegar w telefonie i położyłam się szybciej do łóżka. Nie chciałam
tracić kradzionej godziny i następnego dnia po wstaniu z łóżka nie wyglądać jak
zombi.
Obudziłam się rano. Pierwszym moim zdziwieniem,
zaraz po przebudzeniu, było to, że za oknem
było jeszcze ciemno. To wytłumaczyłam sobie, przestawionym czasem. W końcu
było to wpół do siódmej, a właściwie wpół do szóstej starego czasu, więc nic w
tym dziwnego, że było ciemno. To raczej normalne. Drugi raz zdziwiłam się, gdy
według mnie o siódmej zaczęły bić dzwony w kościele. Wtedy całkowicie
osłupiałam, ponieważ dzwony biją o szóstej, a więc powinny były bić pół godziny
przed moją pobudką. Po trzecie, po godzinie
siódmej nie wstał mój ojciec, a jest to jego ulubiona pora na pobudkę i na
poranne wiadomości. Po czwarte, najpóźniej na wpół do ósmej przyjeżdża moja
mama z pracy z nocnej zmiany, z której to akurat
tego ranka miała wrócić. A po piąte za mało osób chodziło po ulicy. Zgłupiałam
i zwątpiłam, ale nadal byłam przekonana, że to tej nocy było przestawianie
czasu, i pewnie większość ludzi o tym zapomniała.
Zastanawiając się nad czasową strefą letnią,
opuściłam mieszkanie. Zamknęłam drzwi na klucz i wyszłam. Szłam przed siebie,
tą samą drogą co zawsze. Jeszcze starałam się przebierać szybciej
nogami, żeby tylko zdążyć odbić się kartą na czytniku w odpowiednim czasie,
ponieważ w pracy każdy zegar chodzi inaczej. W efekcie trzeba było wychodzić
wcześniej z domu, bo zegar, na którym odbijało się przyjście do pracy,
oszukiwał. Jeśli u mnie na zegarze była siódma czterdzieści pięć, to na zegarze
w pracy była siódma pięćdziesiąt, więc jeśli chciało się odbić punktualnie o
godzinie ósmej, to trzeba było przestawić się na ten zegar z pracy. Natomiast
zegar przy kasach był opóźniony o kilka dobrych minut od tego normalnego czasu,
a tak czy siak nie był on taki sam, jak ten na czytniku. Tak więc przyjść do
pracy należało szybciej, aby się odbić przed tą godziną na którą się miało, a
żeby wyjść z pracy, trzeba było siedzieć dłużej... bo przecież na kasach nie
było odpowiedniej pory na zamknięcie zmiany.
W dalszym ciągu przesadny ruch na ulicy nie dawał
mi spokoju. Było tak jakoś dziwnie, za mało osób chodziło po ulicy, a przecież
był to normalny dzień pracy. Ludzie powinni byli się kręcić, powinni byli być w
drodze do pracy. Nagle zza moich pleców usłyszałam: – „Cześć modelka, a ty co
na siódmą masz?” – słowa Tereski z wędlin zamurowały mnie. – „Jak na siódmą,
normalnie na ósmą mam!” odpowiedziałam jej. – „Jak to ...to ja spóźniłam się?”
Biedna Tereska, aż się przestraszyła. – „No, to chyba tak, bo przecież
przestawianie czasu było w nocy!” – odparłam
jej. – „Boże nie! Co ty mówisz? Teraz, w nocy? ...eee... Kiedy przestawiamy
czas?” zapytała lekko niedowierzając. – „W nocy był przestawiany, jest
teraz przed ósmą!” Dalej uparcie wmawiałam Teresce to, o czym sama byłam
święcie przekonana. – „Nie może być!?!” Nadal mi nie wierzyła. – „Czas w nocy
był przestawiany!?” Krzyknęła do jakiegoś faceta grzebiącego przy aucie. – „Co
Pani! Dziś w nocy będzie!” – „Widzisz dziecko kochane, pomyliłaś się!” Tereska
pojechała na rowerze do pracy, a ja aż z wrażenia przystanęłam. Teraz już mnie
nie dziwiło, dlaczego cały czas miałam takie dziwne wrażenie. A mogłam się
wczoraj ojca zapytać, jak to jest z tym czasem. Nie chcąc wychodzić na gamonia,
na niego wyszłam!
Zadzwoniłam do ojca na
komórkę. Pytam się go, jak to jest z tym czasem, ponieważ jestem w drodze do
pracy i nagle się okazuje, że czas dopiero będzie przestawiany. Ojciec zaczął
się ze mnie śmiać. Tak się rechotał, że aż kawę, którą miał wsypać do kubka,
rozsypał po stole. Śmiał się bardzo długo. Ja w sumie też, ale dopiero po tym
jak mi minęła faza wstydu. Taką gafę strzelić... trzeba być tylko Marysią.
***
Jeszcze przed przyjściem lata, w sklepie nasiliły
się odwiedziny audyta. Audyt jest tak zwanym tajemniczym klientem. Chodzi po
sklepie z aparatem i teczką. Robi zdjęcia temu, co mu w oko wpadnie.
Najczęściej regałom. Sprawdza czy towar jest wystawiony tak jak powinien. Czasami może zrobić kontrolne zakupy,
nie zawsze po to, żeby sprawdzić czy kasjerka mówi „dzień dobry, dziękuję” i
„do widzenia.” Ale również, aby zobaczyć czy dobrze kasuje, czy sprawdza
opakowania i towary, a w szczególności te opakowania, z których można
wyciągnąć towar i włożyć inny, znacznie droższy. Przy okazji bada stan
czystości na kasie danej kasjerki, to znaczy czy nie ma ona paragonów
porozrzucanych wokół siebie i wokół śmietnika. Jak zachowuje się w stosunku do
klientów, czy jest miła.
Miałam nieprzyjemność z audytem. Nie widziałam go,
gdy chodził po sklepie. Gdy przyszłam do pracy i siadłam przy kasie, były kolejki. On akurat
stanął w te kolejki. Wziął tylko mentosa. Popatrzyłam się na niego w tym
momencie, w którym miałam go kasować. Odechciało mi się powiedzieć do niego
dzień dobry, stał z taką miną, jakby chciał mnie zabić. Nie wiem za co. Wtedy
też zauważyłam, że w ręce trzymał jakąś teczkę. Nie chciało mi się do niego
odzywać, miałam dość kolejki, bolało mnie gardło i w ogóle jakoś tak chciało mi
się pić. Widząc jego „przesympatyczną” minę odechciało mi się wszystkiego.
Patrzył się na mnie, obserwował mnie, tak że aż pomyślałam sobie „co za psychol.”
Skasowawszy go zapytałam: – „Czy to wszystko?”,
odpowiedział mi: – „Tak.” Chyba też powiedziałam „Dziękuję.” Kiedy ruch się
zmniejszył, przypomniałam sobie o tym facecie. Może dlatego, że był dość
charakterystyczny i utkwił mi głęboko w pamięci. Tak jakoś wtedy pomyślałam
sobie, że chyba będę mieć problemy przez niego. Ta jego teczka..., normalni
klienci nie stoją przy kasie z teczkami w ręce. Później zauważyłam go, jak
kręcił się po sklepie. Robił jakieś zdjęcia, coś notował. Chodził wokół kas.
Wtedy już domyśliłam się, że nie jest zwykłym klientem, i że moje przeczucie co
do problemów może się potwierdzić. Oczywiście zanim odkryłam, kim jest owy
facet, prowadziłam rozmowę z koleżanką, która siedziała obok na kasie. Paplałam
ile się dało z Anką W. Pewnie też serdecznie przezywałyśmy się od „babejag”,
wiedźm, paskud i brzyduli. Te epitety rzecz jasna padały z miłości, jaką
obdarzałyśmy się nawzajem z Anką W. Nie były to złośliwe przezwiska. Była to
też forma oderwania się i relaksu w pracy. Dziwna forma, ale nam jakoś tak
lepiej się po tym pracowało, a zwłaszcza mnie.
Czas w pracy mijał, facet z teczką pokręcił się
jeszcze trochę po sklepie i pojechał. Ance W. zamknięto zmianę, szczęśliwa
szykowała się do domu. Zrobiła jeszcze
zakupy, skasowała je u mnie i szeptem konspiracyjnie daje mi do wiadomości: –
„Ty, Aureliee do mnie mówi, czego ja nie powiedziałam dzień dobry temu Panu i
dlaczego mam taki bałagan pod kasą? A za chwilę do mnie mówi: A to ty
siedziałaś na jedynce?” Już wtedy wiedziałam o co chodzi. Boże! Jak miałam sprzątnąć (wtedy)
paragony, skoro cały czas kasowałam. Posprzątałam je, gdy kolejka przeszła.
Przecież to chyba logiczne, że nie dam rady się rozdwoić. Anka poszła, a do
mnie zaraz podeszła Aureliee z głupią gadką: – „Dlaczego masz bałagan pod
kasą?” Powiedziałam jej: – „Jak mam kolejki to kasuję, a nie zbieram śmieci.” –
„Dlaczego nie powiedziałaś dzień dobry? Wy macie mówić każdemu.” – „Bo gardło
mnie boli i chce mi się pić”. – „Nie
interesuje mnie to, od tego macie przerwę.” Nie chciało mi się z nią ciągnąć
dennej rozmowy. Powiedziałam jej tak od niechcenia: – „Dobra”, ale i tak
uznałam, że będę robić, to co ja chcę, czyli jeśli komuś będę chciała
powiedzieć dzień dobry, to powiem, jeśli nie, to nie. Ona nie będzie mnie
zmuszać. Wiem, że powinnam tak mówić do klientów, ale nie jestem przecież w
stanie do wszystkich „dzień doberkować”, i na pewno nie będę witać klientów,
którzy patrzą się na mnie jak psychole. Zasady handlu swoją drogą, a
kultura obowiązuje również klientów. Przecież klient też może mi powiedzieć dzień
dobry, to właściwie on do mnie podchodzi, a nie ja do niego. Może sam pierwszy
się do mnie odezwać, niekoniecznie czekać, aż ja pierwsza to zrobię. Ja
powinnam klientom podziękować i zaprosić ich ponownie. Od tego „dzień
doberkowania” powinno być jakieś odstępstwo, żeby się późnej nie czepiać
kasjerki, bo to jest niepotrzebne. Ale znów nie jakieś tam dramatyczne, żeby w
tym siedzieć i rozgrzebywać na czynniki pierwsze. Po prostu jesteśmy ludźmi i
powinniśmy się jak ludzie zachowywać. To, że nie powiem komuś dzień dobry nie
oznacza, że go źle obsłużyłam.
Nie minęło dużo czasu, a audyt znów pojawił się na
sklepie. Poznałam go od razu, bo był to ten sam facet. Całkowicie niesympatyczny z wyglądu i z miną
psychola. Znów kręcił się po obiekcie handlowym, robił zdjęcia i obserwował. Gdy
tylko zbliżał się do mnie, starałam się jak najlepiej obsłużyć klientów, głośno
i wyraźnie wypowiadać „Dzień dobry”, specjalnie, żeby audyt na pewno słyszał
wypowiadane przeze mnie słowa – bo Aureliee po ostatnim razie pogroziła mi
premią. Nie chciałam mieć jej zabranej tylko z tego powodu, że kogoś
odpowiednio nie przywitałam. Wobec tego tak wkręciłam się w wypatrywanie
audyta, że kompletnie nie wiedziałam, czy przypadkiem go już nie skasowałam.
Wystraszyłam się wtedy, bo jeśli go faktycznie skasowałam, a nie przywitałam,
to znów czekałaby mnie rozmowa z Aureliee, albo i nawet z samą Starą.
Ale rozmowy nie miałam, to chyba go nie kasowałam.
A byłam wtedy zestresowana, ponieważ powoli dobiegała końca moja umowa.
Może po miesiącu, a może po dwóch, audyt znów
pojawił się w sklepie. Znów ten sam. Gdy go
zobaczyłam, poczułam jak krew w żyłach mi zamarza. Robił to samo co wcześniej.
Chodził po sklepie, robił zdjęcia, obserwował i coś notował. Przechadzał się
pomiędzy kasami jak król po ogrodzie. Nie wiem, czego on w tym sklepie szukał.
Przecież tam i tak się nic nie zmieni. Więc jego zdjęcia, notatki i skargi nie
poprawiają kompletnie nic w sklepie. Z dachów i tak przecieka, pod oknami
tańczy wiatr, atmosfera jest beznadziejna, a po stołówce myszy biegają. Nieważne
co zrobi ten Pan i tak się nic nie zmieni, a kary jakie Starzy płacą i tak są
za małe ... bo nic nie zmienia się na lepsze w tym sklepie.
Siedziałam na piątce, Olka siedziała na szóstce i
cały czas coś do mnie paplała. Tylko jej przytakiwałam, bo co miałam do niej
mówić, skoro połowy nie rozumiałam, a drugiej połowy nie słyszałam. Ona ma
jakąś specyficzną wymowę, taką niewyraźną i cichą, lekko bełkotliwą.
Wsłuchiwanie się w to, co ona mówi było szalenie wyczerpujące. Chyba jeszcze w
życiu tyle energii na wysłuchiwanie innych osób nie straciłam, ile na Olkę. Gdy tylko dostrzegłam audyta,
natychmiast powiedziałam Olce, że gdy zobaczy tego faceta kręcącego się obok
nas, to ma przestać gadać, nie kręcić się i witać wszystkich kupujących, bo
jest on tajemniczym klientem. Olka i tak do mnie mówiła. Skwitowała tylko: – „A
co on mi może zrobić?” Ona się niczego nie bała i wszystko olewała. Ja
usiłowałam zachować jakieś pozory, a Olka jasno, wyraźnie i otwarcie mówiła, co
myślała.
Audyt przeszedł się obok kasy, przy której
siedziała Olka. Śmiać mi się chciało z niego i z Olki. On tak groteskowo
wyglądał, przechadzając się niby ot tak obok kasy, a Olka ... bacznie go
obserwowała, jej wzrok wyrażał „Ha! Wiem, kim jesteś! Mam Cię gdzieś i tak mi
nic nie zrobisz.”
Albo ten audyt jest żałosny, albo ma jakiś
kompleks? Oczywiście znów poszedł się poskarżyć,
bo Olka mu dzień dobry nie
powiedziała, gdy przechodził obok jej
kasy... Z rzekomo marketingowego punktu byłyśmy uczulane, żeby chociaż
utrzymać kontakt wzrokowy z osobami, które przechodzą obok kasy, a nic nie
kupują. Ma to na celu pokazanie klientom, że ich
dostrzegamy i służymy pomocą. Jednak nie mamy obowiązku witania osób, które
przechodzą blisko nas. Tak więc gościu trochę przegiął.
***
Minęło już trochę czasu. Mamy lato. Jest lipiec. W
moim życiu zaszła znacząca zmiana, ale nie
zmieniająca jego biegu. Skończyłam studia. Jestem też po urlopie. Był
wyjątkowo długi w tym roku, ale nie wypoczęłam, miałam mnóstwo ciężkiej pracy.
Wczoraj miałam urodziny i muszę jednoznacznie
stwierdzić, że żadna osoba, z którą obecnie pracuję, nie złożyła mi życzeń.
Wcale się tym nie przejmuję, bo i z żadną osobą nie jestem związana na tyle,
abym miała czegokolwiek od nich oczekiwać. Jednak zabawne jest to, że tym, z
którymi już dawno przestałam pracować, chciało się pofatygować i złożyć mi
życzenia. W sumie życzeń od tych osób i tak nie traktuję poważnie, ale jednak
miło jest, gdy się komuś chciało napisać parę słów.
Zdecydowana większość tych życzeń oczywiście
brzmiała: „wszystkiego naj…”, ale czego naj…? – najlepszego? – najgorszego? No
w życzeniach rzekomo najlepszego, ale to taki głupi skrót, do którego można
sobie dopisać przeróżną końcówkę. Są różni ludzie, mający różne myśli. Znajomi,
nieznajomi. Ale jak już coś piszesz, a zwłaszcza życzenia, wysil się trochę i
napisz to tak jak trzeba! „Wszystkiego naj...” – to tak naprawdę nie są
życzenia. To są słowa, które nic konkretnego nie przekazują, a skoro nie
przekazują, to po co je pisać?
***
Wcale nie chce się iść do pracy po dłuższym wolnym. Na samą myśl o tym odechciewa się
wszystkiego, a co tu dopiero mówić o samej pracy. Dłuższy odpoczynek w postaci
urlopu, czy krótszy w postaci kilku dni wolnych, cudem danych pod rząd, jest
ewidentnie za krótki, żeby psychicznie powrócić do normalności życia
codziennego, a co dopiero do pełnionych
obowiązków. Praca w sklepie tak zakłóciła mi psychiczne funkcjonowanie w
życiu społecznym, że aż odeszła mi wena twórcza i nie mam zielonego pojęcia,
czy w ogóle będę w stanie cokolwiek stworzyć … coś napisać, zaprojektować czy
uszyć. Widzę ciemność.
Obroniłam pracę licencjacką z pedagogiki z oceną
satysfakcjonującą. …ile strachu przy tym było. Oczywiście wiedziałam, że musi
wszystko pójść dobrze. Oceny miałam dobre, seminaria pozaliczane i to w
pierwszych terminach. Komisję miałam naprawdę w porządku, ale jednak strach musiał być. I był ogromny.
Nabrałam się wtedy tyle tabletek uspokajających, że aż mi się niedobrze robiło. Nie ma co
się dziwić, trochę z nimi przegięłam. Czas przed komisją zleciał mi naprawdę
szybko, a oczekiwanie na swoją kolej niemiłosiernie się dłużyło.
Studia skończyłam. Tylko na poziomie licencjata i
chyba na tym się skończy. Jakoś nie za bardzo chce mi się iść na magistra. Choć
to wielki wstyd, bo teraz nie jeden bezmózg robi „mgr’a”, a ja …przecież dobrze
się uczyłam. Jednak z drugiej strony nie żałuję, bo pedagogiki nie chcę kontynuować. Jest ciekawa i emocjonująca, ale nie
jest moim życiowym kierunkiem. Na studiach miałam wiele przedmiotów, które z
pewnością będę długo wspominać. Mimo tego wybranie pedagogiki było wielkim
błędem. Utknęłam w bagnie i nie chcę się w nim utopić. A mama mówiła: – „Idź na
ekonomię!” Może gdybym jej posłuchała, to teraz byłabym w lepszej sytuacji, ale
doskonale wiem, że ciężko by mi się tego uczyło. Na samą myśl o ekonomii dostaję palpitacji serca. A uzmysłowienie sobie,
że ekonomią jest wszystko, co nas otacza, wcale nie polepsza sprawy.
Utknęłam w martwym punkcie. Chciałabym się dalej
uczyć, ale nie wiem czego. Mam jakieś takie wewnętrzne poczucie niespełnienia,
a każdy mój krok, jakby z góry, skazany jest
na niepowodzenia. Mogłabym iść na historię, ale uczyć jej w szkole ... –
nie, to nie dla mnie, tym bardziej, że najprawdopodobniej musiałabym zaczynać
od początku. Kolejne trzy lata, nie uśmiecha mi się to. Podobnie miałabym z
kulturoznawstwem. Przedmioty typowo pedagogiczne odpadają,
ekonomiczne również, socjologia i politologia, też nie dla mnie. Więc co jest
dla mnie? Na projektowanie mnie nie stać (za duży wkład własny). Bhp, wizaż,
fryzjerstwo? Czemu nie? Jednak czegokolwiek bym się nie podjęła, istnieje
ryzyko, że nie dostanę przedłużenia umowy, albo że mnie zwolnią i wtedy z czego
zapłacę czesne? Bo niby kto powiedział, że zaraz znajdę następną pracę? A naprawdę
mam przeczucie, że jeśli zgłoszę kontynuację nauki, to nie będę mieć
przedłużonej umowy.
Z wolnymi weekendami zawsze był problem, bo nie
było komu pracować. Kadrowa nie wpisywała zmiany, a Stara chodziła i dopisywała
cię na grafiku. Istny obłęd. Raz nawet, jak byłam na uczelni, wydzwaniali po
mnie, żebym do pracy przyszła, bo mają kolejki. Śmiać mi się chciało. Miałam
zrywać się z uczelni i jechać kawał drogi do pracy, bo w sklepie są kolejki.
Drugą sprawą będącą przeciw dokształcaniu się
byłyby praktyki do odbycia. Jak znam życie, to trzeba je samemu załatwiać, bo
przecież uczelnie tego nie robią. A z tym jest wielki problem, zwłaszcza dla
pracujących. Dla nich żadnego zwolnienia dla odbycia praktyk nie ma. Studenci
byliby zwolnieni z praktyk tylko w tym przypadku, gdyby pracowali w wyuczanym
zawodzie. Ci pracujący w innych zawodach, mają obowiązek odbycia praktyk.
Ciekawe, jak odbyć tą praktykę pracując w wymiarze 120 – czy 140 godzin? Realne
...jednak nie do końca. Wziąć urlop? Jak się ma go na tyle, to czemu nie?
Jednakże nie wszyscy mają na tyle urlopu. Wymiar czasu praktyk do odbycia
wynosi cztery tygodnie, czasami pięć, zależy od uczelni i pewnie od kierunku
(ze swojej uczelni miałam cztery tygodnie, koleżanka studiująca w innej szkole
wyższej miała już pięć tygodni). A urlopu? Ja, swojego pierwszego urlopu miałam
piętnaście dni, na cały rok... – Wziąć urlop bezpłatny? ...a z czego później
zapłacić czesne? Wypłata była tak „wielka”, że naprawdę nie było z czego
odłożyć na czesne za następny miesiąc.
Z doświadczenia wiem, że ci, u których załatwia się
praktyki, czyli u pracodawców, nie siedzi się na stażach studenckich po dwie
czy trzy godziny. Oni woleliby, aby siedzieć, tak jak normalnie pracuje się w
danym zakładzie. Pracodawców (praktyk) wcale nie interesuje to, że ktoś ma
pracę i ma obowiązki wobec niej. Robią problemy. Wystawiają nieprzychylne oceny
i opinie tylko dlatego, że ma się pracę oraz nie można się w pełni oddać
praktyce.
***
Dziś w sklepie prześladował mnie Pan Andrzej. Na
jego widok miałam ochotę uciekać gdzie pieprz rośnie. Nie dałam rady, bo akurat
miałam klientów przy kasie. A szkoda. Nie lubię go obsługiwać. Nie pozwala mi
koncentrować się na pracy i zawsze coś do mnie mówi, gdy kasuję klienta.
Zawraca mi głowę. Zawsze pyta się, jak mi idzie z zawieraniem umów, a przecież
doskonale wie, że z umowami absolutnie nic nie ruszyło do przodu. Namawia mnie
na spotkania, na kolejne szkolenia. Twierdzi, że musimy się spotkać, pogadać,
podpisać nową umowę, co znów mi krew w żyłach mrozi, bo w żadnym wypadku nie zamierzam przeciągać czegoś, co jest istnym dnem.
Pan Andrzej, kasując się u innej kasjerki,
zauważywszy mnie, potrafi „doskoczyć” do kasy, przy której pracuję i nawijać mi
niesłychane historie o tym, jak to jego córka brała ślub, i jak w podróż
poślubną jechała. Całkowicie ma gdzieś to, że jestem w pracy, nie mogę
rozmawiać z klientami, a tym bardziej nie mogę wdawać się w dyskusje ze
znajomymi.
Potrafi przyjść w niedzielę na zakupy do sklepu i
głupkowato chwalić się, że on niedziele ma wolne i nie musi pracować. Wydaje mi
się, że blefuje. Może na myśli miał akurat tę niedzielę, bo mam wrażenie, że
Pan Andrzej swoją pracę kocha nad życie. Oczywiście to dobrze, że ma taką
pracę, w której czuje się dobrze. Zdaje mi się, że jego podejście do pracy jest
trochę chore, ponieważ cały czas o niej mówił. Cały, calusieńki czas z takim zachwytem, z takim uwielbieniem i z takimi
maślanymi oczami. Raczej mało spotykane jest to, aby ktoś tak zachwycał
się swoją pracą.
Na początku mojej znajomości z Panem Andrzejem, nie
zwróciłam uwagi na jego przesadną miłość do wykonywanej pracy. Spotkania z nim
były jak najbardziej profesjonalne i jak najbardziej normalne. Jednak w miarę
częstych spotkań, dawało się zauważyć pewne umiłowanie do wykonywanej profesji.
Niestety, porażająca miłość Pana Andrzeja do pracy wyszła dopiero na szkoleniu.
Facet bożego świata poza klientami, umowami i inwestycjami nie widział. Wszystko co robił wiązało się z
pracą i dla pracy.
Nawet gdy byliśmy na szkoleniu, potrafił wywołać mnie
przez telefon z pokoju, żebym przyszła do jadalni na firmową imprezę. A na tej
imprezie nikt się nie bawił, za to Pan Andrzej jak zwykle fantastycznie
trajkotał o możliwościach jakie mam przed sobą. Cała ta praca była jednym
wielkim picem. Czego ja się mogłam spodziewać? Nawet egzamin był picem na wodę,
tylko że jeszcze trzeba było za niego sporo zapłacić.
Pan Andrzej, oczywiście, przy namawianiu mnie do
szkolenia wspomniał coś o jakimś egzaminie, ale ponieważ tylko o tym napomknął,
a potem udawał, że nie ma tematu, toteż myślałam, że żartuje. Na szkoleniu
okazało się, że jednak egzamin był... i wszyscy ściągali. Tylko ja, jak ta sierota, siedziałam i nie
wiedziałam co mam robić. Czułam się oszukana. Najzwyczajniej w świecie chciałam
stamtąd wyjść. Pójść na przystanek autobusowy i pojechać do domu. Nie
byłam przygotowana do egzaminu, nawet nie poinformowana o nim należycie. Nie
dostałam żadnych materiałów do zapoznania się z nimi. Nic, kompletnie nic, a
wszyscy dookoła mnie mieli ściągi. Byłam zła na Pana Andrzeja, że nawet nie
raczył podrzucić mi ściąg. Myślał, że z sufitu odpowiedzi wezmę? Inni opiekunowie nowych, bo tak też nazywali się wszyscy
ci, którzy na szkolenie przywieźli nowych uczestników, raczyli
poinformować o szkoleniu, o
jego przebiegu oraz zaopatrzyli nowych w ściągi.
Test wypełniłam, bo ściągę podrzuciła mi
dziewczyna, która siedziała obok mnie. Gdyby nie ona, test miałabym
oblany.
Gdybym w ogóle wiedziała, jak to wszystko będzie
wyglądać, że zostanę zmuszona do oszukiwania, to nie wyraziłabym na to zgody.
***
Zostałam matką chrzestną.
Ale się cieszę! Teraz czeka mnie wycieczka do UK. Jestem szalenie
podekscytowana. Zawsze lubiłam podróżować i
zwiedzać. Już nie mogę się doczekać. Będę lecieć samolotem. W końcu mam
do tego okazję. Marzyłam, aby przynajmniej raz w życiu lecieć. Jak na razie się
nie boję. Jestem podniecona i chciałabym już tam być, zobaczyć kraj, w którym rozgrywa się akcja z „Co ludzie
powiedzą?”, chodzić tropem Kuby Rozpruwacza, zobaczyć Big Bena i wiele innych
rzeczy. Już powoli zaczynam przygotowywać się do wyjazdu.
***
Chciałam pojechać na mały górski wypad w świąteczny
sierpniowy weekend. Z tego powodu, znacznie prędzej, zarezerwowałam sobie wolny
piątek. Jednak jak sądziłam, tego terminu wolnego nie dostałabym, dlatego też
od razu dogadałam się z kadrową co do piątkowej zmiany. W razie takowej
potrzeby miałam wyjść na ranną zmianę. Powiedziałam kadrowej, że wyjeżdżam i
właśnie dlatego potrzebuję mieć wolne popołudnie. Moja zmiana miała trwać tylko
i wyłącznie do godziny czternastej.
Pani kadrowa wystawiła mnie na grafiku do
czternastej – tak jak chciałam. Jednak wydarzyły się nieoczekiwane
okoliczności. Do sklepu napływały przeogromne masy ludzi. Jak się okazało w
Kauflandzie podłożono bombę i wszystkich ludzi ze sklepu ewakuowano. ...gdzie
ci wszyscy ludzie przyszli? ...do nas.
Na grafiku przy moim nazwisku z godziny czternastej
nagle zrobiła się godzina szesnasta, ale się
wtedy wkurzyłam. Nie po to umawiałam ten dzień z kadrową, żeby mi ktoś w
grafiku grzebał i dorysowywał godziny. Skoro grafik jest elastyczny, to jak
najbardziej miałam prawo poprosić o taką zmianę, jaka będzie mi pasować. A nie,
robić zmiany w grafiku i to w ogóle bez zapytania się, czy będę mogła zostać
dłużej w pracy.
Dowiedziałam się o przedłużonej zmianie od
koleżanki. Gdyby ona z przerwy nie wracała,
nawet nie wiedziałabym, że mam zostać dłużej.
Oczywiście powiedziałam wtedy, że nie zostanę, bo
nie mam zamiaru pędzić za pociągiem. Nie będę rezygnować ze swoich planów i ich
zmieniać, tylko dlatego, że szefowa domalowała mi kreskę.
Powiedziałam sobie, że nie będę dłużej zostawać, bo
z tego nic nie mam. A Stara nie może mieszać w grafikach bez żadnego
poinformowania pracowników.
Gdy ruch się zmniejszył, podeszłam do szefowej,
powiedziałam jej w czym rzecz. Kazała mi iść do kadrowej, aby ta wymazała mi z
grafika dorysowane przez nią samą kreski. Pokręciła tylko głową. Pomyślałam
sobie: „A kręć sobie ile chcesz. Po co wpieprzasz się w grafiki”. Skoro tak się
do tego pcha, to może sama nam je układać, a nie zarządzać wykonanie tej
czynność kadrowej.
Stara później tylko chodzi i mówi, że komuś coś nie
pasuje... jak ma pasować i co ma pasować, to że ona pcha się tam, gdzie nie
powinna. Zmienia grafiki, nie pyta o zmiany i nie informuje. Skoro ona miesza
się w układanie grafików, to po co my wszystkie chodzimy do kadrowej z
litaniami dni wolnych, z urlopami, ze specjalnymi zmianami (albo ekstra
rannymi, albo typowo popołudniowymi), robi się tylko niepotrzebny zamęt i to
przez szefową. Sama jest odpowiedzialna za nieprzyjemną atmosferę w pracy, ale
najlepiej za to winą obarczyć pracowników, bo niektórzy potrafią się upomnieć o
to, co im się należy, bo niektórzy mówią to, co widzą i wskazują na
niedoskonałości oraz na wadliwy system pracy. Po co na to zwracać uwagę,
przecież jesteśmy szarymi pracownikami, źle pracujemy i tylko pyskujemy.
Czasami było
tak, że następnego dnia przychodziło się do pracy i okazywało się, że ma się
albo godzinę później, albo godzinę wcześniej do pracy. A wtedy głupie pytania:
– „Gdzie byłaś? Od godziny na ciebie czekamy.”
Raz miałam taką sytuację. Wychodząc ze sklepu
sprawdzałam jutrzejszą zmianę na grafiku. Do pracy miałam przyjść na szesnastą.
Następnego dnia po godzinie piętnastej dzwoni
telefon. Odbieram, bo coś czułam, że będą dzwonić... – „...gdzie ty jesteś, na
piętnastą miałaś do pracy.” – „Na szesnastą mam, a nie na piętnastą!” Jednak
zaraz poszłam. Z ciekawości patrzę na grafik, a tam bezczelnie innym
kolorem długopisu krzywo pociągnięta krecha przy moim nazwisku. Ręce mi opadły
do samej ziemi – to mało powiedziane, paznokciami niemal dotykam przedsionka
piekieł. Czy nie można było mnie o tym szybciej poinformować? Telepatycznie
miałam wiedzieć o zmienionej godzinie pracy? W efekcie i tak musieli dzwonić, i
tak.
Szefowa miała w zwyczaju wykreślanie godzin tak,
aby kasjerka, która kończyła o czternastej nie miała zmiany. Przez to bywało
tak, że była ona zmuszona czekać pół godziny, a niekiedy półtorej godziny, aż
przyjdzie jej zmienniczka.
Ingerencja Starej w grafik odbywała się bardzo
często. Po prostu, gdy miała kaprys, stawała sobie w korytarzu i kreśliła po
harmonogramie jak po czystej kartce papieru. Normalne zmiany, czyli takie do
sześciu godzin, skracała nam tak, że siedziałyśmy po cztery godziny, a te
dłuższe zmiany, powyżej sześciu i pół godziny naciągała nam do ośmiu, czasami
nawet do dziewięciu. (Kasjerki mające umowę na trzy czwarte etatu, miały
pracować po sześć godzin.) Zmiany nanosiła z dnia na dzień. Wychodząc z pracy
myślałam, że jutro będę pracować siedem
godzin, a po przyjściu do niej okazywało się, że jednak dziewięć. Na grafikach
nie zostawiała absolutnie żadnej informacji o zmianach. Nie raczyła nawet
telefonicznie powiadomić nieobecnych o wprowadzonych poprawkach.
Sama kadrowa nieraz zaszła mi za skórę. Chodziło
się do niej, mówiło się jej, że tego dnia potrzebuję taką, a taką zmianę, albo
wolne. Ona zapisywała to do zeszytu. W tym zeszycie był harmonogram, w którym
wpisywało się planowany urlop, jakieś wolne dni i chorobowe. Później na
podstawie notatek z zeszytu robiła grafik i nagle okazywało się, że ten dzień,
który potrzebowałam wolny, już nim nie był. Dzień, w którym potrzebowałem mieć
późne popołudnie, miałam środkową zmianę, taką na prawie cały dzień (np. od
dziewiątej, dziesiątej godziny do osiemnastej). Jakby specjalnie było to
robione. Przecież grafik układała korzystając z zeszytu, więc jak to możliwe,
że tak często myliła się co do moich zmian. Akurat do moich!
W takich sytuacjach udawałam się do niej, żeby mi
to poprawiła. Niekiedy robiła problem, bo przecież nie miała kogo wystawić na
moją zmianę. Jeśli grafik już był wystawiony na korytarzu, a ja nie miałam
sposobności spotkania się z Panią kadrową, to wtedy chodziłam do szefowej.
Wolałam iść do Starej, powiedzieć jej o grafiku i o kadrowej niż milczeć.
Przecież oczywiste jest, że jeśli mam wizytę u
lekarza, do którego w kolejce czekałam ponad dwa miesiące, to nie będę
przychodzić do pracy – tak jak ułożyli mi grafik na ten dzień, aby w kolejce
czekać następne dwa miesiące.
Skleroza Pani kadrowej zdarzała się często, dlatego
też naskarżyłam na nią do Starej.
Pewnego razu wyszła na jaw pewna afera. Było to w
maju. Poszłam do kadrowej poprosić ją, aby dała mi ranne zmiany na tydzień
przed moimi egzaminami, bo chciałabym się pouczyć. Zapisałam jej na kartce
tydzień, na którym mi zależało, ona odznaczyła go sobie w zeszycie. Po jakichś
dwóch tygodniach poszłam się upewnić, czy na pewno zgłosiłam jej, że chcę mieć
na ranne zmiany. Kadrową lepiej było sto razy sprawdzić i przypilnować niż raz zaufać. Pytam się jej, który tydzień zgłaszałam,
ten od osiemnastego maja, czy ten od dwudziestego piątego. Powiedziała
mi, że ten pierwszy. Trochę się zdziwiłam, że wzięłam na rano tydzień po
zjeździe, ale już jej nic nie mówiłam. Skoro tak jej podałam, to i niech tak
będzie. W końcu
bez różnicy mi to było, czy będę się uczyć w ostatnim tygodniu, czy dwa
tygodnie przed zjazdem. I tak mnie to czekało, i tak.
W następnym tygodniu poszłam na chorobowe. Przed
każdą sesją czułam się niepewnie, zjadał mnie stres, miałam obawy, że sobie nie
poradzę i zawalę semestr. Materiału do nauki było dużo, bez przerwy ogarniał
mnie niepokój, że nie starczy mi czasu, siły i wytrwałości, aby
ogarnąć wiedzę z całego semestru. Zdecydowałam się na zwolnienie lekarskie. Łatwo je dostałam, przecież byłam zestresowana i
psychicznie zmęczona, lekarz doskonale wiedział, że do nauki potrzebuję
spokoju, czystego i wypoczętego umysłu nieobciążonego stresem po pracy.
Zwolnienie brałam, gdy miałam bardzo trudne egzaminy, takie do których musiałam
zakuwać, bo bez tego nie dałoby się.
Po grafik wysłałam swoją mamę,
akurat wybierała się tam na zakupy, więc przy okazji wzięłaby mi harmonogram na
przyszły tydzień. Ten tydzień, który według zapewnień kadrowej miałam mieć na
rano. Mama wróciła ze sklepu, daje mi grafik, a tam same dni na popołudnia...
Myślę sobie, coś nie tak. Najpierw potwierdza mi tydzień na rano, a potem robi
mi go odwrotnie? Ponieważ miałam same popołudnia, to nie mogłam pójść do
kadrowej i wyjaśnić sprawy. Postanowiłam napisać jej liścik i podziękować za
ranne zmiany. Wcześniej byłam jeszcze z tym u Starej, ta znów powiedziała mi,
iż przekaże kadrowej, aby trzymała się uzgodnionych terminów. Na następny dzień
dostałam liścik od kadrowej, a w nim ksero karteczki, którą jej dałam.
Oczywiście był na niej zapisany inny tydzień niż ten, który osobiście mi
potwierdziła, gdy u niej byłam.
***
Mój brat swoją decyzją wprawił wszystkich w
osłupienie, zdecydował się na przeprowadzkę do Opola. Rodzice chcieli odwieść
go od tego zamiaru. Jednak ich groźby, prośby i krzyki na nic się zdały. Brat
twardo zaparł się i mocno obstaje przy swoim postanowieniu. Jak dla mnie może
się przeprowadzać już dziś, przynajmniej w domu będzie spokojniej i ciszej.
Domofon przestanie co chwilę dzwonić, drzwi przestaną się non-stop otwierać.
Rozumiem go, mnie też nie chciałoby się dojeżdżać codziennie na uczelnię. Tym
bardziej, że wcale nie jest tak blisko, a komunikacja publiczna jest
niewygodna, droga i popsuta. Mając okazję zrobiłabym dokładnie to samo co on.
W wakacje znalazł sobie fajną pracę. Dobrze płatną.
Ten to ma szczęście! Czasami mu zazdroszczę. Byle gdzie się zakręci, poczaruje
swoim brązowym magnetycznym okiem i nawet nie musi się wysilać by prowadzić
błyskotliwą konwersację, bo ma to, co chce. Też bym tak chciała.
***
Zbliżał się termin mojego odlotu do UK. Stres z
każdym dniem dawał o sobie znać coraz bardziej. Z jednej strony cieszyłam się z
wycieczki, a z drugiej strony chciałabym cofnąć czas i nie wyrazić zgody na
lot. Gdy nie myślałam o samolocie było dobrze, ale wystarczyło popatrzeć się
tylko na bilet i automatycznie zaczynał boleć mnie brzuch. Coraz więcej nocy
zostawało bezsennymi. W tym czasie zastanawiałam się, jak to będzie na
lotnisku, czy się nie zgubię i czy w ogóle dogadam się w obcym języku, czy będę
rozumieć to, co ktoś do mnie mówi. Zżerał mnie stres, nie dało się tego ukryć.
Kupiłam sobie nawet aviomarin, choć choroby lokomocyjnej nie mam, ale tak się
bałam lotu, że nie zdziwiłabym się, gdybym poczuła się aż tak źle, żeby
zwracać.
Na wyjazd musiałam sprawić sobie walizkę. Chciałam
mieć dużą i na kółkach, żeby łatwiej było poruszać mi się z nią na lotnisku.
Dostałam taką od kuzynki. Torba była w moim przeulubionym różowym kolorze.
Przynajmniej na lotnisku, po charakterystycznym
odcieniu różu, bez problemu odnajdę swoją walizkę wśród setek innych.
Oprócz wyjazdu zbliżał się również koniec mojej
umowy. Od początku miesiąca chodziłyśmy z dziewczynami (było nas pięć: ja, Anka
W., Dorota, Beata i Bożena) do szefowej i pytałyśmy się w sprawie przedłużenia
umowy. Stara na początku zbywała nas tekstem: – „Mam jeszcze cały miesiąc na
zastanowienie się nad tym.” Oczywistym faktem było, że cała nasza piątka
przedłużenia nie dostanie. Zastanawiałam się tylko, która wyleci. Ja? – bo to
moja kolejna umowa i powinnam już dostać zatrudnienie na dłuższy okres czasu i w ogóle na cały etat. Dorota?
– będąca w takiej samej sytuacji – jak ja. Starej nie opłacało się nas trzymać.
Lepiej wyszłaby na nowych pracownikach. Beata? – ona raczej była bezpieczna.
Była na pierwszej umowie i to jeszcze na zleceniu. Anka W? – bardzo
prawdopodobne, że właśnie ona nie dostanie przedłużenia. Stara i Aureliee jej
nie lubią, bo Anka robi to co chce i mówi to, co myśli. Często też przynosi L4.
Bożena? – też może wylecieć. Zamiast kasować rozmawia ze wszystkimi, a później
się myli. Lubi chodzić i skarżyć się Starej. Często marudzi i płacze z byle
powodu, a w sprawy osobiste nierzadko angażuje obce osoby, nie tylko
pracowników sklepu, ale i także niektórych klientów. Żenujące i niestosowne.
Przez cały miesiąc wszystkie dziewczyny gdybały
tylko o tym, która z nas wyleci. Wszystkie jednogłośnie sądziły, że będzie to
Anka i Bożena. Po paru dniach cień wątpliwości padł na nową kasjerkę. Nie
brałam jej pod uwagę, ponieważ jej umowa nie kończyła się wtedy co nam.
Z każdym dniem było coraz bliżej końca umowy, a
szefowej ani śniło się cokolwiek powiedzieć nam w tej sprawie.
Były już dwa tygodnie przed końcem umowy, a Stara
nadal milczała jak grób. Nie raczyła nas poinformować, unikała jak ognia i
odsyłała, nadal tłumacząc się, że ma jeszcze czas.
W tym czasie od kadrowej dowiedziałam się, że ta
dała już Starej listę osób, które mają umowę do końca miesiąca. W związku z tym
specjalnie poszłam do szefowej. Pytam się jej co i jak, oczywiście nie
powiedziałam, że wiem o liście osób, którą dała jej kadrowa, a ona mi na to:
„Jeszcze nie wiem, bo Pani kadrowa nie dała mi listy.” Popatrzyłam się wtedy na
nią. Dobrze wiedziałam, że kłamie. Ciekawe co zrobiłaby, jak zareagowałaby, gdybym jej powiedziała, że wiem, iż już listę ma. –
Wtedy na pewno nie dostałabym przedłużenia.
Parę dni po tym poszłam do niej jeszcze raz.
Musiałam wiedzieć, czy będę mieć pracę. Powiedziałam jej, że wyjeżdżam i
chciałabym być spokojna. Nawet wtedy nie chciała udzielić mi informacji. W
końcu jednak niechętnie powiedziała: – „Możesz być spokojna, będzie
przedłużenie”. Gdybym była pewna, że nie dostanę kolejnej umowy, to nie
śpieszyłabym się z powro